czwartek, 1 marca 2018

Mała rzecz, a cieszy, czyli nie tylko o granoli słów kilka

Nie jestem szalenie uważną obserwatorką otaczającej mnie rzeczywistości; pewnie dlatego, że zdecydowanie bardziej interesują mnie nowości cukiernicze niż ludzkie zachowania. Niemniej, od czasu do czasu zdarza mi się zaobserwować sytuacje, które na długo zapadają mi w pamięć.

Gdy byłam w szkole poprzednim razem, odbywały się egzaminy końcowe. Jest to wielkie wydarzenie, kończące się przemowami i kolacją, w której uczestniczą bliscy i znajomi egzaminowanych, specjalnie z tej okazji zaproszeni. 
Jeszcze przed oficjalnym końcem egzaminu, wszyscy goście czekają w holu, z napięciem i zainteresowaniem obserwując ostatnie chwile, rozmawiając i wypełniając gwarem zazwyczaj ciche już o tej porze korytarze. Też poszłam sprawdzić, jak poszło mojej współlokatorce, i gdy tylko weszłam między ludzi, nad tłumem rozległo się głośne: Hej, śliczna! Jak na komendę wszystkie damskie głowy obróciły się w stronę wołającego, zdecydowanie męskiego głosu. Aż przystanęłam z wrażenia, z zaciekawieniem obserwując tę falę odwracających się kobiet. Mężczyźni tymczasem pozostali zupełnie niewzruszeni (tutaj mała dygresja: w języku duńskim śliczna/śliczny to smukke, niezależnie od płci, okrzyk więc był pod tym względem zupełnie neutralny). Podejrzewam jednak, że gdyby wołała kobieta, sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót...

Ile to mówi o nas, kobietach? Znajdujemy się w zupełnie obcym miejscu, gdzie nie znamy nikogo poza najbliżej stojącymi osobami, ale jeśli jakiś mężczyzna wyrazi uznanie, od razu mamy nadzieję, że było skierowane w naszą stronę. Próżność...? A może tak po prostu jest, i nie należy się w tym dopatrywać niczego nadzwyczajnego? W końcu każda z nas chce być uważana za śliczną...

Na marginesie dodam (nie, żeby się chwalić czy coś), że wołanie było skierowane do mnie; a śliczną jeden z kucharzy nazywa mnie tylko dlatego, że nie może zapamiętać mojego imienia. Nie obrastam więc w piórka; ale i tak mi przyjemniej, niż jakby wołał: Ej, ty!

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo smakowitą granolę.
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że już dawno żadnej nie pokazywałam; wspięłam się więc na wyżyny twórcze, i skomponowałam mieszankę z płatków owsianych, czekolady i fistaszków.

Wyszło bosko! Jest chrupiąca, trochę słodka, z lekko słonawą nutą (zamiast dodatku soli, można użyć orzeszków solonych, ale wtedy trudniej kontrolować proporcje słodkiego do słonego). Mi bardzo przypadła do gustu, a i C. zajadał się nią z wielkim zapałem.
Mała rzecz, a cieszy.

Granola z masłem orzechowym, fistaszkami i czekoladą


Składniki:
(na 2 l słój)
  • 350 g płatków owsianych
  • 80 g orzeszków ziemnych niesolonych
  • 2 łyżki złotego siemienia lnianego
  • 2 łyżki nasion chia
  • 100 g miodu
  • 85 g masła orzechowego
  • 50 ml oleju
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 100 g ciemniej czekolady (70%)

Płatki owsiane, orzeszki, siemię lniane i chia wymieszać w dużej misce.
Miód, masło orzechowe i sól podgrzać, aż wszystko się ładnie połączy. Zdjąć z palnika, dodać olej, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładni wymieszać. Wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 165 st. C. przez 25-30 minut, 2 razy w tym czasie mieszając.

Wyjąć blachę z piekarnika, lekko przestudzić. Do jeszcze ciepłej granoli dodać posiekaną czekoladę, wymieszać.
Ostudzić, przełożyć do szczelnego pojemnika.

Smacznego!

Tymczasem pierwszy tydzień szkoły już niemal za mną.
Ależ ten czas leci!

wtorek, 27 lutego 2018

Wyjątkowe tiramisu na wyjątkowy dzień

Czas pędzi. I to tak na złamanie karku; doprawdy, gdzie on się tak spieszy...? Że niby do wiosny...? Na jutro zapowiadają minus piętnaście stopni! No naprawdę, nie ma ku czemu tak biec...

Niedawno uświadomiłam sobie, że wczoraj minęło pół roku do naszego wesela. Pół roku! Dacie wiarę...? Nie wiem, kiedy to minęło. Gdy myślę o weselu, mam wrażenie, jakby było wczoraj. No, może trochę przesadziłam... Ale pamiętam szczegóły nie gorzej niż tydzień po. Ciągle się śmieję na myśl o niektórych momentach i wzruszam na wspomnienie siąkającego w kościele Taty. Pamiętam nasz pierwszy taniec (totalna porażka, ale było ciemno, to nikt nie widział), ustawianie się do zdjęć i sakramentalne tak. Boskie danie główne, toasty i piosenkę, która chwyciła mnie za serce. Zdenerwowanie przed przemową, a potem głośne wybuchy śmiechu gości i oklaski. Ach, cóż to był za dzień!

Z tej okazji w miniony weekend przygotowałam nasz ulubiony deser w nieco innej odsłonie. Klasyczny krem do tiramisu na jajkach wzbogaciłam o dodatek ajerkoniaku, a pomiędzy warstwy kremu i biszkoptów dołożyłam truskawek. Efekt - zniewalający! Delikatny, leciutki krem, mocno kawowe biszkopty i całkiem smakowite (jak na koniec lutego) truskawki. Aj, zajadaliśmy się, aż nam się - niezbyt romantycznie - uszy trzęsły. To było coś!

Tiramisu z ajerkoniakiem i truskawkami


Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 3 jajka
  • 40 g cukru pudru
  • 250 g serka mascarpone
  • 75 g ajerkoniaku
  • 80 g podłużnych biszkoptów
  • 200 ml mocnej kawy
  • 2 łyżki kakao
  • 250 g truskawek
Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Wlać ajerkoniak, zmiksować. Dodać mascarpone, miksować, aż krem zacznie gęstnieć. Ubić białka, delikatnie wmieszać do kremu.

Biszkopty maczać krótko w kawie. Ułożyć połowę na dnie szklanek, następnie wyłożyć połowę kremu. Oprószyć kakao, wyłożyć połowę pokrojonych w ćwiartki truskawek. Na owoce położyć namoczone w kawie biszkopty, przykryć pozostałym kremem. Schłodzić.

Przed podaniem wierzch oprószyć kakao i udekorować pozostałymi truskawkami.

Smacznego!


Tymczasem ja znów wylądowałam na Zelandii. Póki co - fajnie jest. Miło jest zobaczyć znane, dawno niewidziane twarze, pogadać o wszystkim i o niczym, i pośmiać się do rozpuku. 
Od razu odmłodniałam, przynajmniej o kilka lat.

środa, 21 lutego 2018

Kochanie przez czytanie, czyli kilka słów o rzeczach ważniejszych

Magdę, a właściwie jej bloga Save the magic moments, poznałam przypadkiem. Ot, gdzieś jakiś link, w który kliknęłam, bo akurat temat mnie zainteresował. Okazało się, że Madzia, choć nie o ciastach pisze, potrafi czytelnika przyciągnąć na tyle, że ma ochotę zostać dłużej.
Po jakimś czasie okazało się, że jest tak samo zwariowana na punkcie książek, jak ja. Gdy więc postanowiła zorganizować akcję Kochanie przez czytanie nie miałam wątpliwości, że wezmę w niej udział, choć teoretycznie - niezupełnie jest mi po drodze.

Dawno, dawno temu, gdy byłam zupełnie malutka, a później już nieco większa, moi Dziadkowie czytali mi na okrągło. Serio! Nie pamiętam wieczoru, kiedy jedno z nich nie przeczytałoby mi przynajmniej kilku bajek na dobranoc. Przodował w tym Dziadek - jako emerytowany milicjant, zakochany po uszy w swojej pierworodnej wnusi, wykorzystywał niemal cały swój czas wolny na umilanie życia małej terrorystce. Skąd taka brutalna samokrytyka...? Otóż wyobraźcie sobie taką scenę: późny wieczór, dzień najprawdopodobniej powszedni (choć to akurat nie ma większego znaczenia); Dziadek z wnusią, obleczeni w piżamki, leżą w łóżku. Dziadek czyta, wnusia słucha. Jedną bajkę, drugą, trzecią... Dziadek zaczyna przysypiać, wnusia niezbyt elegancko go szturcha i stanowczym, choć piskliwym głosikiem żąda, aby kontynuował. Dziadek czyta dalej, bo jak tu się skarbowi oprzeć...? 
Po kilku powtórzeniach, kiedy już niemal cała książka jest po raz nie wiadomo który przeczytana od deski do deski, do pokoju wpada Babcia, w podomce i wałkach na głowie, żeby dosadnie, aczkolwiek elegancko, wyrazić swoje niezadowolenie. W końcu do zerówki wstać trzeba! Dziadek potulnie przyznaje jej rację, mówi, że tylko skończy tę ostatnią bajeczkę, po czym czyta minimum pół godziny. 

Gdyby sześcioletnim dziewczynkom zlecano międzynarodowe zadania dyplomatyczne, świat wyglądałby zupełnie inaczej...

Morał z tej historii jest taki, że wychowano mnie na książkach. Nawet kiedy już nauczyłam się czytać, nadal wieczorem Babcia lub Dziadek czytali mi bajki. Do znudzenia, w kółko te same książki. Miałam ich całkiem sporo, baśnie Andersena czy braci Grimm (za tymi ostatnimi nie przepadałam; były straszne same w sobie, a okładki książek wywoływały koszmary), ale dwie były ulubione: Bajarka opowiada i Baśnie Dalekiego Wschodu (polecam je Wam z całego serca!). Doszło do tego, że zanim nauczyłam się czytać, potrafiłam siedzieć z którąś tych książek na kolanach i udawać, że czytam, powtarzając tekst baśni słowo w słowo! Ach, to były czasy... Aż mi się łezka w oku kręci na samo wspomnienie.

Te długie godziny spędzone na czytaniu w dużym stopniu ukształtowały moją osobowość. Sprawiły, że mam raczej bogate słownictwo, a językiem ojczystym posługuję się poprawnie i intuicyjnie. Bajki w telewizji czy czas spędzony przed komputerem czy z telefonem w ręku z pewnością tego nie dadzą. Dlatego tak ważne jest, żeby dzieciom czytać. Żeby od małego nauczyć je, że to coś wspaniałego. Bo inaczej czarne literki na białym tle przegrają z kolorowymi obrazkami.


Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o książce dla dzieci nieco starszych, ale która mnie - osobę dorosłą - oczarowała. Mowa o Na szczęście mleko... Neila Gaimana. Gaiman, absolutnie genialny autor książek fantastycznych, zabrał się za powieść dla dzieci - i wyszło mu to znakomicie! Na szczęście mleko... to historia zapominalskiego taty, który musiał zająć się dziećmi, gdy jego żona wyjechała w podróż służbową. Poprzedniego dnia zapomniał kupić mleka, czym prędzej więc przed śniadaniem udał się do sklepu. Niestety, droga nie była prosta; napatoczyli się na niej profesor Steg, czyli podróżujący w czasie dinozaur, królowa piratów, wumpiry i śluzowate stwory. Czy Tacie uda się wrócić i nakarmić dzieci, które powoli tracą nadzieję na szczęśliwe zakończenie...? Koniecznie sprawdźcie razem ze swoimi dziećmi!

I chociaż jeszcze nie mam swoich dzieci, to książek dla dzieci mam całe mnóstwo i wiem, że jak już się pojawią, to będę im czytać tyle, ile czytano mnie. Bo to jedna z tych rzeczy, które mają na dzieci ogromny wpływ; nie tylko w danej chwili, ale na ich przyszłość. A to chyba najważniejsze...

piątek, 16 lutego 2018

Deser kasztanowo-kawowy i powrót do codzienności

Dzisiaj skończyłam kolejny etap szkolny - piąty. Teraz już tylko powrót do domu, i jutrzejsza pobudka o wpół do pierwszej w nocy... Brutalny powrót do rzeczywistości. 
Mam jednak wrażenie, że codzienność nie da mi się we znaki za bardzo - w końcu to tylko tydzień... Bo później znów wracam do szkoły; tak, żeby się na Zelandii za mną stęsknić nie zdążyli. 

Tym razem było bardzo kameralnie - nauczyciel i my trzy. Muszę przyznać, że bawiłam się świetnie; bez sztywnego planu, całe dnie robiłam croissanty, kransekage, musy i polewy lustrzane... Udoskonalałam techniki, znajdowałam nowe, warte uwagi przepisy, bawiłam się karmelem i czekoladą - jednym słowem, aż żal, że to już koniec. Bo przy kolejnej okazji będzie nas znów piętnaścioro - co oczywiście ma swoje plusy, ale... Sami wiecie, jak jest. 

Moją największą dumą jest pokonanie lęku przed możliwością wylosowania na egzaminie końcowym marcepanowego rożka. Brzmi niewinnie, ale uwierzcie - to prawdziwe wyzwanie! Wszystko musi do siebie idealnie pasować, paseczki lukru muszą być cieniutkie i w idealnie równych odległościach, a całość nie powinna odchodzić od pionu. W końcu mi się udało! Oczywiście, nie jest idealnie, ale... Blisko. Wystarczająco blisko, żebym nie wpadała w bezdech na samą o nim myśl.
Ta szkoła jednak czegoś mnie uczy...

Dzisiaj mam dla Was natomiast przepis na naprawdę wyjątkowy deser. Bardzo prosty; raptem kilka składników, w dodatku niespecjalnie wyszukanych (no, może poza kasztanami, które poza sezonem ciężko kupić. Okazuje się jednak, że można znaleźć je mrożone - już obrane i podgotowane, gotowe do użycia - genialny pomysł!). Mamy więc krem kasztanowy z dodatkiem ricotty, warstwę intensywnie kawowej galaretki, delikatny mus kawowy i migdałowo-kasztanowy nugat. C. się w tym deserze zakochał, szczególnie przypadł mu do gustu chrupiący wierzch, który bezczelnie podjadał z miseczki, zanim zdążyłam udekorować nim desery. Dzięki dodatkowi sody do karmelu staje się on niemal puszysty - choć może to nienajlepsze określenie. Soda napowietrza karmel, dzięki czemu jest dużo przyjemniejszy w jedzeniu - taki prosty, a jakże efektowny trik!

Całość jest świetnie wyważona i lekko zaskakująca, pięknie wygląda i smakuje po prostu bosko!
I tak, ja wiem, że już po Walentynkach, ale w myśl zasady, że kochać trzeba na co dzień, a nie tylko od święta, przygotujcie taki deser w weekend i zjedzcie w doborowym towarzystwie. Nie pożałujecie - gwarantuję!

Deser kasztanowo-kawowy


Składniki:
(na 4-6 porcji)

mus kasztanowy:
  • 100 g słodzonego kremu z kasztanów
  • 50 g sera ricotta
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny

galaretka kawowa:
  • 150 ml kawy
  • 2 listki żelatyny

mus kawowy:
  • 2 żółtka
  • 2 łyżki cukru
  • 45 ml mocnej kawy
  • 2 listki żelatyny
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:

Przygotować mus kasztanowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Białka ubić na sztywną pianę.
150 ml kremówki ubić na pół sztywno.
Pozostałą kremówkę podgrzać, dodać do niej odciśniętą żelatynę. 
Krem kasztanowy zmiksować z ricottą. Dodać żelatynę, zmiksować. Dodać ubitą kremówkę w dwóch partiach, delikatnie mieszając łyżką.
Przełożyć krem do szklanek, schłodzić.

Przygotować galaretkę:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Odcisnąć, dodać do gorącej kawy, ostudzić. Gdy galaretka zacznie tężeć, przelać na mus kasztanowy. Schłodzić.

Przygotować mus kawowy:
Żelatynę namoczy c w zimnej wodzie.
Żółtka z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać kawę, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!). Do ciepłej masy jajecznej dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przestudzić. 
Kremówkę ubić na pół sztywno. Delikatnie wmieszać do letniej masy jajecznej. Przelać na zastygniętą galaretkę, schłodzić.

Kasztany i migdały grubo posiekać, wysypać na papier do pieczenia.
Cukier skarmelizować. gdy nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy, dodać sodę, wymieszać. Natychmiast przelać karmel na migdały i kasztany, wymieszać. Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Przed podaniem posypać deser posiekanymi kasztanami i migdałami w karmelu.

Smacznego!


Ja tymczasem zbieram się do domu; jeśli się pospieszę, jest szansa, że dostanę spóźnionego walentynkowego całusa!

środa, 14 lutego 2018

Ciasto z kasztanami, wiśniami i kruszonką. Nie tylko dla zakochanych

W poniedziałek na zajęciach byłyśmy we dwie. Muszę przyznać, że taki system niemal prywatnych lekcji bardzo przypadł mi do gustu. Nauczyciel nie patrzy nam na ręce przez cały czas, zajmując się swoimi sprawami (wypiekaniem wyjątkowo apetycznie pachnących bochenków, jeśli ktoś by się zastanawiał), ale jest do naszej dyspozycji na każde zawołanie; można więc pytać i się radzić dowoli, tylko chwilami narażając się na buraczane aluzje. W dodatku odkryłam, że niemal cała kulinarna wiedza, jaką zgromadziła ludzkości przez wieki, w wypadku mojego nauczyciela nie ma zastosowania, bo niemal wszystko jest - tutaj cytuję - ble! Albo brr!, jeśli to coś wyjątkowo paskudnego, jak na przykład owsianka. Albo kapusta kiszona. Lub wieprzowina.
Koty też są brr!, chociaż ich akurat nie jada. Ale to pewnie dlatego, że są brr!

Wracając do poniedziałku - musiałam wydrukować kartkę. Właściwie to pół, bo tylko jedną stronę. Zostałam więc odesłana do informatyków z informacją, że mają mi umożliwić dostęp do drukarki o tajemniczej nazwie C39, znajdującej się w pokoju nauczycielskim. Dotuptałam więc z trudem do pokoju przez nich zajmowanego, wyjaśniłam, na czym rzecz polega, oddałam laptopka i czekałam. Przez prawie czterdzieści minut! Gdyby mój Tato zobaczył, co chłopaki wyrabiali, wyłysiał by na miejscu (bo siwawy to już ździebko jest). Było ich trzech; oglądali ten mój biedny komputer w trybie zmianowym - jak już coś się któremuś udało, to za chwilę tracił rezon i wątek, i wołał kolegę. I tak w kółko!
Na ich usprawiedliwienie muszę jednak dodać, że pewnym utrudnieniem mógł być fakt, że mój laptopek nadal trwa w zawieszeniu lingwistycznym pomiędzy językiem polskim a duńskim, nie mogąc się zdecydować, który jest bliższy jego procesorowi (chciałam napisać sercu, ale to w końcu bezduszna maszyna jest). 

W końcu się udało. Mogłam wydrukować potrzebny mi świstek, chłopcy załapali się na świeżutkie croissanty, a wszystko stanęło na tym, że w walentynkowy wieczór wylądowałam w moim pokoju z butelką whisky. I deserem, o co zadbał jeden z miłych kucharzy z kantyny. W sumie, to mogło być gorzej... Chyba.

Dzisiaj mam dla Was przepis na bardzo zwykłe, a jednocześnie lekko zaskakujące ciasto. Myślałam o przygotowaniu czegoś wystrzałowego, ale po tych wszystkich cudnych ciastach, których miałam okazję próbować w szkole, naszła mnie ochota na coś prostego. Ciasto ucierane - oto moje marzenie.
Przygotowałam więc puszyste, maślane i lekkie ciasto, wypełnione słodkimi kasztanami i kwaskowatymi suszonymi wiśniami, a wszystko pod warstwą chrupiącej, kasztanowej kruszonki. Prawdziwa uczta! C. był zachwycony; wcinał, aż mu się uszy trzęsły. A chyba właśnie o to chodzi w taki dzień jak dziś, prawda...?

Ciasto ucierane z kasztanami, suszonymi wiśniami i kasztanową kruszonką


Składniki:
(na formę serce o średnicy 20 cm)
  • 125 g miękkiego masła
  • 115 g cukru
  • 4 jajka
  • 230 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżka likieru amaretto
  • 75 g obranych pieczonych kasztanów
  • 100 g suszonych wiśni

kruszonka:
  • 25 g mąki pszennej
  • 30 g mąki kasztanowej
  • 30 g cukru
  • 40 g zimnego masła

Mąkę pszenną i kasztanową przesiać, dodać cukier, wymieszać. Dodać pokrojone w kosteczkę zimne masło, szybko zagnieść kruszonkę.
Odstawić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą. Partiami dodawać do masy maślanej, miskując tylko do połączenia składników. Wlać amaretto, zmiksować.
Na końcu dodać pokrojone na mniejsze kawałki kasztany i wiśnie, wymieszać.

Ciasto przełożyć do formy wysmarowanej masłem, równomiernie posypać kruszonką.

Piec w 170 st. C. przez 50-55 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ja tymczasem szybciutko idę pod prysznic, żeby spokojnie zaszyć się pod kołdrą z książką i herbatką w zasięgu ręki.
Bo - jak mnie dzisiaj uświadomił facebook:
- Wszystko, czego ci trzeba, to...
- Miłość.
- Co? Nie, nie. Książki!

poniedziałek, 12 lutego 2018

Pissaladiere, czyli cebularz po francusku

Jako dziecko bardzo na siebie uważałam. Nie przychodziłam do domu z pozdzieranymi kolanami, nie obnosiłam się z zadrapaniami i nie zeskrobywałam z zapałem strupów, a bliznami mogę się pochwalić czterema, z czego jedną mam po ospie, a trzech kresek na kolanie nabawiłam się podczas jednego wjechania w płot (dostałam śliczny nowy rower, niestety - bez hamulców w pedałach... Gdyby ktoś się zastanawiał, rower wyszedł z tego wypadku bez szwanku). Zapewne wynika to z faktu, że przez pierwszych siedem lat życia byłam jedynaczką, traktowano mnie jak księżniczkę, wszyscy nade mną skakali, chuchali i dmuchali (taki już los córki pierworodnej i długo wyczekiwanej wnusi - Dziadek, po dwóch synach, miał parcie na dziewczynkę). 
Ostatnio jednak - co mój Mąż stwierdził z niejakim przerażeniem - ciągle coś. Niecałe trzy miesiące temu przewróciłam w pracy stojak z ciastami - prosto na lewą stopę (o czym pisałam Wam tutaj). Skończyło się na prześwietleniu, orzeczeniu stłuczenia i jednym dniu wolnym, który wykorzystałam na wylegiwanie się na sofie - w pełni zasłużone! Tymczasem w minioną sobotę zahaczyłam stopą (tym razem lewą) o krzesło. Tak nieszczęśliwie, że jeden z palców przybrał barwę głębokiego fioletu przechodzącego z jednej strony w purpurę, a z drugiej w navy blue; jest elegancko napuchnięty i boli, kiedy choćby próbuję włożyć skarpetkę. Nie jest dobrze, oj nie... 

Teraz mam tylko nadzieję, że nie upomną się o mnie wszystkie choroby wieku dziecięcego, których nie przeszłam w odpowiednim czasie. Ich lista jest bowiem zatrważająco długa...

W zeszły piątek, dziewiątego lutego, obchodzony był Międzynarodowy Dzień Pizzy. Jest to jedno z tych uroczych świąt, o którym najczęściej zapominam, ale jeśli ktoś akurat mi przypomni, celebruję zapamiętale. No bo przecież każda okazja do świętowania jest dobra, a jeśli jeszcze jest wymówką do zjedzenia wyśmienitej pizzy, to po prostu nie mogę sobie odmówić. 
Umówiłyśmy się z dziewczynami na wspólne pieczenie, jednak tu coś wypadło, tam się obsunęło - i udało się dopiero dzisiaj. Nic straconego - pizzę można zjeść zawsze, nie tylko od święta!

Ja tym razem temat potraktowałam bardzo luźno, i po inspirację zamiast do Włoch, udałam się do Francji. Pissaladiere pochodzi z Nicei; to tam wypiekano placki na chlebowym cieście z dużą ilością karmelizowanej, mięciutkiej cebuli, czarnymi oliwkami i anchovies, i sprzedawano każdego poranka. 
Muszę przyznać, że od dawna miałam ochotę na ten francuski przysmak; anchovies kupiłam już jakiś czas temu, i tylko czekało na swoją kolej. Przepis znalazłam u Truskawkowej Ani, i zmieniłam tylko odrobinkę, nie odchodząc jednak zbyt daleko od tradycji. Ciasto jak na grubą pizzę, jest miękkie i delikatne; a cała góra słodkiej, skarmelizowanej cebulki z dodatkiem wyrazistych oliwek i słonych filecików anchovies smakuje po prostu obłędnie! Do tego całość jest prosta i stosunkowo szybka (jak na ciasto drożdżowe) do przygotowania. Oczywiście, obieranie i krojenie kilograma cebuli do zadań łatwych nie należy; dobrze jest przygotować sobie paczkę chusteczek, tudzież rolkę papierowych ręczników kuchennych i mieć je w zasięgu ręki - gwarantuję, że się przydadzą. Ale dla takiego smaku warto pocierpieć.

To jak, skusicie się na francuską wersję cebularza...?

Po inne danie, które pizzą jest lub przy odrobinie wyobraźni mogłoby za nią uchodzić, koniecznie zajrzyjcie do Mopsika

Pissaladiere


Składniki:
(na formę o wymiarach 30x22 cm)
  • 250 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 120 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
duszona cebula:
  • 5 łyżek oliwy
  • 2 łyżki masła
  • 1 kg cebuli
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 75 g filecików anchois
  • 90 g czarnych oliwek bez pestek
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i zalać połową wody. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do zaczynu dodać pozostałą wodę, zagnieść. Dodać sól, wyrobiź gładkie ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie cebulę obrać, pokroić w piórka.
Na patelni rozpuścić masło z oliwą, dodać cebulę, przeciśnięty przez praskę czosnek i rozmaryn. Dusić pod przykryciem na małej mocy palnika przez 45-60 minut, aż cebula będzie zupełnie miękka, ale nie zrumieniona. Dodać ocet, só i pieprz, wymieszać, smażyć jeszcze 5 minut.

Ciasto rozwałkować na wielkość formy, ułożyć w formie wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzch wyłożyć cebulę, a na niej ułożyć kratkę z anchois, wypełniając środki oliwkami.

Odstawić na 30 minut do napuszenia.

Piec w 220 st. C. przez 25 minut.

Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


Dzisiaj za to mamy Ogólnopolski Dzień Pisania Piórem. 
Macie jakieś...? Czy odręcznie piszecie już tylko wtedy, kiedy naprawdę trzeba...?

niedziela, 11 lutego 2018

Makaroniki malinowe z hibiskusem (w wersji mini)

Obudził mnie C. przed wyjściem do pracy. Nie, żeby tak złośliwie; nawet zaproponował, żebym sobie jeszcze pospała, w końcu wcześnie jest... Jednak jutro muszę wstać o czwartej, i jako człowiek myślący perspektywicznie doszłam do wniosku, że lepiej wstać dziś trochę wcześniej, żebym wieczorem nie miała problemów z zasypianiem. Wyczołgałam się więc spod kołdry i udałam do łazienki. Z niejakim zdziwieniem zerknęłam przez dachowe okno... Nie było widać niemal nic. Z miną niezwykle podejrzliwą, upodabniającą mnie do inspektora Gadgeta, udałam się do salonu, żeby obiektywnie ocenić sytuację. Moim oczom ukazał się śnieg nie tylko okrywający puszystą kołdrą meble, krzewy i żywopłot, ale nadal padający zawzięcie. Wielkie płatki przypominające bardziej pierze niż śnieg wirowały w szaleńczym, wietrznym tańcu. Stałam tak i patrzyłam, z niezbyt mądrze rozdziawioną buzią, na ten krajobraz jak z bajki. Szczerze mówiąc nie myślałam, że przyjdzie jeszcze prawdziwa zima. Jest pięknie! 
Tyle, że jutrzejsza poranna podróż na Zelandię przyprawia mnie w tej chwili o dreszcze...

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo urocze makaroniki. Przygotowałam je już jakiś czas temu, w ramach smakołyków na ostatni dzień pracy przed wakacjami (jak okres szkolny określa mój szef). Oczywiście, idealnie nadadzą się na Walentynki - makaroniki mają w sobie coś romantycznego...
Te zebrały mnóstwo pochwał. Słodkie, chrupiące z zewnątrz i mięciutkie w środku, wypełnione lekko kwaskowatym kremem z białej czekolady, malin i hibiskusa. Dzięki niemu nie są za słodkie i da się ich zjeść zdecydowanie więcej niż jeden czy dwa... Przygotowałam je w rozmiarze mini, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby upiec je nieco większe; wtedy wyjdzie około dwudziestu pięciu gotowych makaroników.

Makaroniki malinowe z hibiskusem


Składniki:
(na około 60 złożonych mini makaroników)
  • 125 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek
  • różowy lub czerwony barwnik w paście
nadzienie:
  • 125 g białej czekolady
  • 65 g śmietany kremówki (38%)
  • 75 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
dodatkowo:
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać barwnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. Połowę makaroników posypać zmielonym w młynku do kawy hibiskusem.
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 130 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Maliny i hibiskus umieścić w garnuszku, podgrzać, aż maliny zaczną się rozpadać. Przetrzeć przez sitko.
Czekoladę ze śmietaną podgrzać w kąpieli wodnej, aż czekolada się rozpuści. Dodać puree z malin, dokładnie wymieszać. Przełożyć do rękawa cukierniczego, wstawić do lodówki.

Gdy makaroniki całkowicie ostygną, a nadzienie zgęstnieje, sklejać je po dwie połówki tak, żeby jedna z pary była posypana hibiskusem.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Wczoraj kopnęłam krzesło. Nie ze złości; ot tak, przez przypadek. Efekt - palec u lewej stopy w kolorze lila. Trochę się boję, że jet złamany, bo boli jak nie wiem co. 
I co ja mam teraz zrobić...?

czwartek, 8 lutego 2018

Pączki z pistacjami

Dzieje się dzisiaj, oj dzieje... 
Po pierwsze, jedna z grup cukierniczych miała dzisiaj egzaminy końcowe, a między nimi znajdowała się moja współlokatorka. Mimo widocznego zdenerwowania zakrawającego momentami na panikę, poszło jej dobrze - zdała. Dokładnych wyników jeszcze nie znam, ogłoszą je dopiero późnym wieczorem. Najważniejsze jednak, że wszyscy zaliczyli i wydawali się zadowoleni. Oczywiście, nie mogłam odmówić sobie przyjemności obejrzenia wyników ich całodziennej pracy - i mówię Wam, były imponujące (a przynajmniej większość z nich). Trzypiętrowe torty wypełnione najróżniejszymi musami, nadziewane czekoladki, ciasto duńskie i francuskie w kilku wydaniach, desery, słynne duńskie kransekage, ciasta ucierane i klasyki (według duńskich standardów jest ich osiemnaście, na egzamin końcowy losuje się jeden z nich, a są to - między innymi - francuska tarta cytrynowa, creme brulee, panna cotta, tort szwardzwaldzki, Othello, Georgina i parę innych niezłych kwiatków). Objadłam się za wszystkie czasy, ale naprawdę niemożliwością jest oprzeć się takim wspaniałościom.

Tymczasem w Polsce mamy dzisiaj Tłusty Czwartek. Objedliście się pączkami po same uszy...? Ja nie zjadłam ani jednego... Nie mam dostępu do kuchni, w której mogłabym szaleć z garnkiem pełnym gorącego tłuszczu, ale przygotowałam się na zapas. W miniony weekend nasmażyłam jednych z najlepszych pączków, jakie jadłam. Wyszły lepiej, niż się spodziewałam: puszyste, delikatne ciasto o cytrynowej nucie, a do tego rozpływający się w ustach krem z pistacji i ricotty. Połączenie zwalające z nóg, mówię Wam!
I tak, wiem, że dzisiaj już za późno, żeby się za smażenie pączków zabierać, ale zapiszcie sobie ten przepis - przyda się za rok. A może postawicie świat na głowie, i zrobicie pączki w najbliższy weekend...? Ja, szczerze mówiąc, bardzo poważnie rozważam taką ewentualność...

A po inne tłustoczwartkowe smakołyki koniecznie zajrzyjcie do Mopsika i Ani.

Pączki cytrynowo-pistacjowe


Składniki:
(na 16 sztuk)
  • 550 g mąki pszennej
  • 30 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 70 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g masła
  • 2 łyżki likieru cytrynowego
  • skórka otarta z 1 cytryny
krem:
  • 250 g serka ricotta
  • 140 g kremu pistacjowego
lukier:
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1-2 łyżki gorącej wody
dodatkowo:
  • 20 g pistacji bez łupinek
  • 1,5 l oleju do smażenia
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać połowę mleka. Odstawić na 10-15 minut w ciepłe miejsce.
W tym czasie masło rozpuścić, przestudzić.

Do zaczynu dodać pozostałe mleko i cukier, jajka oraz żółtka. Zagnieść. Dodać masło, sól, likier i skórkę cytrynową, wyrobić gładkie, dość luźne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na około 1 godzinę.

Po tym czasie odrywać kawałki ciasta o wadze około 70 g, formować z nich kulki, układać na oprószonym mąką blacie, zachowując odstępy. Zostawić do napuszenia na 25-40 minut.

W tym czasie rozgrzać olej do temperatury 175 st. C. Smażyć pączki na rozgrzanym oleju, przez około 90 sekund z każdej strony. Odkładać na papierowy ręcznik.

Serek utrzeć z kremem pistacjowym na puszysty krem. Nadziewać nim całkowicie ostudzone pączki.

Z wody, soku z cytryny i cukru pudru utrzeć lukier. Polać nim pączki, posypać posiekanymi pistacjami. Odstawić do zastygnięcia lukru.

Smacznego!


Tak sobie myślę, że chociaż nie zjadłam ani jednego pączka, to i tak szczęście będzie mi sprzyjać. W końcu tyle słodkiego, które w siebie dzisiaj wcisnęłam, nie może przejść bez echa!

wtorek, 6 lutego 2018

Tiramisu z malinami

Gdy po skończonych zajęciach wyszłam dzisiaj na dwór, ze zdziwieniem zaobserwowałam powoli opadający płatek śniegu. Jeden. Ale za to ogromny! (W kategorii płatków śniegu, rzecz jasna.) Później, gdy szłam zjeść i wyjrzałam przez okno, zauważyłam ich zdecydowanie więcej. W idealnej ciszy, która wręcz świdrowała w uszach, stałam i patrzyłam jak urzeczona. Śnieg prószył, coraz gęstszy, przykrywając świat białym dywanem. Uwielbiam to widowisko; może dlatego, że widuję je coraz rzadziej? Mam wrażenie, że kiedyś zimą śniegu było więcej. I częściej.
Chyba opanowała mnie lutowa nostalgia...

W ogóle z tym lutym coś jest w tym roku nie tak (aż boję się myśleć o tym, że to dopiero początek!). W niedzielę dopadła mnie lutowa depresja; po powrocie z pracy i dwóch z rzędu nieprzespanych nocach, usiadłam przy stole w kuchni i miałam ochotę po prostu się rozpłakać. Najgorsze jest jednak to, że nie wiem, dlaczego! Zmęczenie, niewyspanie, nadmiar pracy i innych obowiązków związanych ze szkołą i dwudniowym pobytem w domu, a może po prostu wiatr, deszcz i ogólna szaruga...? Chyba jednak wszystko razem... Na szczęście na pomoc przybyły Ptysia i Pączusia, rozdając całusy, przytulając się i stanowczo żądając rzucania piłeczką. I jak tu się nie śmiać, gdy jeden pies wpakowuje się na kolana, a drugi aż burczy z zazdrości...?

Jeszcze przed rozpoczęciem szkoły, będąc na zakupach, kupiłam całe pół kilo mascarpone (było w promocji, nie mogłam się więc oprzeć; ricottę też kupiłam, a dopiero później zaczęłam się zastanawiać, co ja z tym wszystkim pocznę...). Z połowy przygotowałam nadzienie do pączków, z reszty - tiramisu. Co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem, bo to mój ulubiony deser. Tym razem postawiłam na wariację malinową; jest więc kawa, malinowy likier i trochę owoców. Muszę przyznać, że jest to zaskakująco udane połączenie; kto nigdy nie próbowałam malin z kawą, powinien jak najszybciej nadrobić braki! Delikatny, puszysty krem, mocno nasączone kawą biszkopty, orzeźwiające całość maliny i odrobina kakao zamiast wisienki. Jest pysznie!

Deser jest banalnie prosty, więc może skusicie się i przygotujecie taki na Walentynki...? Bo w końcu kto ma czas na przesiadywanie w kuchni w środku tygodnia...

Tiramisu z malinami


Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 3 żółtka
  • 2 białka
  • 60 g cukru pudru
  • 250 g serka mascarpone
  • 100 g podłużnych biszkoptów
  • 200 ml mocnej, ostudzonej kawy
  • 250 g malin
  • 2 łyżki likieru malinowego
  • 2 łyżki kakao

Maliny zalać likierem, wymieszać.

Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać mascarpone, zmiksować tylko do połączenia składników.
Białka ubić, dodać do masy serowo-żółtkowej, delikatnie mieszając łyżką. Na końcu dodać likier z odcedzonych malin.

Biszkopty maczać krótko w kawie, połowę rozłożyć do szklanek. Na to wyłożyć połowę kremu, oprószyć kakao i wyłożyć większą część malin. Następnie na malinach ułożyć pozostałe biszkopty i krem, oprószyć kakao i udekorować malinami.
Schłodzić w lodówce przed podaniem.

Smacznego!


Tymczasem wczoraj moja szalona współlokatorka zaprzęgła mnie do prasowania dwóch gigantycznych obrusów. Śmiechu było co niemiara, chyba obie się trochę odprężyłyśmy. A dzisiaj będziemy dalej liczyć; wczoraj w pewnym momencie przestałam rozumieć duńskie cyferki, więc zrobiłyśmy sobie dłuższą, dwudziestoczterogodzinną przerwę. Najwyższy czas jednak zabrać się do pracy; mam bowiem mocne postanowienie, że w końcu się wyśpię. Bo kiedy, jak nie teraz...?

sobota, 3 lutego 2018

Pączki tiramisu i socjalizacja

Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Taka szkoła na przykład: daleko od domu, człowiek musi dzielić te kilka metrów kwadratowych z kimś zupełnie obcym, tęskni za mężem, psami i własnym łóżkiem. Z drugiej strony ma możliwość nie tylko nauki, ale też czas na eksperymenty i socjalizację. A w tym ostatnim akurat najlepsza to ja nie jestem. Powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie - jestem przypadkiem beznadziejnie asocjalnym. Ludzie w gruncie rzeczy mnie denerwują i nie szukam ich towarzystwa, zadowalając się własnym. Tym razem jednak dostałam lekko zwariowaną współlokatorkę, która w przyszłym tygodniu zdaje końcowy egzamin, więc jest niezwykle nerwowa i roztrzepana. Ostatnio musiałam ratować ją plastrami, nożyczkami do paznokci i czystymi skarpetkami... Ale to już nie jest historia na blog kulinarny.
Z drugiej strony pogłębiam znajomości już nawiązane, wyznając starą, dobrą zasadę, że z ludźmi, którzy cię karmią, należy żyć dobrze. Więc żyję. Piwo nawet wypiję (ja w końcu mam końcowy egzamin dopiero pod koniec maja; do tego czasu zdąży mi to piwo z głowy wywietrzeć). 

A dzisiaj mam dla Was pierwszy przepis na pączki (i nieostatni w tym sezonie - obiecuję!). Znalazłam go na blogu Doroty i od razu wiedziałam, że będę musiała spróbować - w końcu tiramisu to mój ukochany deser, więc pączki choćby o nim przypominające nie mogły ujść mojej uwadze. 
Wyszły boskie! Ciasto jest idealne, choć odrobinę się lepi. Pączuszki wychodzą lekkie, puszyste i delikatne - no po prostu cud, miód i orzeszki. Kremowe nadzienie (na które trzeba uważać, bo lubi wypływać) smakuje obłędnie, a w połączeniu z lukrem kawowym to prawdziwa uczta. 
C. zabrał dwanaście sztuk do pracy; dali im radę we czterech. I jeszcze było im mało! Zostałam obwołana pączkową królową i obsypana taką ilością komplementów, że zarumieniłam się po same czubki uszu.
Tego po prostu musicie spróbować!

Pączki tiramisu


Składniki:
(na 16 sztuk)
  • 550 g mąki pszennej
  • 30 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 70 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g masła
  • 2 łyżki likieru Amaretto

krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 2 żółtka
  • 50 g cukru pudru
  • 2 łyżki likieru Amaretto

lukier:
  • 3-4 łyżki mocnej, gorącej kawy
  • 130 g cukru pudru

dodatkowo:
  • 1 łyżka kakao
  • 1,5 l oleju do smażenia

Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać połowę mleka. Odstawić na 10-15 minut w ciepłe miejsce.
W tym czasie masło rozpuścić, przestudzić.

Do zaczynu dodać pozostałe mleko i cukier, jajka oraz żółtka. Zagnieść. Dodać masło, sól i likier, wyrobić gładkie, dość luźne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na około 1 godzinę.

Po tym czasie odrywać kawałki ciasta o wadze około 70 g, formować z nich kulki, układać na oprószonym mąką blacie, zachowując odstępy. Zostawić do napuszenia na 25-40 minut.

W tym czasie rozgrzać olej do temperatury 175 st. C. Smażyć pączki na rozgrzanym oleju, przez około 90 sekund z każdej strony. Odkładać na papierowy ręcznik.

Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać likier, cały czas miksując. Na końcu dodać mascarpone, zmiksować na puszysty krem. 
Krem przełożyć do woreczka cukierniczego z końcówką do nadziewania pączków. Nadziewać całkowicie ostudzone pączki. 

Z kawy i cukru pudru ukręcić lukier. Polać pączki. Po zastygnięciu lukru oprószyć kakao.

Smacznego!


Z dna rozpaczy (czarnej) wyciągnął mnie ebook. Niech żyje technika!

czwartek, 1 lutego 2018

Kawa malinowo-różana z białą czekoladą

Mój Mąż pracuje.
Wiem, jak każda normalna, rozsądna żona, powinnam być z tego faktu zadowolona. W końcu co za pożytek z męża niepracującego...? Problem polega jednak na tym, że mój pracuje za dużo. W dodatku w zupełnie nieodpowiednich porach, czyli kiedy ja mam wolne i nie muszę akurat spać (co zdarza się stosunkowo rzadko). W zasadzie, to występuje tutaj klasyczny przypadek obrazujący stare powiedzenie przyganiał kocioł garnkowi, bo skoro sama spędzam w pracy po dziesięć, dwanaście godzi na dobę i trzy na dojazdach i powrotach z tejże, to jakim prawem denerwuję się na C. za postawę identyczną (poza dojazdami. On do pracy ma pięć minut. Piechotą)? Mówiąc szczerze, to nie wiem. Ale jestem kobietą zamężną i mam odgórnie ustanowione prawo denerwowania się na męża z niewyjaśnionych/nieistniejących/nie leżących w jego gestii przyczyn. Tak już po prostu jest. 

Denerwuję się więc trochę, a jednocześnie staram się ten czas bez niego wykorzystać jak najlepiej. Sprzątam i piorę, żebyśmy, gdy już uda nam się wyrwać razem kilka chwil, mogli spędzić je na czymś przyjemniejszym. Piekę ciasta i przygotowuję desery, żeby chłopakowi (i sobie też - nie oszukujmy się) osłodzić to ciężkie życie. A w między czasie robię sobie kawę...
Żeby nie było wątpliwości - C. też kawę lubi. Bardzo. Może nawet bardziej ode mnie...? Ale mam wrażenie, że ostatnio popadłam w, niegroźne póki co, uzależnienie. Dzień bez kawy jest dniem straconym, tudzież przeżytym na pół gwizdka, bo chodzę jak śnięta ryba, nie rejestrując połowy wydarzeń mających miejsce tuż obok mnie. Sięgam wtedy po kubek kawy z mlekiem (no dobrze - mleka z kawą), i od razu wchodzę na wyższe obroty. W pracy taki klasyk mi wystarcza; w domu, gdy mam nieco więcej czasu i chęci, zaczynam kombinować.

Tak powstała kawa malinowo-różana z białą czekoladą - prawdziwa uczta, tylko dla koneserów. Ta kawa smakuje obłędnie! Nie jest zbyt mocna, trochę słodka, lekko kwaskowata, cudownie owocowa, z delikatną kwiatową nutą. Żadna kobieta się jej nie oprze! Jeśli więc chcielibyście zaskoczyć swoją lepszą połówkę kawką o piątej po południu, szczególnie w środę za dwa tygodnie, ta nada się idealnie. Obiecuję!

Kawa malinowo-różana z białą czekoladą


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml mleka
  • 20 g białej czekolady
  • 100 ml mocnej kawy
  • 30 g malin
  • 1 łyżeczka przecieru z płatków róży
  • 30 ml śmietany kremówki
  • suszone płatki róży

Maliny rozgnieść widelcem, dodać przecier z róży, wymieszać.
Czekoladę posiekać.
Mleko podgrzać, dodać posiekaną czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia.

Na dni szklanki wyłożyć maliny z różą, zalać gorącą kawą i mlekiem. Na wierzch wyłożyć ubitą kremówkę, posypać płatkami róży.

Smacznego!


Tymczasem ja wczoraj skończyłam książkę. A z domu nie zabrałam następnej naiwnie sądząc, że ta mi wystarczy (no w końcu gruba jest jak się patrzy!). No i wystarczyła... Ale tylko do środy. A co z czwartkiem...? Gdybym była w Polsce, po prostu poszłabym do księgarni i coś sobie kupiła, choćby i z przeceny. Ale tutaj? Mam czytać w wolnym czasie po duńsku...?
Idąc za przykładem mojej imienniczki z Zielonego Wzgórza, jestem na dnie rozpaczy.
Czarnej.

wtorek, 30 stycznia 2018

Wiem, że nic nie wiem, czyli siódme urodziny bloga

Im więcej się uczę, tym mnie wiem - a przynajmniej takie mam wrażenie. Ogrom wiedzy, której nigdy nie opanuję, mnie przeraża.
Ale może zacznę od początku...

Swoją przygodę z pieczeniem, a później z blogowaniem, zaczęłam z przypadku. W nowym miejscu, sama jak palec, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą robić. Bo ile można czytać czy oglądać seriale...? Najpierw nieśmiało oglądałam inne blogi, piekłam jakieś plaskate cuda i byłam z nich nieziemsko dumna (mówię to ja - osoba, które w wieku lat dwudziestu potrafiła zrobić sobie herbatę i kanapkę. Szczytem inwencji było przyrządzenie zupy z proszku). Później, z jednym okiem zamkniętym z wrażenia, założyłam bloga i skakałam z radości przy każdym komentarzu. Ach, cóż to były za czasy...
Później (dużo później, jeśli mam być szczera), gdy zobaczyłam postępy, a pieczenie sprawiało mi coraz większą frajdę, zaczęłam szkołę cukierniczą. I wiecie co...? Te dwa lata otworzyły mi oczy i pokazały, jak niewiele wiem. Zauważyłam też, że są rzeczy, których człowiek, choćby nie wiem, jak się starał, w domu się nie nauczy. Dopiero praca w cukierni pokazała mi, co to naprawdę znaczy być cukiernikiem, a nie tylko się w cukiernika bawić. To ciężka praca - fizycznie, bo dwudziestopięciokilogramowe worki z cukrem same się nosić nie chcą, ale też umysłowo, bo, powiedzmy to sobie szczerze, klienci są różni, i nie zawsze jest to łatwa współpraca. Człowiek nieźle się musi nagłowić, żeby co niektórych zadowolić. Ale gdy później przychodzą z uśmiechem i podziękowaniami - bezcenne. Dla takich chwil warto się starać.

Już za cztery miesiące będę zdawać końcowe egzaminy. Strasznie się denerwuję, ale jednocześnie nie mogę się doczekać - bo znów zacznie się coś nowego. Jeszcze nie wiem co i jak, ale już się cieszę, bo z pewnością nudno nie będzie.
Tymczasem blog dryfuje sobie gdzieś obok mnie; nie mam dla niego tyle czasu, co kiedyś. Posty bywają zdecydowanie krótsze i piszę je rzadziej, ale staram się, jak mogę. Tym bardziej, że dziś Pożeraczka kończy siedem lat - warto więc chyba nad nią pracować, skoro mi ciągle chce się pisać, a Wam czytać.

Dziękuję, że nadal tu ze mną jesteście; bez Was już dawno bym się poddała. A jednak, mimo krótszych i dłuższych przerw, ciągle wracam. Bez motywacji, którą dla mnie jesteście, z pewnością by mi się nie udało.

Na te huczne urodziny mam... Tartę. Nie tort; niestety, ale nie miałam czasu na bardziej skomplikowane wypieki. Tarta jednak jest urocza i pyszna, więc w tym roku musi wystarczyć. Jeśli dotrwamy do urodzin dziesiątych, obiecuję tort prawdziwie wystrzałowy; no, ale do tego zostało jeszcze parę chwil.

Kruchy spód bez jajek jest niesamowicie kruchy i nie nasiąka wilgocią, co jest jego dużym plusem. Kisiel malinowo-hibiskusowy jest kwaskowy i wyrazisty, świetnie równoważy go delikatny i słodki krem z białej czekolady. Całość smakuje wybornie, połączenie smaków jest wyjątkowo harmonijne. Dekoracja to urocze mini makaroniki i świeże maliny - prosta, a jednocześnie efektowna.
Na C. zrobiła wrażenie; mam nadzieję, że i Wam się spodoba.

Tarta malinowo-hibiskusowa z kremem z białej czekolady


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 65 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 2-3 łyżki zimnej wody
kisiel malinowo-hibiskusowy:
  • 185 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
  • 35 g cukru
  • 75 ml wody
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
krem z białej czekolady:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 120 g białej czekolady
  • 2 listki żelatyny
dodatkowo:
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Partiami dodawać wodę - ciasto powinno się ładnie połączyć, ale nie może się kleić.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm, wyłożyć nim formę, formując brzeg o wysokości około 3 cm.
Nakłuć ciasto widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchą fasolą lub kamykami do pieczenia.

Piec w 190 st. C. przez 12 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 12-15 minut w 190 st. C.
Ostudzić.

Maliny, hibiskus, cukier i 40 ml wody przełożyć do rondelka, zagotować. Gdy maliny się rozpadną, a cukier rozpuści, przetrzeć przez sitko. Przelać z powrotem do rondelka, dodać mąkę rozpuszczoną w pozostałej wodzie, zagotować.
Gorący kisiel przelać na spód tarty, ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, czekoladę drobno posiekać. 100 ml kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Dodać czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Pozostałą kremówkę ubić, dodać do czekolady w 3 turach, delikatnie mieszając łyżką.
Wylać krem na kisiel, schłodzić w lodówce.

Przed podaniem udekorować malinami, makaronikami, bezikami i suszonymi kwiatami hibiskusa.

Smacznego!


A co byście powiedzieli na taką tartę z okazji Walentynek...? W końcu czternasty lutego już za chwilkę!

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Chleb kasztanowy na niepogodę

W zeszłym tygodniu, w ciągu jednej nocy z bardzo zimowej zimy z mrozem, śniegiem i oszronionymi szybami, przeszliśmy z powrotem do listopada, i to w jego najpaskudniejszym wydaniu. Wieje tak, że za Ptysią uszy powiewają niczym nieco przybrudzony welon, a ja co chwilę łapię się za pompon przy czapce, żeby sprawdzić, czy mi go jeszcze nie urwało. Pada, z niewielkimi przerwami, niemal całe noce, i zacina w szyby z takim impetem, że i Ptysia, i Pączusia śpią tylko pod kołdrą, przytulone do naszych nóg. Przy obecnym stanie rzeczy takie dodatkowe grzanie jest na wagę złota, bo chłód, razem z wiatrem, wciska się przez najwęższe nawet szczeliny.
Na szczęście udało mi się opanować sztukę rozpalania w kominku, więc nawet kiedy C. jest w pracy, w domu wesoło trzaska ogień, zabarwiając ściany na ciepły, pomarańczowy odcień. Kubek z gorącą herbatą jest moim nieodłącznym towarzyszem, a do tego mile widziane jest również małe co nieco... Od razu człowiek lepiej się czuje. Choć wykrzesanie z siebie energii do działania, w jakimkolwiek względzie, przychodzi mi z wielkim trudem...

Dzisiaj mam dla Was przepis szybki i prosty; w sam raz na chwile, gdy nie chce się robić nic, ale zjadłoby się coś dobrego.
Przepis na ten chlebek znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 3/2016 i postanowiłam go wypróbować ze względu na dodatek mąki kasztanowej, która stoi na półce już od jakiegoś czasu, a ja nie wiem, z której strony się do niej zabrać. Chlebek jest na proszku, robi się go więc błyskawicznie, a dzięki dodatkowi szynki i sera, pokrojony w kromki, jest już gotową kanapką. Plaster pomidora będzie w tym wypadku czystą ekstrawagancją...
Chlebek jest wyśmienity - smak kasztanów jest zaskakująco intensywny - i pyszny. Ja go uwielbiam. Na ciepło, z ciągle jeszcze lekko ciągnącym serem, smakuje obłędnie. Szczerze mówiąc, gdy się kończył żałowałam, że porcja była tak mała...

Chleb kasztanowy z szynką i serem


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 28x12 cm)
  • 100 g mąki kasztanowej
  • 130 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 g miękkiego masła
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 300 g gotowanej szynki
  • 200 g żółtego sera - czerwony cheddar

Przesiać mąki i proszek, dodać sól i pieprz, wymieszać. Dodać masło i jajka, zmiksować. Pokroić szynkę i ser w kostkę, dodać do ciasta, połączyć.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia, wylać do niej ciasto.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić.

Smacznego!

Ja tymczasem znów jestem na Zelandii, gdzie przez najbliższe trzy tygodnie będę zgłębiała tajemnice eleganckiego serwowania deserów.
Będzie ciekawie.

sobota, 27 stycznia 2018

Racuchy na leniwe śniadanie. Z gruszkami

Jak się człowiek wyśpi, to od razu zaczyna mu się chcieć.
Ja przynajmniej właśnie tak mam. Dziesięć godzin nieprzerywanego niczym snu, zakończone wygramoleniem się z pościeli z własnej i nieprzymuszonej woli - oto, czego było mi trzeba. Od rana czułam, że mogę góry przenosić. Ponieważ mieszkam w Danii, a tu nawet o pagórki ciężko, zamiast dźwiganiem, zajęłam się odkurzaniem, zmienianiem pościeli, ogarnianiem i na nowo brudzeniem kuchni. Szczególnie to ostatnie zajęcie sprawiło mi dużo przyjemności i zaowocowało pyszną kawą, pączkami i tartą. Ach, jak mi było dobrze! W końcu mogłam zrealizować pomysły, które chodziły już za mną od jakiegoś czasu i wykorzystać zawartość mojej ulubionej szuflady w lodówce - tej przeznaczonej na owoce. Plany na jutro też mam - bardzo ambitne. C. w pracy od dziesiątej do dziewiętnastej, więc czasu mam sporo; dom jest czysty i pachnący, więc bez wyrzutów sumienia będę się mogła oddać przyjemnościom. 

Tymczasem już w poniedziałek zaczynam kolejny okres szkolny. Dziwne jest to, że na stronie nie ma jeszcze planu. A jest sobota wieczór. Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieli... Cóż, dowiem się już niedługo.

Z racji wolnej soboty i długiego, leniwego poranka, postanowiłam przygotować na śniadanie coś ekstra. Miałam resztę opakowania drożdży (znaczy się rano miałam jeszcze całe opakowanie, ale trzydzieści gram było odgórnie przeznaczone na pączki), dwie gruszki i chęci do działania. Przygotowałam więc racuchy - rzecz prosta i w zasadzie niewymagająca, ale jak to drożdżowe ma w zwyczaju, bez czasu na wyrastanie się nie uda. Zanim więc jeszcze umyłam zęby, przygotowałam rozczyn i zmiksowałam ciasto. Gdy ono wyrastało w ciepełku, ja poddałam się porannym ablucjom, C. wyprasował sobie koszulę do pracy, a psy uważnie obserwowały ogród w oczekiwaniu na stałego gościa - kota białego w czarne łaty - którego by można obszczekać. 
Później już tylko smażenie, oprószenie cukrem pudrem (ewentualnie polanie syropem klonowym - co kto lubi), i można się było cieszyć ciepłym, słodkim śniadaniem. 

Racuchy są mięciutkie i puszyste, soczyste od owoców, z lekkim aromatem cynamonu w tle. Same w sobie niezbyt słodkie, doskonale smakują z dodatkami. I choć wymagają czasu, w wolny weekend zdecydowanie warto podjąć to wyzwanie - są pyszne! Idealny sposób na rozpoczęcie efektywnej soboty.

Cynamonowe racuchy z gruszkami


Składniki:
(na około 15 racuchów)
  • 250 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 20 g cukru
  • 175 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 2 gruszki

dodatkowo:
  • olej do smażenia
  • cukier puder

Mąkę przesiać do miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i zalać połową mleka. Odstawić do wyrośnięcia na 10-15 minut.
Po tym czasie dodać pozostałe mleko i cukier, jajko i cynamon. Wyrobić ciasto - będzie się mocno lepiło. 
Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kosteczkę. Dodać do ciasta, wymieszać łyżką lub dłonią, odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Po tym czasie na patelni rozgrzać tłuszcz. Ciasto nabierać mokrą łyżką (dzięki temu nie będzie się kleić), wykładać porcje na rozrzaną patelnię. Smażyć na średniej mocy palnika przez około 90 sekund z każdej strony.
Podawać gorące, oprószone cukrem pudrem.

Smacznego!


A jutro znów muszę się pakować... Szczerze mówiąc, nieco mi się już to ciągłe pakowanie i rozpakowywanie znudziło.
Na szczęście niedługo koniec...

środa, 24 stycznia 2018

Korzenny syrop mandarynkowy

Wiecie, co Wam powiem (a raczej - napiszę)...? Ja już nie wiem, jak się nazywam. I wcale nie chodzi mi o to, że kilka miesięcy temu wyszłam za mąż i ciągle mi się myli, bo zapobiegliwie zachowałam nazwisko panieńskie, męża tylko dodając na końcu. I teraz, jak się podpisuję, nijak nie mogę się zmieścić w wyznaczonym miejscu. Bo choć imiona mam krótkie, to nazwiska... Literek nikt nie żałował. I teraz mam. Ale za to jak z rozbiegu zaczynam pisać panieńskie, to nie ma wtopy. Coś za coś. Inaczej się w życiu nie da.

Ostatnimi czasy w moim życiu priorytetem stał się sen. Udaje mi się złapać go tak mało, że ciągle chodzę pół przytomna. Stwierdziłam więc w końcu, że cała reszta się nie liczy, a ja muszę się wyspać. Chociaż raz w tygodniu. 
Może w przyszłym się uda...? W zeszłym bowiem, choć bardzo się starałam, nic z tego nie wyszło. Bo poza pracą i dojazdami do rzeczonej, chciałabym jeszcze z Mężem pobyć, z psami na spacer wyjść, ciasto upiec i książkę poczytać. Tak; nie albo, ale i. Bo dlaczego ciągle muszę wybierać...? 
Po całym tygodniu i nocach krótszych niż pięć godzin stwierdziłam, że to jednak był głupi pomysł. Nieważne spacery; książki poczekają, a C. sam się sobą zająć umie. Ja muszę spać!

I nie śpię. Bo znów zdecydowałam, że ugotowanie obiadu dla C. i przygotowanie dla niego deseru jest ważniejsze (w końcu chłopak był wczoraj w pracy czternaście godzin, to coś mu się od życia należy, prawda...?). I teraz już tylko czekam na weekend. I będę spać i błogo leniuchować. A makaroniki? Myślicie, że poprzekładają się same...?

W mojej ulubionej misce miałam kilogram mandarynek. Ale po Świętach jakoś straciłam na nie apetyt; już nie mają w sobie tej magii. Stwierdziłam więc, że zrobię konfiturę, taką jak Natasza. Po obraniu dwóch mandarynek z białych błonek stwierdziłam jednak, że nie mam cierpliwości ani całego dnia na zabawę, wycisnęłam więc z pozostałych sok i przygotowałam syrop. I wiecie co? To był doskonały pomysł! Czarna herbata z takim syropem smakuje obłędnie. Do tej pory wypijałam dziennie całe litry; okazało się jednak, że mogę wypić jeszcze więcej! Syrop jest wyraźnie mandarynkowy, z lekką nutą korzennych przypraw. Mówię Wam - coś cudownego! I jak pięknie pasuje do śniegu za oknami...

Korzenny syrop z mandarynek z Cointreau


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 1 kg mandarynek
  • 500 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 1 gwiazdka anyżu
  • 4cm kawałek kory cynamonu
  • 4 kapsułki kardamonu
  • 2cm kawałek imbiru (świeży lub suszony)
  • 175 ml Cointreau

Z mandarynek wycisnąć sok, zachowując jak najwięcej miąższu. Przelać do garnka, dodać cukier i sok z cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień, dodać anyż, cynamon, lekko zgniecione kapsułki kardamonu i imbir. Gotować przez 30 minut. Po tym czasie dodać likier, wymieszać, gotować bez przykrycia aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji.
Gorący syrop przecedzić, przelać do wyparzonych słoiczków, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

I wybaczcie, że znowu tak zrzędzę, ale... To z niewyspania. Jak już się wyśpię, wymaluję tak optymistycznego i radosnego posta, że... Sama jeszcze nie wiem co. Ale będzie super!