czwartek, 1 marca 2018

Mała rzecz, a cieszy, czyli nie tylko o granoli słów kilka

Nie jestem szalenie uważną obserwatorką otaczającej mnie rzeczywistości; pewnie dlatego, że zdecydowanie bardziej interesują mnie nowości cukiernicze niż ludzkie zachowania. Niemniej, od czasu do czasu zdarza mi się zaobserwować sytuacje, które na długo zapadają mi w pamięć.

Gdy byłam w szkole poprzednim razem, odbywały się egzaminy końcowe. Jest to wielkie wydarzenie, kończące się przemowami i kolacją, w której uczestniczą bliscy i znajomi egzaminowanych, specjalnie z tej okazji zaproszeni. 
Jeszcze przed oficjalnym końcem egzaminu, wszyscy goście czekają w holu, z napięciem i zainteresowaniem obserwując ostatnie chwile, rozmawiając i wypełniając gwarem zazwyczaj ciche już o tej porze korytarze. Też poszłam sprawdzić, jak poszło mojej współlokatorce, i gdy tylko weszłam między ludzi, nad tłumem rozległo się głośne: Hej, śliczna! Jak na komendę wszystkie damskie głowy obróciły się w stronę wołającego, zdecydowanie męskiego głosu. Aż przystanęłam z wrażenia, z zaciekawieniem obserwując tę falę odwracających się kobiet. Mężczyźni tymczasem pozostali zupełnie niewzruszeni (tutaj mała dygresja: w języku duńskim śliczna/śliczny to smukke, niezależnie od płci, okrzyk więc był pod tym względem zupełnie neutralny). Podejrzewam jednak, że gdyby wołała kobieta, sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót...

Ile to mówi o nas, kobietach? Znajdujemy się w zupełnie obcym miejscu, gdzie nie znamy nikogo poza najbliżej stojącymi osobami, ale jeśli jakiś mężczyzna wyrazi uznanie, od razu mamy nadzieję, że było skierowane w naszą stronę. Próżność...? A może tak po prostu jest, i nie należy się w tym dopatrywać niczego nadzwyczajnego? W końcu każda z nas chce być uważana za śliczną...

Na marginesie dodam (nie, żeby się chwalić czy coś), że wołanie było skierowane do mnie; a śliczną jeden z kucharzy nazywa mnie tylko dlatego, że nie może zapamiętać mojego imienia. Nie obrastam więc w piórka; ale i tak mi przyjemniej, niż jakby wołał: Ej, ty!

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo smakowitą granolę.
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że już dawno żadnej nie pokazywałam; wspięłam się więc na wyżyny twórcze, i skomponowałam mieszankę z płatków owsianych, czekolady i fistaszków.

Wyszło bosko! Jest chrupiąca, trochę słodka, z lekko słonawą nutą (zamiast dodatku soli, można użyć orzeszków solonych, ale wtedy trudniej kontrolować proporcje słodkiego do słonego). Mi bardzo przypadła do gustu, a i C. zajadał się nią z wielkim zapałem.
Mała rzecz, a cieszy.

Granola z masłem orzechowym, fistaszkami i czekoladą


Składniki:
(na 2 l słój)
  • 350 g płatków owsianych
  • 80 g orzeszków ziemnych niesolonych
  • 2 łyżki złotego siemienia lnianego
  • 2 łyżki nasion chia
  • 100 g miodu
  • 85 g masła orzechowego
  • 50 ml oleju
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 100 g ciemniej czekolady (70%)

Płatki owsiane, orzeszki, siemię lniane i chia wymieszać w dużej misce.
Miód, masło orzechowe i sól podgrzać, aż wszystko się ładnie połączy. Zdjąć z palnika, dodać olej, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, dokładni wymieszać. Wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 165 st. C. przez 25-30 minut, 2 razy w tym czasie mieszając.

Wyjąć blachę z piekarnika, lekko przestudzić. Do jeszcze ciepłej granoli dodać posiekaną czekoladę, wymieszać.
Ostudzić, przełożyć do szczelnego pojemnika.

Smacznego!

Tymczasem pierwszy tydzień szkoły już niemal za mną.
Ależ ten czas leci!

wtorek, 27 lutego 2018

Wyjątkowe tiramisu na wyjątkowy dzień

Czas pędzi. I to tak na złamanie karku; doprawdy, gdzie on się tak spieszy...? Że niby do wiosny...? Na jutro zapowiadają minus piętnaście stopni! No naprawdę, nie ma ku czemu tak biec...

Niedawno uświadomiłam sobie, że wczoraj minęło pół roku do naszego wesela. Pół roku! Dacie wiarę...? Nie wiem, kiedy to minęło. Gdy myślę o weselu, mam wrażenie, jakby było wczoraj. No, może trochę przesadziłam... Ale pamiętam szczegóły nie gorzej niż tydzień po. Ciągle się śmieję na myśl o niektórych momentach i wzruszam na wspomnienie siąkającego w kościele Taty. Pamiętam nasz pierwszy taniec (totalna porażka, ale było ciemno, to nikt nie widział), ustawianie się do zdjęć i sakramentalne tak. Boskie danie główne, toasty i piosenkę, która chwyciła mnie za serce. Zdenerwowanie przed przemową, a potem głośne wybuchy śmiechu gości i oklaski. Ach, cóż to był za dzień!

Z tej okazji w miniony weekend przygotowałam nasz ulubiony deser w nieco innej odsłonie. Klasyczny krem do tiramisu na jajkach wzbogaciłam o dodatek ajerkoniaku, a pomiędzy warstwy kremu i biszkoptów dołożyłam truskawek. Efekt - zniewalający! Delikatny, leciutki krem, mocno kawowe biszkopty i całkiem smakowite (jak na koniec lutego) truskawki. Aj, zajadaliśmy się, aż nam się - niezbyt romantycznie - uszy trzęsły. To było coś!

Tiramisu z ajerkoniakiem i truskawkami


Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 3 jajka
  • 40 g cukru pudru
  • 250 g serka mascarpone
  • 75 g ajerkoniaku
  • 80 g podłużnych biszkoptów
  • 200 ml mocnej kawy
  • 2 łyżki kakao
  • 250 g truskawek
Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Wlać ajerkoniak, zmiksować. Dodać mascarpone, miksować, aż krem zacznie gęstnieć. Ubić białka, delikatnie wmieszać do kremu.

Biszkopty maczać krótko w kawie. Ułożyć połowę na dnie szklanek, następnie wyłożyć połowę kremu. Oprószyć kakao, wyłożyć połowę pokrojonych w ćwiartki truskawek. Na owoce położyć namoczone w kawie biszkopty, przykryć pozostałym kremem. Schłodzić.

Przed podaniem wierzch oprószyć kakao i udekorować pozostałymi truskawkami.

Smacznego!


Tymczasem ja znów wylądowałam na Zelandii. Póki co - fajnie jest. Miło jest zobaczyć znane, dawno niewidziane twarze, pogadać o wszystkim i o niczym, i pośmiać się do rozpuku. 
Od razu odmłodniałam, przynajmniej o kilka lat.

środa, 21 lutego 2018

Kochanie przez czytanie, czyli kilka słów o rzeczach ważniejszych

Magdę, a właściwie jej bloga Save the magic moments, poznałam przypadkiem. Ot, gdzieś jakiś link, w który kliknęłam, bo akurat temat mnie zainteresował. Okazało się, że Madzia, choć nie o ciastach pisze, potrafi czytelnika przyciągnąć na tyle, że ma ochotę zostać dłużej.
Po jakimś czasie okazało się, że jest tak samo zwariowana na punkcie książek, jak ja. Gdy więc postanowiła zorganizować akcję Kochanie przez czytanie nie miałam wątpliwości, że wezmę w niej udział, choć teoretycznie - niezupełnie jest mi po drodze.

Dawno, dawno temu, gdy byłam zupełnie malutka, a później już nieco większa, moi Dziadkowie czytali mi na okrągło. Serio! Nie pamiętam wieczoru, kiedy jedno z nich nie przeczytałoby mi przynajmniej kilku bajek na dobranoc. Przodował w tym Dziadek - jako emerytowany milicjant, zakochany po uszy w swojej pierworodnej wnusi, wykorzystywał niemal cały swój czas wolny na umilanie życia małej terrorystce. Skąd taka brutalna samokrytyka...? Otóż wyobraźcie sobie taką scenę: późny wieczór, dzień najprawdopodobniej powszedni (choć to akurat nie ma większego znaczenia); Dziadek z wnusią, obleczeni w piżamki, leżą w łóżku. Dziadek czyta, wnusia słucha. Jedną bajkę, drugą, trzecią... Dziadek zaczyna przysypiać, wnusia niezbyt elegancko go szturcha i stanowczym, choć piskliwym głosikiem żąda, aby kontynuował. Dziadek czyta dalej, bo jak tu się skarbowi oprzeć...? 
Po kilku powtórzeniach, kiedy już niemal cała książka jest po raz nie wiadomo który przeczytana od deski do deski, do pokoju wpada Babcia, w podomce i wałkach na głowie, żeby dosadnie, aczkolwiek elegancko, wyrazić swoje niezadowolenie. W końcu do zerówki wstać trzeba! Dziadek potulnie przyznaje jej rację, mówi, że tylko skończy tę ostatnią bajeczkę, po czym czyta minimum pół godziny. 

Gdyby sześcioletnim dziewczynkom zlecano międzynarodowe zadania dyplomatyczne, świat wyglądałby zupełnie inaczej...

Morał z tej historii jest taki, że wychowano mnie na książkach. Nawet kiedy już nauczyłam się czytać, nadal wieczorem Babcia lub Dziadek czytali mi bajki. Do znudzenia, w kółko te same książki. Miałam ich całkiem sporo, baśnie Andersena czy braci Grimm (za tymi ostatnimi nie przepadałam; były straszne same w sobie, a okładki książek wywoływały koszmary), ale dwie były ulubione: Bajarka opowiada i Baśnie Dalekiego Wschodu (polecam je Wam z całego serca!). Doszło do tego, że zanim nauczyłam się czytać, potrafiłam siedzieć z którąś tych książek na kolanach i udawać, że czytam, powtarzając tekst baśni słowo w słowo! Ach, to były czasy... Aż mi się łezka w oku kręci na samo wspomnienie.

Te długie godziny spędzone na czytaniu w dużym stopniu ukształtowały moją osobowość. Sprawiły, że mam raczej bogate słownictwo, a językiem ojczystym posługuję się poprawnie i intuicyjnie. Bajki w telewizji czy czas spędzony przed komputerem czy z telefonem w ręku z pewnością tego nie dadzą. Dlatego tak ważne jest, żeby dzieciom czytać. Żeby od małego nauczyć je, że to coś wspaniałego. Bo inaczej czarne literki na białym tle przegrają z kolorowymi obrazkami.


Dzisiaj chciałabym napisać kilka słów o książce dla dzieci nieco starszych, ale która mnie - osobę dorosłą - oczarowała. Mowa o Na szczęście mleko... Neila Gaimana. Gaiman, absolutnie genialny autor książek fantastycznych, zabrał się za powieść dla dzieci - i wyszło mu to znakomicie! Na szczęście mleko... to historia zapominalskiego taty, który musiał zająć się dziećmi, gdy jego żona wyjechała w podróż służbową. Poprzedniego dnia zapomniał kupić mleka, czym prędzej więc przed śniadaniem udał się do sklepu. Niestety, droga nie była prosta; napatoczyli się na niej profesor Steg, czyli podróżujący w czasie dinozaur, królowa piratów, wumpiry i śluzowate stwory. Czy Tacie uda się wrócić i nakarmić dzieci, które powoli tracą nadzieję na szczęśliwe zakończenie...? Koniecznie sprawdźcie razem ze swoimi dziećmi!

I chociaż jeszcze nie mam swoich dzieci, to książek dla dzieci mam całe mnóstwo i wiem, że jak już się pojawią, to będę im czytać tyle, ile czytano mnie. Bo to jedna z tych rzeczy, które mają na dzieci ogromny wpływ; nie tylko w danej chwili, ale na ich przyszłość. A to chyba najważniejsze...

piątek, 16 lutego 2018

Deser kasztanowo-kawowy i powrót do codzienności

Dzisiaj skończyłam kolejny etap szkolny - piąty. Teraz już tylko powrót do domu, i jutrzejsza pobudka o wpół do pierwszej w nocy... Brutalny powrót do rzeczywistości. 
Mam jednak wrażenie, że codzienność nie da mi się we znaki za bardzo - w końcu to tylko tydzień... Bo później znów wracam do szkoły; tak, żeby się na Zelandii za mną stęsknić nie zdążyli. 

Tym razem było bardzo kameralnie - nauczyciel i my trzy. Muszę przyznać, że bawiłam się świetnie; bez sztywnego planu, całe dnie robiłam croissanty, kransekage, musy i polewy lustrzane... Udoskonalałam techniki, znajdowałam nowe, warte uwagi przepisy, bawiłam się karmelem i czekoladą - jednym słowem, aż żal, że to już koniec. Bo przy kolejnej okazji będzie nas znów piętnaścioro - co oczywiście ma swoje plusy, ale... Sami wiecie, jak jest. 

Moją największą dumą jest pokonanie lęku przed możliwością wylosowania na egzaminie końcowym marcepanowego rożka. Brzmi niewinnie, ale uwierzcie - to prawdziwe wyzwanie! Wszystko musi do siebie idealnie pasować, paseczki lukru muszą być cieniutkie i w idealnie równych odległościach, a całość nie powinna odchodzić od pionu. W końcu mi się udało! Oczywiście, nie jest idealnie, ale... Blisko. Wystarczająco blisko, żebym nie wpadała w bezdech na samą o nim myśl.
Ta szkoła jednak czegoś mnie uczy...

Dzisiaj mam dla Was natomiast przepis na naprawdę wyjątkowy deser. Bardzo prosty; raptem kilka składników, w dodatku niespecjalnie wyszukanych (no, może poza kasztanami, które poza sezonem ciężko kupić. Okazuje się jednak, że można znaleźć je mrożone - już obrane i podgotowane, gotowe do użycia - genialny pomysł!). Mamy więc krem kasztanowy z dodatkiem ricotty, warstwę intensywnie kawowej galaretki, delikatny mus kawowy i migdałowo-kasztanowy nugat. C. się w tym deserze zakochał, szczególnie przypadł mu do gustu chrupiący wierzch, który bezczelnie podjadał z miseczki, zanim zdążyłam udekorować nim desery. Dzięki dodatkowi sody do karmelu staje się on niemal puszysty - choć może to nienajlepsze określenie. Soda napowietrza karmel, dzięki czemu jest dużo przyjemniejszy w jedzeniu - taki prosty, a jakże efektowny trik!

Całość jest świetnie wyważona i lekko zaskakująca, pięknie wygląda i smakuje po prostu bosko!
I tak, ja wiem, że już po Walentynkach, ale w myśl zasady, że kochać trzeba na co dzień, a nie tylko od święta, przygotujcie taki deser w weekend i zjedzcie w doborowym towarzystwie. Nie pożałujecie - gwarantuję!

Deser kasztanowo-kawowy


Składniki:
(na 4-6 porcji)

mus kasztanowy:
  • 100 g słodzonego kremu z kasztanów
  • 50 g sera ricotta
  • 180 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny

galaretka kawowa:
  • 150 ml kawy
  • 2 listki żelatyny

mus kawowy:
  • 2 żółtka
  • 2 łyżki cukru
  • 45 ml mocnej kawy
  • 2 listki żelatyny
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:

Przygotować mus kasztanowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Białka ubić na sztywną pianę.
150 ml kremówki ubić na pół sztywno.
Pozostałą kremówkę podgrzać, dodać do niej odciśniętą żelatynę. 
Krem kasztanowy zmiksować z ricottą. Dodać żelatynę, zmiksować. Dodać ubitą kremówkę w dwóch partiach, delikatnie mieszając łyżką.
Przełożyć krem do szklanek, schłodzić.

Przygotować galaretkę:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Odcisnąć, dodać do gorącej kawy, ostudzić. Gdy galaretka zacznie tężeć, przelać na mus kasztanowy. Schłodzić.

Przygotować mus kawowy:
Żelatynę namoczy c w zimnej wodzie.
Żółtka z cukrem utrzeć na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać kawę, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!). Do ciepłej masy jajecznej dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przestudzić. 
Kremówkę ubić na pół sztywno. Delikatnie wmieszać do letniej masy jajecznej. Przelać na zastygniętą galaretkę, schłodzić.

Kasztany i migdały grubo posiekać, wysypać na papier do pieczenia.
Cukier skarmelizować. gdy nabierze głębokiej, złoto-brązowej barwy, dodać sodę, wymieszać. Natychmiast przelać karmel na migdały i kasztany, wymieszać. Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Przed podaniem posypać deser posiekanymi kasztanami i migdałami w karmelu.

Smacznego!


Ja tymczasem zbieram się do domu; jeśli się pospieszę, jest szansa, że dostanę spóźnionego walentynkowego całusa!

środa, 14 lutego 2018

Ciasto z kasztanami, wiśniami i kruszonką. Nie tylko dla zakochanych

W poniedziałek na zajęciach byłyśmy we dwie. Muszę przyznać, że taki system niemal prywatnych lekcji bardzo przypadł mi do gustu. Nauczyciel nie patrzy nam na ręce przez cały czas, zajmując się swoimi sprawami (wypiekaniem wyjątkowo apetycznie pachnących bochenków, jeśli ktoś by się zastanawiał), ale jest do naszej dyspozycji na każde zawołanie; można więc pytać i się radzić dowoli, tylko chwilami narażając się na buraczane aluzje. W dodatku odkryłam, że niemal cała kulinarna wiedza, jaką zgromadziła ludzkości przez wieki, w wypadku mojego nauczyciela nie ma zastosowania, bo niemal wszystko jest - tutaj cytuję - ble! Albo brr!, jeśli to coś wyjątkowo paskudnego, jak na przykład owsianka. Albo kapusta kiszona. Lub wieprzowina.
Koty też są brr!, chociaż ich akurat nie jada. Ale to pewnie dlatego, że są brr!

Wracając do poniedziałku - musiałam wydrukować kartkę. Właściwie to pół, bo tylko jedną stronę. Zostałam więc odesłana do informatyków z informacją, że mają mi umożliwić dostęp do drukarki o tajemniczej nazwie C39, znajdującej się w pokoju nauczycielskim. Dotuptałam więc z trudem do pokoju przez nich zajmowanego, wyjaśniłam, na czym rzecz polega, oddałam laptopka i czekałam. Przez prawie czterdzieści minut! Gdyby mój Tato zobaczył, co chłopaki wyrabiali, wyłysiał by na miejscu (bo siwawy to już ździebko jest). Było ich trzech; oglądali ten mój biedny komputer w trybie zmianowym - jak już coś się któremuś udało, to za chwilę tracił rezon i wątek, i wołał kolegę. I tak w kółko!
Na ich usprawiedliwienie muszę jednak dodać, że pewnym utrudnieniem mógł być fakt, że mój laptopek nadal trwa w zawieszeniu lingwistycznym pomiędzy językiem polskim a duńskim, nie mogąc się zdecydować, który jest bliższy jego procesorowi (chciałam napisać sercu, ale to w końcu bezduszna maszyna jest). 

W końcu się udało. Mogłam wydrukować potrzebny mi świstek, chłopcy załapali się na świeżutkie croissanty, a wszystko stanęło na tym, że w walentynkowy wieczór wylądowałam w moim pokoju z butelką whisky. I deserem, o co zadbał jeden z miłych kucharzy z kantyny. W sumie, to mogło być gorzej... Chyba.

Dzisiaj mam dla Was przepis na bardzo zwykłe, a jednocześnie lekko zaskakujące ciasto. Myślałam o przygotowaniu czegoś wystrzałowego, ale po tych wszystkich cudnych ciastach, których miałam okazję próbować w szkole, naszła mnie ochota na coś prostego. Ciasto ucierane - oto moje marzenie.
Przygotowałam więc puszyste, maślane i lekkie ciasto, wypełnione słodkimi kasztanami i kwaskowatymi suszonymi wiśniami, a wszystko pod warstwą chrupiącej, kasztanowej kruszonki. Prawdziwa uczta! C. był zachwycony; wcinał, aż mu się uszy trzęsły. A chyba właśnie o to chodzi w taki dzień jak dziś, prawda...?

Ciasto ucierane z kasztanami, suszonymi wiśniami i kasztanową kruszonką


Składniki:
(na formę serce o średnicy 20 cm)
  • 125 g miękkiego masła
  • 115 g cukru
  • 4 jajka
  • 230 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżka likieru amaretto
  • 75 g obranych pieczonych kasztanów
  • 100 g suszonych wiśni

kruszonka:
  • 25 g mąki pszennej
  • 30 g mąki kasztanowej
  • 30 g cukru
  • 40 g zimnego masła

Mąkę pszenną i kasztanową przesiać, dodać cukier, wymieszać. Dodać pokrojone w kosteczkę zimne masło, szybko zagnieść kruszonkę.
Odstawić.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą. Partiami dodawać do masy maślanej, miskując tylko do połączenia składników. Wlać amaretto, zmiksować.
Na końcu dodać pokrojone na mniejsze kawałki kasztany i wiśnie, wymieszać.

Ciasto przełożyć do formy wysmarowanej masłem, równomiernie posypać kruszonką.

Piec w 170 st. C. przez 50-55 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Ja tymczasem szybciutko idę pod prysznic, żeby spokojnie zaszyć się pod kołdrą z książką i herbatką w zasięgu ręki.
Bo - jak mnie dzisiaj uświadomił facebook:
- Wszystko, czego ci trzeba, to...
- Miłość.
- Co? Nie, nie. Książki!

poniedziałek, 12 lutego 2018

Pissaladiere, czyli cebularz po francusku

Jako dziecko bardzo na siebie uważałam. Nie przychodziłam do domu z pozdzieranymi kolanami, nie obnosiłam się z zadrapaniami i nie zeskrobywałam z zapałem strupów, a bliznami mogę się pochwalić czterema, z czego jedną mam po ospie, a trzech kresek na kolanie nabawiłam się podczas jednego wjechania w płot (dostałam śliczny nowy rower, niestety - bez hamulców w pedałach... Gdyby ktoś się zastanawiał, rower wyszedł z tego wypadku bez szwanku). Zapewne wynika to z faktu, że przez pierwszych siedem lat życia byłam jedynaczką, traktowano mnie jak księżniczkę, wszyscy nade mną skakali, chuchali i dmuchali (taki już los córki pierworodnej i długo wyczekiwanej wnusi - Dziadek, po dwóch synach, miał parcie na dziewczynkę). 
Ostatnio jednak - co mój Mąż stwierdził z niejakim przerażeniem - ciągle coś. Niecałe trzy miesiące temu przewróciłam w pracy stojak z ciastami - prosto na lewą stopę (o czym pisałam Wam tutaj). Skończyło się na prześwietleniu, orzeczeniu stłuczenia i jednym dniu wolnym, który wykorzystałam na wylegiwanie się na sofie - w pełni zasłużone! Tymczasem w minioną sobotę zahaczyłam stopą (tym razem lewą) o krzesło. Tak nieszczęśliwie, że jeden z palców przybrał barwę głębokiego fioletu przechodzącego z jednej strony w purpurę, a z drugiej w navy blue; jest elegancko napuchnięty i boli, kiedy choćby próbuję włożyć skarpetkę. Nie jest dobrze, oj nie... 

Teraz mam tylko nadzieję, że nie upomną się o mnie wszystkie choroby wieku dziecięcego, których nie przeszłam w odpowiednim czasie. Ich lista jest bowiem zatrważająco długa...

W zeszły piątek, dziewiątego lutego, obchodzony był Międzynarodowy Dzień Pizzy. Jest to jedno z tych uroczych świąt, o którym najczęściej zapominam, ale jeśli ktoś akurat mi przypomni, celebruję zapamiętale. No bo przecież każda okazja do świętowania jest dobra, a jeśli jeszcze jest wymówką do zjedzenia wyśmienitej pizzy, to po prostu nie mogę sobie odmówić. 
Umówiłyśmy się z dziewczynami na wspólne pieczenie, jednak tu coś wypadło, tam się obsunęło - i udało się dopiero dzisiaj. Nic straconego - pizzę można zjeść zawsze, nie tylko od święta!

Ja tym razem temat potraktowałam bardzo luźno, i po inspirację zamiast do Włoch, udałam się do Francji. Pissaladiere pochodzi z Nicei; to tam wypiekano placki na chlebowym cieście z dużą ilością karmelizowanej, mięciutkiej cebuli, czarnymi oliwkami i anchovies, i sprzedawano każdego poranka. 
Muszę przyznać, że od dawna miałam ochotę na ten francuski przysmak; anchovies kupiłam już jakiś czas temu, i tylko czekało na swoją kolej. Przepis znalazłam u Truskawkowej Ani, i zmieniłam tylko odrobinkę, nie odchodząc jednak zbyt daleko od tradycji. Ciasto jak na grubą pizzę, jest miękkie i delikatne; a cała góra słodkiej, skarmelizowanej cebulki z dodatkiem wyrazistych oliwek i słonych filecików anchovies smakuje po prostu obłędnie! Do tego całość jest prosta i stosunkowo szybka (jak na ciasto drożdżowe) do przygotowania. Oczywiście, obieranie i krojenie kilograma cebuli do zadań łatwych nie należy; dobrze jest przygotować sobie paczkę chusteczek, tudzież rolkę papierowych ręczników kuchennych i mieć je w zasięgu ręki - gwarantuję, że się przydadzą. Ale dla takiego smaku warto pocierpieć.

To jak, skusicie się na francuską wersję cebularza...?

Po inne danie, które pizzą jest lub przy odrobinie wyobraźni mogłoby za nią uchodzić, koniecznie zajrzyjcie do Mopsika

Pissaladiere


Składniki:
(na formę o wymiarach 30x22 cm)
  • 250 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 120 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
duszona cebula:
  • 5 łyżek oliwy
  • 2 łyżki masła
  • 1 kg cebuli
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 75 g filecików anchois
  • 90 g czarnych oliwek bez pestek
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i zalać połową wody. Odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do zaczynu dodać pozostałą wodę, zagnieść. Dodać sól, wyrobiź gładkie ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

W tym czasie cebulę obrać, pokroić w piórka.
Na patelni rozpuścić masło z oliwą, dodać cebulę, przeciśnięty przez praskę czosnek i rozmaryn. Dusić pod przykryciem na małej mocy palnika przez 45-60 minut, aż cebula będzie zupełnie miękka, ale nie zrumieniona. Dodać ocet, só i pieprz, wymieszać, smażyć jeszcze 5 minut.

Ciasto rozwałkować na wielkość formy, ułożyć w formie wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzch wyłożyć cebulę, a na niej ułożyć kratkę z anchois, wypełniając środki oliwkami.

Odstawić na 30 minut do napuszenia.

Piec w 220 st. C. przez 25 minut.

Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!


Dzisiaj za to mamy Ogólnopolski Dzień Pisania Piórem. 
Macie jakieś...? Czy odręcznie piszecie już tylko wtedy, kiedy naprawdę trzeba...?

niedziela, 11 lutego 2018

Makaroniki malinowe z hibiskusem (w wersji mini)

Obudził mnie C. przed wyjściem do pracy. Nie, żeby tak złośliwie; nawet zaproponował, żebym sobie jeszcze pospała, w końcu wcześnie jest... Jednak jutro muszę wstać o czwartej, i jako człowiek myślący perspektywicznie doszłam do wniosku, że lepiej wstać dziś trochę wcześniej, żebym wieczorem nie miała problemów z zasypianiem. Wyczołgałam się więc spod kołdry i udałam do łazienki. Z niejakim zdziwieniem zerknęłam przez dachowe okno... Nie było widać niemal nic. Z miną niezwykle podejrzliwą, upodabniającą mnie do inspektora Gadgeta, udałam się do salonu, żeby obiektywnie ocenić sytuację. Moim oczom ukazał się śnieg nie tylko okrywający puszystą kołdrą meble, krzewy i żywopłot, ale nadal padający zawzięcie. Wielkie płatki przypominające bardziej pierze niż śnieg wirowały w szaleńczym, wietrznym tańcu. Stałam tak i patrzyłam, z niezbyt mądrze rozdziawioną buzią, na ten krajobraz jak z bajki. Szczerze mówiąc nie myślałam, że przyjdzie jeszcze prawdziwa zima. Jest pięknie! 
Tyle, że jutrzejsza poranna podróż na Zelandię przyprawia mnie w tej chwili o dreszcze...

Tymczasem mam dla Was przepis na wyjątkowo urocze makaroniki. Przygotowałam je już jakiś czas temu, w ramach smakołyków na ostatni dzień pracy przed wakacjami (jak okres szkolny określa mój szef). Oczywiście, idealnie nadadzą się na Walentynki - makaroniki mają w sobie coś romantycznego...
Te zebrały mnóstwo pochwał. Słodkie, chrupiące z zewnątrz i mięciutkie w środku, wypełnione lekko kwaskowatym kremem z białej czekolady, malin i hibiskusa. Dzięki niemu nie są za słodkie i da się ich zjeść zdecydowanie więcej niż jeden czy dwa... Przygotowałam je w rozmiarze mini, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby upiec je nieco większe; wtedy wyjdzie około dwudziestu pięciu gotowych makaroników.

Makaroniki malinowe z hibiskusem


Składniki:
(na około 60 złożonych mini makaroników)
  • 125 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek
  • różowy lub czerwony barwnik w paście
nadzienie:
  • 125 g białej czekolady
  • 65 g śmietany kremówki (38%)
  • 75 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
dodatkowo:
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać barwnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. Połowę makaroników posypać zmielonym w młynku do kawy hibiskusem.
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 130 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Maliny i hibiskus umieścić w garnuszku, podgrzać, aż maliny zaczną się rozpadać. Przetrzeć przez sitko.
Czekoladę ze śmietaną podgrzać w kąpieli wodnej, aż czekolada się rozpuści. Dodać puree z malin, dokładnie wymieszać. Przełożyć do rękawa cukierniczego, wstawić do lodówki.

Gdy makaroniki całkowicie ostygną, a nadzienie zgęstnieje, sklejać je po dwie połówki tak, żeby jedna z pary była posypana hibiskusem.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


Wczoraj kopnęłam krzesło. Nie ze złości; ot tak, przez przypadek. Efekt - palec u lewej stopy w kolorze lila. Trochę się boję, że jet złamany, bo boli jak nie wiem co. 
I co ja mam teraz zrobić...?