wtorek, 30 stycznia 2018

Wiem, że nic nie wiem, czyli siódme urodziny bloga

Im więcej się uczę, tym mnie wiem - a przynajmniej takie mam wrażenie. Ogrom wiedzy, której nigdy nie opanuję, mnie przeraża.
Ale może zacznę od początku...

Swoją przygodę z pieczeniem, a później z blogowaniem, zaczęłam z przypadku. W nowym miejscu, sama jak palec, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą robić. Bo ile można czytać czy oglądać seriale...? Najpierw nieśmiało oglądałam inne blogi, piekłam jakieś plaskate cuda i byłam z nich nieziemsko dumna (mówię to ja - osoba, które w wieku lat dwudziestu potrafiła zrobić sobie herbatę i kanapkę. Szczytem inwencji było przyrządzenie zupy z proszku). Później, z jednym okiem zamkniętym z wrażenia, założyłam bloga i skakałam z radości przy każdym komentarzu. Ach, cóż to były za czasy...
Później (dużo później, jeśli mam być szczera), gdy zobaczyłam postępy, a pieczenie sprawiało mi coraz większą frajdę, zaczęłam szkołę cukierniczą. I wiecie co...? Te dwa lata otworzyły mi oczy i pokazały, jak niewiele wiem. Zauważyłam też, że są rzeczy, których człowiek, choćby nie wiem, jak się starał, w domu się nie nauczy. Dopiero praca w cukierni pokazała mi, co to naprawdę znaczy być cukiernikiem, a nie tylko się w cukiernika bawić. To ciężka praca - fizycznie, bo dwudziestopięciokilogramowe worki z cukrem same się nosić nie chcą, ale też umysłowo, bo, powiedzmy to sobie szczerze, klienci są różni, i nie zawsze jest to łatwa współpraca. Człowiek nieźle się musi nagłowić, żeby co niektórych zadowolić. Ale gdy później przychodzą z uśmiechem i podziękowaniami - bezcenne. Dla takich chwil warto się starać.

Już za cztery miesiące będę zdawać końcowe egzaminy. Strasznie się denerwuję, ale jednocześnie nie mogę się doczekać - bo znów zacznie się coś nowego. Jeszcze nie wiem co i jak, ale już się cieszę, bo z pewnością nudno nie będzie.
Tymczasem blog dryfuje sobie gdzieś obok mnie; nie mam dla niego tyle czasu, co kiedyś. Posty bywają zdecydowanie krótsze i piszę je rzadziej, ale staram się, jak mogę. Tym bardziej, że dziś Pożeraczka kończy siedem lat - warto więc chyba nad nią pracować, skoro mi ciągle chce się pisać, a Wam czytać.

Dziękuję, że nadal tu ze mną jesteście; bez Was już dawno bym się poddała. A jednak, mimo krótszych i dłuższych przerw, ciągle wracam. Bez motywacji, którą dla mnie jesteście, z pewnością by mi się nie udało.

Na te huczne urodziny mam... Tartę. Nie tort; niestety, ale nie miałam czasu na bardziej skomplikowane wypieki. Tarta jednak jest urocza i pyszna, więc w tym roku musi wystarczyć. Jeśli dotrwamy do urodzin dziesiątych, obiecuję tort prawdziwie wystrzałowy; no, ale do tego zostało jeszcze parę chwil.

Kruchy spód bez jajek jest niesamowicie kruchy i nie nasiąka wilgocią, co jest jego dużym plusem. Kisiel malinowo-hibiskusowy jest kwaskowy i wyrazisty, świetnie równoważy go delikatny i słodki krem z białej czekolady. Całość smakuje wybornie, połączenie smaków jest wyjątkowo harmonijne. Dekoracja to urocze mini makaroniki i świeże maliny - prosta, a jednocześnie efektowna.
Na C. zrobiła wrażenie; mam nadzieję, że i Wam się spodoba.

Tarta malinowo-hibiskusowa z kremem z białej czekolady


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 65 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 2-3 łyżki zimnej wody
kisiel malinowo-hibiskusowy:
  • 185 g malin
  • 1 łyżka suszonych kwiatów hibiskusa
  • 35 g cukru
  • 75 ml wody
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
krem z białej czekolady:
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 120 g białej czekolady
  • 2 listki żelatyny
dodatkowo:
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Partiami dodawać wodę - ciasto powinno się ładnie połączyć, ale nie może się kleić.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm, wyłożyć nim formę, formując brzeg o wysokości około 3 cm.
Nakłuć ciasto widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać suchą fasolą lub kamykami do pieczenia.

Piec w 190 st. C. przez 12 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 12-15 minut w 190 st. C.
Ostudzić.

Maliny, hibiskus, cukier i 40 ml wody przełożyć do rondelka, zagotować. Gdy maliny się rozpadną, a cukier rozpuści, przetrzeć przez sitko. Przelać z powrotem do rondelka, dodać mąkę rozpuszczoną w pozostałej wodzie, zagotować.
Gorący kisiel przelać na spód tarty, ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, czekoladę drobno posiekać. 100 ml kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Dodać czekoladę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Przestudzić.
Pozostałą kremówkę ubić, dodać do czekolady w 3 turach, delikatnie mieszając łyżką.
Wylać krem na kisiel, schłodzić w lodówce.

Przed podaniem udekorować malinami, makaronikami, bezikami i suszonymi kwiatami hibiskusa.

Smacznego!


A co byście powiedzieli na taką tartę z okazji Walentynek...? W końcu czternasty lutego już za chwilkę!

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Chleb kasztanowy na niepogodę

W zeszłym tygodniu, w ciągu jednej nocy z bardzo zimowej zimy z mrozem, śniegiem i oszronionymi szybami, przeszliśmy z powrotem do listopada, i to w jego najpaskudniejszym wydaniu. Wieje tak, że za Ptysią uszy powiewają niczym nieco przybrudzony welon, a ja co chwilę łapię się za pompon przy czapce, żeby sprawdzić, czy mi go jeszcze nie urwało. Pada, z niewielkimi przerwami, niemal całe noce, i zacina w szyby z takim impetem, że i Ptysia, i Pączusia śpią tylko pod kołdrą, przytulone do naszych nóg. Przy obecnym stanie rzeczy takie dodatkowe grzanie jest na wagę złota, bo chłód, razem z wiatrem, wciska się przez najwęższe nawet szczeliny.
Na szczęście udało mi się opanować sztukę rozpalania w kominku, więc nawet kiedy C. jest w pracy, w domu wesoło trzaska ogień, zabarwiając ściany na ciepły, pomarańczowy odcień. Kubek z gorącą herbatą jest moim nieodłącznym towarzyszem, a do tego mile widziane jest również małe co nieco... Od razu człowiek lepiej się czuje. Choć wykrzesanie z siebie energii do działania, w jakimkolwiek względzie, przychodzi mi z wielkim trudem...

Dzisiaj mam dla Was przepis szybki i prosty; w sam raz na chwile, gdy nie chce się robić nic, ale zjadłoby się coś dobrego.
Przepis na ten chlebek znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 3/2016 i postanowiłam go wypróbować ze względu na dodatek mąki kasztanowej, która stoi na półce już od jakiegoś czasu, a ja nie wiem, z której strony się do niej zabrać. Chlebek jest na proszku, robi się go więc błyskawicznie, a dzięki dodatkowi szynki i sera, pokrojony w kromki, jest już gotową kanapką. Plaster pomidora będzie w tym wypadku czystą ekstrawagancją...
Chlebek jest wyśmienity - smak kasztanów jest zaskakująco intensywny - i pyszny. Ja go uwielbiam. Na ciepło, z ciągle jeszcze lekko ciągnącym serem, smakuje obłędnie. Szczerze mówiąc, gdy się kończył żałowałam, że porcja była tak mała...

Chleb kasztanowy z szynką i serem


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 28x12 cm)
  • 100 g mąki kasztanowej
  • 130 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 g miękkiego masła
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka soli
  • 1/2 łyżeczki pieprzu
  • 300 g gotowanej szynki
  • 200 g żółtego sera - czerwony cheddar

Przesiać mąki i proszek, dodać sól i pieprz, wymieszać. Dodać masło i jajka, zmiksować. Pokroić szynkę i ser w kostkę, dodać do ciasta, połączyć.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia, wylać do niej ciasto.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić.

Smacznego!

Ja tymczasem znów jestem na Zelandii, gdzie przez najbliższe trzy tygodnie będę zgłębiała tajemnice eleganckiego serwowania deserów.
Będzie ciekawie.

sobota, 27 stycznia 2018

Racuchy na leniwe śniadanie. Z gruszkami

Jak się człowiek wyśpi, to od razu zaczyna mu się chcieć.
Ja przynajmniej właśnie tak mam. Dziesięć godzin nieprzerywanego niczym snu, zakończone wygramoleniem się z pościeli z własnej i nieprzymuszonej woli - oto, czego było mi trzeba. Od rana czułam, że mogę góry przenosić. Ponieważ mieszkam w Danii, a tu nawet o pagórki ciężko, zamiast dźwiganiem, zajęłam się odkurzaniem, zmienianiem pościeli, ogarnianiem i na nowo brudzeniem kuchni. Szczególnie to ostatnie zajęcie sprawiło mi dużo przyjemności i zaowocowało pyszną kawą, pączkami i tartą. Ach, jak mi było dobrze! W końcu mogłam zrealizować pomysły, które chodziły już za mną od jakiegoś czasu i wykorzystać zawartość mojej ulubionej szuflady w lodówce - tej przeznaczonej na owoce. Plany na jutro też mam - bardzo ambitne. C. w pracy od dziesiątej do dziewiętnastej, więc czasu mam sporo; dom jest czysty i pachnący, więc bez wyrzutów sumienia będę się mogła oddać przyjemnościom. 

Tymczasem już w poniedziałek zaczynam kolejny okres szkolny. Dziwne jest to, że na stronie nie ma jeszcze planu. A jest sobota wieczór. Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieli... Cóż, dowiem się już niedługo.

Z racji wolnej soboty i długiego, leniwego poranka, postanowiłam przygotować na śniadanie coś ekstra. Miałam resztę opakowania drożdży (znaczy się rano miałam jeszcze całe opakowanie, ale trzydzieści gram było odgórnie przeznaczone na pączki), dwie gruszki i chęci do działania. Przygotowałam więc racuchy - rzecz prosta i w zasadzie niewymagająca, ale jak to drożdżowe ma w zwyczaju, bez czasu na wyrastanie się nie uda. Zanim więc jeszcze umyłam zęby, przygotowałam rozczyn i zmiksowałam ciasto. Gdy ono wyrastało w ciepełku, ja poddałam się porannym ablucjom, C. wyprasował sobie koszulę do pracy, a psy uważnie obserwowały ogród w oczekiwaniu na stałego gościa - kota białego w czarne łaty - którego by można obszczekać. 
Później już tylko smażenie, oprószenie cukrem pudrem (ewentualnie polanie syropem klonowym - co kto lubi), i można się było cieszyć ciepłym, słodkim śniadaniem. 

Racuchy są mięciutkie i puszyste, soczyste od owoców, z lekkim aromatem cynamonu w tle. Same w sobie niezbyt słodkie, doskonale smakują z dodatkami. I choć wymagają czasu, w wolny weekend zdecydowanie warto podjąć to wyzwanie - są pyszne! Idealny sposób na rozpoczęcie efektywnej soboty.

Cynamonowe racuchy z gruszkami


Składniki:
(na około 15 racuchów)
  • 250 g mąki pszennej
  • 15 g świeżych drożdży
  • 20 g cukru
  • 175 ml letniego mleka
  • 1 jajko
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 2 gruszki

dodatkowo:
  • olej do smażenia
  • cukier puder

Mąkę przesiać do miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i zalać połową mleka. Odstawić do wyrośnięcia na 10-15 minut.
Po tym czasie dodać pozostałe mleko i cukier, jajko i cynamon. Wyrobić ciasto - będzie się mocno lepiło. 
Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kosteczkę. Dodać do ciasta, wymieszać łyżką lub dłonią, odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Po tym czasie na patelni rozgrzać tłuszcz. Ciasto nabierać mokrą łyżką (dzięki temu nie będzie się kleić), wykładać porcje na rozrzaną patelnię. Smażyć na średniej mocy palnika przez około 90 sekund z każdej strony.
Podawać gorące, oprószone cukrem pudrem.

Smacznego!


A jutro znów muszę się pakować... Szczerze mówiąc, nieco mi się już to ciągłe pakowanie i rozpakowywanie znudziło.
Na szczęście niedługo koniec...

środa, 24 stycznia 2018

Korzenny syrop mandarynkowy

Wiecie, co Wam powiem (a raczej - napiszę)...? Ja już nie wiem, jak się nazywam. I wcale nie chodzi mi o to, że kilka miesięcy temu wyszłam za mąż i ciągle mi się myli, bo zapobiegliwie zachowałam nazwisko panieńskie, męża tylko dodając na końcu. I teraz, jak się podpisuję, nijak nie mogę się zmieścić w wyznaczonym miejscu. Bo choć imiona mam krótkie, to nazwiska... Literek nikt nie żałował. I teraz mam. Ale za to jak z rozbiegu zaczynam pisać panieńskie, to nie ma wtopy. Coś za coś. Inaczej się w życiu nie da.

Ostatnimi czasy w moim życiu priorytetem stał się sen. Udaje mi się złapać go tak mało, że ciągle chodzę pół przytomna. Stwierdziłam więc w końcu, że cała reszta się nie liczy, a ja muszę się wyspać. Chociaż raz w tygodniu. 
Może w przyszłym się uda...? W zeszłym bowiem, choć bardzo się starałam, nic z tego nie wyszło. Bo poza pracą i dojazdami do rzeczonej, chciałabym jeszcze z Mężem pobyć, z psami na spacer wyjść, ciasto upiec i książkę poczytać. Tak; nie albo, ale i. Bo dlaczego ciągle muszę wybierać...? 
Po całym tygodniu i nocach krótszych niż pięć godzin stwierdziłam, że to jednak był głupi pomysł. Nieważne spacery; książki poczekają, a C. sam się sobą zająć umie. Ja muszę spać!

I nie śpię. Bo znów zdecydowałam, że ugotowanie obiadu dla C. i przygotowanie dla niego deseru jest ważniejsze (w końcu chłopak był wczoraj w pracy czternaście godzin, to coś mu się od życia należy, prawda...?). I teraz już tylko czekam na weekend. I będę spać i błogo leniuchować. A makaroniki? Myślicie, że poprzekładają się same...?

W mojej ulubionej misce miałam kilogram mandarynek. Ale po Świętach jakoś straciłam na nie apetyt; już nie mają w sobie tej magii. Stwierdziłam więc, że zrobię konfiturę, taką jak Natasza. Po obraniu dwóch mandarynek z białych błonek stwierdziłam jednak, że nie mam cierpliwości ani całego dnia na zabawę, wycisnęłam więc z pozostałych sok i przygotowałam syrop. I wiecie co? To był doskonały pomysł! Czarna herbata z takim syropem smakuje obłędnie. Do tej pory wypijałam dziennie całe litry; okazało się jednak, że mogę wypić jeszcze więcej! Syrop jest wyraźnie mandarynkowy, z lekką nutą korzennych przypraw. Mówię Wam - coś cudownego! I jak pięknie pasuje do śniegu za oknami...

Korzenny syrop z mandarynek z Cointreau


Składniki:
(na 3 słoiczki)
  • 1 kg mandarynek
  • 500 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 1 gwiazdka anyżu
  • 4cm kawałek kory cynamonu
  • 4 kapsułki kardamonu
  • 2cm kawałek imbiru (świeży lub suszony)
  • 175 ml Cointreau

Z mandarynek wycisnąć sok, zachowując jak najwięcej miąższu. Przelać do garnka, dodać cukier i sok z cytryny, zagotować. Zmniejszyć ogień, dodać anyż, cynamon, lekko zgniecione kapsułki kardamonu i imbir. Gotować przez 30 minut. Po tym czasie dodać likier, wymieszać, gotować bez przykrycia aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji.
Gorący syrop przecedzić, przelać do wyparzonych słoiczków, ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

I wybaczcie, że znowu tak zrzędzę, ale... To z niewyspania. Jak już się wyśpię, wymaluję tak optymistycznego i radosnego posta, że... Sama jeszcze nie wiem co. Ale będzie super!

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Gorąca czekolada i Pączusia - pływak wyborowy

W zeszłym tygodniu, gdy pogoda nie przerażała, a termometr nonszalancko wskazywał kilka stopni powyżej zera, wybraliśmy się z psami na spacer. I to nie byle jaki, bo przez park przeszliśmy do lasu, a później wybraliśmy dłuższą ścieżkę, wokół jeziorka. Latem jest to bardzo przyjemna trasa; tego dnia sprawę nieco utrudniało paskudne błocko. Ale i Pączusia, i Ptysia, merdały ogonami z takim zapałem, że doszliśmy do wniosku, że warto poświęcić te kilka dodatkowych minut na wycieranie łapek i czyszczenie butów po powrocie do domu.
My szliśmy spokojnie, rozmawiając o wszystkim i o niczym - idealnie niezobowiązujący temat na leniwy spacer, a Pączusia szalała dziko, jak to ma w zwyczaju. Gdy weszliśmy na groblę, gdzie po jednej stronie z zawrotną teraz szybkością przelewa się woda niewielkiego potoku, a z drugiej wiatr szumi w nadjeziornych szuwarach, zwróciłam uwagę C. na to, że może powinniśmy nieco bardziej uważać na Pączusię, bo jeszcze chwila, a wyląduje w wodzie. C. spojrzał na mnie z pewnym swego. typowym uśmiechem samca i stwierdził: Przecież nic jej... - Plusk! - nie będzie...
Po chwili z szuwarów wyskoczyłam Pączusia - morka od stóp do głów, z kompletnie ogłupiałą miną. 

Do domu na szczęście było już blisko, psia sierść wysycha szybko, a słońce akurat łaskawie wyjrzało zza chmur. Zasadniczy problem polega jednak na tym, że po pierwszym przestrachu, Pączusia zimowe kąpiele uznała chyba za doskonałą zabawę, po teraz ciągle musimy mieć ją na oku, inaczej podchodzi niebezpiecznie blisko brzegu...
Ach, z psami! 

Tymczasem pogoda ciągle nie może się zdecydować, czy jeszcze chce sypać śniegiem, czy już pozwolić na nieśmiałe rozwijanie pączków. I kiedy jest głównie szaro i błotniście, polecam Waszej uwadze tę gorącą czekoladę. Przepis znalazłam u Sosny; on ratował się nią w październiku, ja stwierdziłam, że na taki podły styczeń również nada się w sam raz. Przepis nieco zmieniłam - moja czekolada nie jest aż tak gęsta (ale moim zdaniem wystarczająco), dałam też mniej masła orzechowego, a i tak jego smak jest doskonale wyczuwalny na tle delikatnego karmelu. Moim zdaniem wyszła obłędna - nie da jej się wypić zbyt dużo, ale już taka niewielka porcja znakomicie poprawia humor. No i zdecydowanie zniechęca do sięgnięcia po deser, będzie więc idealna na noworoczne diety!

Gorąca czekolada karmelowo-orzechowa


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 150 ml mleka
  • 1/4 łyżeczki cynamonu
  • 90 g karmelowej czekolady
  • 1 łyżka masła orzechowego

dodatkowo:
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • odrobina cynamonu

Mleko z cynamonem zagotować. Zdjąć garnuszek z palnika, dodać drobno posiekaną czekoladę i masło orzechowe, wymieszać do rozpuszczenia. Przelać do szklanki.
Kremówkę ubić, wyłożyć na wierzch, oprószyć cynamonem.

Smacznego!


Ja użyłam gotowej czekolady karmelowej od Wedla - uwielbiam ją! A właśnie wypiłam ostatnią tabliczkę...
Jak żyć...?

piątek, 19 stycznia 2018

Pogodowe zamieszanie i wiosenno-zimowy pudding chia

Że w macu jest jak w garncu, przekonałam się już dawno. Ale żeby już w styczniu pogoda serwowała nam danie wprost z kociołka, i to nie tylko na obiad, ale też na śniadanie, kolację i deser...? Muszę przyznać, że taki stan rzeczy nieco mnie rozstraja.
Gdy wstaję rano, chwilę przed ósmą, ciągle jest szaro, ponuro i nieprzyjemnie. Na śniadanie więc podgrzewam pasztet i smażę na chrupko kilka plastrów boczku - nic innego nie wchodzi w grę. No, może jeszcze jajka na miękko... Ale to byłaby rozpusta, na którą nie mamy czasu.
Po kilku godzinach świat się rozjaśnia; słońce ukazuje swe promienne oblicze, a ja, radosna niczym skowronek w pierwszy dzień wiosny, zapinam psy i zabieram je na dłuższy spacer. Co - rzecz jasna - okazuje się nie najlepszym z moich pomysłów; do domu wracamy bowiem w śnieżycy z prawdziwego zdarzenia. Wielkie, białe płatki sprawiły, że świat otuliła nienaturalna wręcz cisza; wszystko powoli spowija biały puch sprawiając, że świat wydaje się na wpół martwy, a jednocześnie ani trochę na wpół żywy. Gdy już zza szyby obserwuję ten dziwny, niemalże zimowy świat, dociera do mnie, że to przecież styczeń, i śnieg zupełnie nie powinien mnie dziwić.
A jednak dziwi...

Po powrocie do pracy i codziennej rutyny, wróciłam też do dobrego zwyczaju przygotowywania sobie na śniadanie puddingów chia. Są szybkie, łatwe, a kombinacje smakowe - nieskończone. Tym razem sięgnęłam po orzeźwiającą miętę i kojącą czekoladę - idealne połączenie na poranek, który nastąpi dopiero kilka godzin po przebudzeniu.
Jeśli lubicie after eight, te słynne czekoladki, to coś zdecydowanie dla Was. Ja za nimi średnio przepadam, a i tak ta wersja puddingu mnie urzekła. Jednocześnie pobudza do życia i sprawia, że świat wydaje się piękniejszy. Połączenie mięty i czekolady w idealnych proporcjach.
Przede mną pracujący weekend, więc taka porcja energii z rana przyda mi się z pewnością.

Czekoladowo-miętowy pudding chia


Składniki:
(na 3-4 porcje)
  • 400 ml mleczka kokosowego
  • 400 ml mleka
  • 3 łyżki nasion chia
  • 2 łyżki kakao
  • 1 łyżeczka herbaty matcha
  • 1/2 łyżeczka chlorelli
  • 1 łyżeczka ekstraktu z mięty

dodatkowo:
  • listki mięty

Mleko wymieszać z mleczkiem kokosowym, rozdzielić na pół. Do jednej części dodać 1,5 łyżki nasion chia i kakao, dobrze wymieszać, najlepiej za pomocą trzepaczki. Do drugiej części dodać matchę, chlorellę i ekstrakt, również wymieszać.
Schłodzić przez noc w lodówce.

Obie masy wlewać równocześnie do miseczki, udekorować listkiem mięty.

Smacznego!

Ciekawa jestem, kto pomyśli o odśnieżeniu dróg o wpół do drugiej nad ranem...

środa, 17 stycznia 2018

O tym, jak prawie zostałam feministką. I różowe bułeczki z buraczkami

W sobotę C. był w pracy cały dzień (nie zmyślam; bite trzynaście godzin), a ja po zrobieniu wszystkiego, czego nie musiałam, ale co przyszło mi do głowy, w końcu zasiadłam na kanapie z książką, kawą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. I kiedy tak siedziałam sobie zupełnie spokojnie, w końcu zaczęło mi się robić chłodno. Sięgnęłam po koc - ale to nie to. Zamarzył mi się ogień na kominku!

I tutaj mała dygresja - jestem jedną z tych staromodnych kobiet, które lubią, gdy otwiera się im drzwi, pomaga nieść ciężkie torby z zakupami, odsuwa krzesło w restauracji i... Rozpala się dla nich w kominku. C. doskonale to rozumie (albo może lepiej będzie powiedzieć, że pogodził się z zaistniałym stanem rzeczy) i robi dla mnie to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Kominek więc stanowi dla mnie prawdziwą tajemnicę - C. coś tam przy nim pomajstruje, a potem pojawia się ogień i robi się ciepło. Proste, prawda? 
Ha! Nie do końca.
Włożyłam do kominka szczapę, kawałek wymiętoszonej gazety, podpaliłam i czekałam na cud, który się nie zdarzył. Papier spłonął błyskawicznie... I tyle. Ponowiłam próbę - z tym samym, niestety, rezultatem. Podrapałam się w głowę, dołożyłam drewna i gazet, spróbowałam znowu. 
Powoli, najpierw nieśmiało, później nawet dziko, na kominku zaczął buzować ogień. 

Dumna byłam z siebie niesłychanie! Na co mi mężczyźni, skoro potrafię rozwikłać takie tajemnice, i to w zaledwie pół godziny? Krzesło też umiem sama odsunąć, a ciężkie zakupy zawsze można wnieść na dwa razy. Ostatnio nawet zupełnie sama dolałam płynu do spryskiwaczy w aucie, i to do właściwego pojemnika!
Dołożyłam do ognia raz, drugi... I skończyły mi się polana. Uniosłam brew i kategorycznie oznajmiłam moim psom, że ja w te pająki to na pewno nie pójdę!
Porzuciłam więc ideę zostania feministką i pokornie poczekałam na C., żeby ocalił swą damę z opresji (groźba zamarznięcia może nie była realna, ale... W baśniach zawsze się dramatyzuje bez potrzeby). 

Dzisiaj mam dla Was przepis na wyjątkowe bułeczki - idealnie poprawiające humor już samą swoją barwą. W magazynie Bage og sylte, nr 1/2017 zdjęcie bułeczek było zrobione przed ich upieczeniem - kolor jest niesamowicie intensywny! W piekarniku nieco blednie; staje się głębszy i ciemniejszy, ale nadal robi odpowiednie wrażenie. Wszystko za sprawą startych buraczków - sprawiają, że zwykłe pieczywo nie tylko staje się niezwykle przyjemne dla oka, ale jest wilgotne i naprawdę długo zachowuje świeżość. Dzięki dodatkowi ziaren bułeczki są jeszcze bardziej treściwe; świetnie nadają się do wytrawnych, ale też słodkich dodatków.

Po inne smakołyki z pieczonymi buraczkami koniecznie zajrzyjcie do Patrycji.

Bułki z buraczkami


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 100 g mieszanki 5 ziaren
  • 200 g buraków
  • 20 g świeżych drożdży
  • 300 ml letniej wody
  • 2 łyżeczki soli
  • 1 łyżka złotego syropu
  • 500 g mąki orkiszowej
  • 225 g mąki pszennej
dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka
Mieszankę ziaren zalać wrzątkiem.
Buraki obrać, zetrzeć na tarce o drobnych oczkach.
Drożdże rozmieszać w kilku łyżkach wody, następnie wlać pozostałą wodę, dodać odciśnięte ziarna, syrop i buraki. Wymieszać.
Do dużej miski przesiać mąkę orkiszową, dodać płynne składniki, zagnieść. Dodać sól, połączyć. Na końcu partiami dodawać mąkę pszenną.
Dobrze wyrobione ciasto odstawić do wyrośnięcia na 45-60 minut.

Po tym czasie jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na 12 części, z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując duże odstępy.
Odstawić na 25-30 minut do napuszenia.

Bułeczki posmarować mlekiem.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


U mnie mieszanka pięciu ziaren to ziarna jęczmienia i żyta, słonecznik, sezam i siemię lniane. Nie wiem, czy w Polsce można kupić taką gotową; jeśli nie, można je kupić osobno i wymieszać samemu w dowolnych proporcjach. 
Mleka użyłam tylko do posmarowania bułeczek; zamiast tego można spryskać je wodą, i będą idealne dla alergików. 

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Sen o fidze

Przyśniło mi się, że kupiłam figi.
Zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy przeglądałam plik ze zdjęciami do przepisów; w oko wpadło mi to z ciastem czekoladowym i dorodną figą na wierzchu, i nagle przypomniałam sobie swój sen. Nie pamiętam szczegółów; tylko to, że stałam w kuchni, a na blacie obok deski do krojenia i noża leżały soczyście fioletowe figi. Później wzięłam jedną do ręki i oglądałam z zaskakującą uwagą... I tyle. 

To z kolei skłoniło mnie do zastanowienia się nad zjawiskiem deja vu. Bo wiecie co? Mam wrażenie, że zdarza mi się ono dość często. 
Dzień jak co dzień, nic niezwykłego się nie dzieje, aż tu nagle mam nieodparte wrażenie, że... To już kiedyś było. I wiem, co wydarzy się za chwilę, co ktoś powie albo zrobi. Doskonale wiem, że to niemożliwe; że to tylko mój mózg płata mi figle, ale i tak przeszywają mnie dreszcze. I tak sobie myślę, że może jednak nie powinnam o tym pisać, bo jeśli przeczyta to jakiś psychiatra, to jeszcze będzie chciał się za moją psychikę zabrać... A przecież ze mną wszystko w porządku; prawda...?

A skoro już o figach mowa; skoro mi się śniły i później wkroczyły w moje myśli niezwykle wręcz stanowczo, będzie i ciasto z figami. Taki mały torcik, niemalże...

Przepis na ciasto z ciemnym piwem znalazłam u Agaty; akurat miałam butelkę na zbyciu, więc czym prędzej zabrałam się za pieczenie. Miałam jednak ochotę jakoś je urozmaicić; przygotowałam więc krem budyniowy w dodatkiem masy krówkowej, a dodatkowo przełożyłam je karmelizowanymi figami. Efekt jest oszałamiający! Ciasto czekoladowe jest dość ciężkie i obłędnie wyraziste w smaku, wilgotne i mięsiste - wprost idealne na styczniowe, szare dni. Krem budyniowy z bitą śmietaną zamiast masła jest lekki i delikatny, a jego krówkowy smak świetnie komponuje się z czekoladowym ciastem. Figi są tu kropką na i - można je pominąć, ale lepiej zastąpić jakimiś innymi owocami. Może świeżą żurawiną...? Wyjdzie wtedy ciasto z pazurem.

Czekoladowe ciasto na ciemnym piwie z kremem krówkowym i figami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)
  • 250 ml ciemnego piwa
  • 150 g masła
  • 145 ml śmietany kremówki (38%)
  • 70 g ciemnego kakao
  • 200 g cukru trzcinowego
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 jajka
  • 300 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej

budyniowy krem krówkowy:
  • 250 ml mleka
  • 25 g budyniu krówkowego
  • 20 g cukru
  • 50 g masy krówkowej
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 2 łyżki cukru
  • 2 figi

dekoracja:
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 1 figa

Masło rozpuścić, przestudzić. Wymieszać z piwem i śmietaną.
Kakao przesiać, wymieszać z cukrem, dodać do mokrych składników, połączyć. Wlać ekstrakt z wanilii, wbić jajka i dokładnie wymieszać.
Mąkę przesiać z proszkiem i sodą. Dodać do mokrych składników, wymieszać tylko do ich połączenia.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, boki posmarować masłem. Wlać ciasto.

Piec w 170 st. C. przez 50 minut.
Przestudzić w formie, a następnie odłożyć na kratkę do całkowitego wystudzenia.

200 ml mleka zagotować wraz z cukrem. W pozostałym mleku rozpuścić budyń, wlać do gotującego się mleka, gotować jeszcze chwilę, aż budyń zgęstnieje. Dodać masę krówkową, dokładnie wymieszać. Ostudzić.
Kremówkę ubić, partiami dodawać do budyniu, delikatnie mieszając łyżką.

Na patelni skarmelizować cukier. Figi pokroić w plasterki, skarmelizować. 
Przestudzić.

Ciasto przekroić na pół. Na paterze ułożyć spód, wyłożyć krem i plasterki fig, przykryć drugim blatem, delikatnie dociskając. Ewentualnie wyrównać brzegi.

Przed podaniem ciasto oprószyć cukrem pudrem i udekorować świeżą figą.

Smacznego!

A tymczasem, choć dopiero co wróciłam ze szkoły, już za dwa tygodnie czeka mnie kolejna tura... Ależ ten czas pędzi!

sobota, 13 stycznia 2018

Rozgrzewająca kawa na styczniową słotę

Zaplanowałam sobie na dzisiaj dzień lenia.
W dodatku uważam, że bezsprzecznie na niego zasłużyłam; szczególnie po piątku, kiedy to wyszłam z domu kwadrans po drugiej (w nocy, jakby ktoś miał wątpliwości), a wróciłam z powrotem o osiemnastej. W tym czasie zdążyłam być w pracy przez niemal dwanaście godzin, zahaczyć o supermarket, żeby kupić noże w promocji, i... Dojechać tam i z powrotem. Lista nie jest imponująca, ale zmęczona byłam tak, że zasnęłam na kanapie w pozycji półsiedzącej, kiedy próbowałam głaskać Ptysię i rzucać piłeczkę Pączusi... 
Obudziłam się cała obalała jakąś godzinę później tylko po to, żeby zawinąć się w najbliższy koc, położyć i znów odpłynąć w objęcia Morfeusza... A kiedy w końcu udało mi się wstać i dojść pod prysznic, pod strugami gorącej wody obiecałam sobie, że w sobotę nie kiwnę nawet palcem... Bo przecież zasłużyłam, prawda...?

Tymczasem, jak to zwykle ze mną bywa, już od rana stwierdziłam, że takie siedzenie na kanapie i nic-nierobienie w wolną sobotę, kiedy C. jest w pracy, jest bezproduktywne i nużące. Z poczuciem czasu uciekającego przez palce, zabrałam się za pranie, odkurzanie, mycie podłóg, ugotowanie zupy i wysprzątanie w szufladzie z przyprawami (wiecie, ile mam w domu rodzajów soli...? Ja już wiem: osiem). Przed odkurzaniem zdążyłam jeszcze wyczesać Ptysię i przyprawić o palpitację Pączusię, kiedy jej również to zaproponowałam (najpierw uciekała przed szczotką jak diabeł przed święconą wodą, a później stała cała sztywna i wyprostowana, jakbym prasowała ją rozgrzanym do czerwoności żelazkiem, a nie miziała szczotką z miękkim włosiem). 

Kiedy już się uporałam ze wszystkim (no, prawie; pranie nadal w toku, ale tutaj do powiedzenia ma więcej pralka niż ja), usiadłam bardzo z siebie zadowolona z książką w dłoni i... Stwierdziłam, że czegoś mi brakuje. Pogoda dzisiaj zdecydowanie nieciekawa - cały dzień jest szaro i pochmurno, a do tego wietrznie; styczeń w takim wydaniu zdecydowanie nie nastraja optymistycznie. Myślałam o gorącej czekoladzie, ale okazało się, że nie mam w domu kremówki. A gorąca czekolada bez bitej śmietany to już zdecydowanie nie to... Na szczęście znalazłam u Leny przepis na niezwykle kuszącą kawę zbożową; akurat mam w lodówce otwartą puszkę z kajmakiem, a przypraw po świątecznych wypiekach ciągle leży w szufladzie pod dostatkiem. Zagotowałam więc wodę, podgrzałam mleko (słodkie kawy bez pianki z mleka w takie dni jak dziś po prostu nie wchodzą w grę) i... To było dokładnie to, czego mi było potrzeba! Aromatyczna, lekko słodka kawa (jeśli na co dzień pijacie kawę z cukrem, proponuję dodać ze dwie łyżki kajmaku zamiast jednej) z puszystą, mleczną pianką - smakuje po prostu obłędnie! 
Jeśli potrzebujecie czegoś bardziej pobudzającego - proponuję użyć zwykłej kawy, też będzie pysznie. 

Kawa korzenno-karmelowa


Składniki:
(na 1 porcję)
  • 3 łyżeczki kawy zbożowej
  • 1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 250 ml wrzątku
  • 1 łyżka masy krówkowej
  • 100 ml mleka

Kawę i przyprawy wsypać do szklanki, zalać wrzątkiem, odstawić do zaparzenia.
W tym czasie podgrzać mleko do temperatury 60 st. C., spienić.
Do kawy dodać masę krówkową, wymieszać. Na wierzch wylać pianę z mleka.

Smacznego!


A teraz, gdy zrobiło się już niemal zupełnie ciemno, mogę spokojnie ułożyć się na kanapie i poczytać - w końcu wyzwanie książkowe na Goodreads nie śpi!

czwartek, 11 stycznia 2018

Kransekage, czyli Nowy Rok po duńsku

W Święta pogoda zrobiła nam psikusa; słońce świeciło prosto w oczy z zaskakującą siłą, a termometr, nawet po przetarciu oczu ze zdziwienia, z zapamiętaniem pokazywał prawie dziesięć kresek. Rozglądając się wokół miało się wrażenie, że to marzec i pierwsze, nieśmiałe jeszcze, podmuchy wiosny. Byłam na to przygotowana; tydzień przed Wigilią w radiu mówili, że na białe Święta mamy... Całe dwa procent szans. I choć jestem niepoprawną optymistką, to jednak nie aż taką. Pogodziłam się z losem, a nawet znalazłam jasne strony zaistniałej sytuacji: nie trzeba co rano skrobać auta, ani wychodzić z domu piętnaście minut przed czasem, w razie, gdyby jednak było ślisko.

Tymczasem tuż po Nowym Roku, kiedy po raz pierwszy nieśmiało myśli się o wiośnie, pojawiły się przymrozki. I to nie byle jakie, bo całe pięć stopni poniżej zera! (Mieszkam w Danii - to nie Syberia; tutaj minus pięć wywołuje powszechny popłoch.) Przez ostatnie kilka dni szyby musiałam Francuzowi skrobać dwa razy dziennie, bo zanim skończyłam pracę, znów zamarzały. Chodniki pokrywa cienka warstwa lodu; na tyle jednak niebezpieczna, że trzeba naprawdę uważać przy spacerach z sierściuchami. Wylądowanie na czterech literach to jednak nie do końca to, na co ma się ochotę, nawet w taki słoneczny dzień, jak dziś.
Pączusia szaleje - śnieg wyzwala w niej dodatkowe rezerwy energii, o których nie miałam pojęcia, że istnieją. Biega, prycha i skacze, i - o dziwo! - zaraża tym Ptysię, która mimo swego statecznego wieku, nagle przypomniała sobie, jak to jest fajnie wsadzać nos w śnieg i wzbijać skrzące się w słońcu fontanny białego puchu. Zabieramy je więc do parku na dłuższe spacery; póki im łapki, a nam nosy, nie zaczynają zamarzać. Wtedy wracamy do domu, C. rozpala w kominku, a ja robię nam gorącej herbaty. I pod kocykiem, na kanapie, obserwujemy przybierające najfantastyczniejsze barwy niebo.
Ach, żeby tylko było więcej czasu na takie przyjemności...

Dzisiaj mam dla Was przepis na kolejny duński klasyk: kransekage. Cóż to takiego? Zaczniemy od rzeczy prostej: konfektu. Czyli małych wypieków, takich w sam raz na raz. Migdałowe ciasto na białkach, krótko pieczone w wysokiej temperaturze, przybiera apetyczną złoto-brązową barwę i staje się chrupiące, w środku jednak pozostaje miękkie i lekko ciągnące. Sylwestrowa zabawa nie może się obyć bez kransekage - o dwunastej przegryza się je do szampana. 
Klasycznie w Danii używa się masy o nazwie kranse xx - jest to masa na bazie migdałów i pestek moreli. W wypadku konfektu jednak idealnie sprawdzi się surowy marcepan. O marcepanowych masach więcej napiszę w kolejnym wpisie - Duńczycy mają ich bowiem całe mnóstwo, a każda służy do przygotowywania czego innego... Ale każdy, kto choć raz odwiedził ten najbardziej wysunięty na południe skandynawski kraj, wie, że jego mieszkańcy migdały traktują jak dobro narodowe na równi z ciastem duńskim (tutaj zwanym wienerbrød; tak dla ułatwienia).

Kransekage konfekt


Składniki:
(na 40 sztuk)
  • 310 g surowego marcepanu (kranse xx)
  • 155 g cukru
  • 50 g białek

dodatkowo:
  • 10 orzechów laskowych
  • 5 migdałów
  • 5 ćwiartek orzechów włoskich
  • 2 łyżki powideł śliwkowych
  • 2 łyżki nugatu

Marcepan utrzeć z cukrem na gładką masę - drobinki cukru nadal będą wyczuwalne. Powoli wlewać białka, cały czas ucierając.
Masę przełożyć do woreczka cukierniczego z tylko w kształcie gwiazdki, wyciskać rozetki na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.
W część wcisnąć orzechy laskowe, włoskie i migdały. W pozostałych wilgotnym palcem zrobić dziurki. Połowę z nich wypełnić powidłami.

Piec w 220 st. C. przez 6-7 minut. Ciasteczka powinny się zrumienić.

Puste ciasteczka wypełnić nugatem (jeśli jest zbyt twardy, lekko go podgrzać).
Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Czekoladę zatemperować, maczać w niej spody ciastek, odkładać na papier do pieczenia.

Przechowywać w szczelnie zamkniętej puszce.

Smacznego!


Konfekt można wypełniać niemal wszystkim - orzechami, pistacjami, dżemami (muszą być twarde), nugatem (po upieczeniu, inaczej spali się w wysokiej temperaturze), wisienkami koktajlowymi... Im więcej rodzajów nadzienia, tym lepiej będą się później prezentować na talerzu.

wtorek, 9 stycznia 2018

Mus cytrynowy po duńsku

Witajcie!

W tym roku świąteczna przerwa od blogowania wydłużyła mi się niesamowicie. I to bynajmniej nie dlatego, że tak się objadłam wigilijnymi smakołykami, że przez dwa bite tygodnie nie byłam w stanie podnieść się z kanapy. Wręcz przeciwnie; dopiero dwudziestego drugiego grudnia wróciłam do domu z Zelandii, żeby później niemal codziennie być w pracy, aż do Nowego Roku. Tu chwilę sobie odsapnęłam, a później brutalny powrót do codzienności i pobudek o godzinach co najmniej nieprzyzwoitych. I tak się to wszystko kręci, a ja nie do końca się w tym odnajduję. Tymczasem już za trzy tygodnie znowu będę w szkole; ciężko więc wejść w rytm, który w grudniu kompletnie zagubiłam. 

Dzisiaj wstałam chwilę po ósmej, zjadłam śniadanie razem z C., zanim musiał jechać do pracy, i w końcu włączyłam komputer. Usiadłam przed pustym plikiem notatnika, odetchnęłam głęboko i... Poczułam to. Nieodpartą chęć pisania. Bo wiecie co...? Już zdążyłam się stęsknić...

Dzisiaj mam dla Was jeden z kultowych duńskich przepisów - przynajmniej w moich oczach. Nie mam pojęcia, czy w innych rodzinach też jest taka tradycja; wiem, że u C. kolacja noworoczna nie może się obyć bez cytrynowego musu. Podobno jacyś znajomi przygotowują go częściej; u C. jada się go tylko raz do roku - w Sylwestra.
Tak naprawdę to nic skomplikowanego ani niezwykłego - ot, puszysty mus cytrynowy z jajkami, pod chmurą lekkiej bitej śmietany. Ale wiecie co? Jedzony tylko raz w roku, ma jakieś magiczne właściwości. Tak jak barszcz czy pierogi - tego wieczoru smakuje wyjątkowo. 

Przepis dostałam od Teściowej, a ona ma go od swojej mamy, która ma go od swojej mamy... Jest to więc rodzinny przepis z tradycjami, i nic w nim nie zmieniałam. No, poza kolejnością mieszania składników - moim zdaniem dużo bezpieczniej dodawać żelatynę do ubitych żółtek niż do bitej śmietany. 
Mus wychodzi dość kwaśny i zdecydowanie wyrazisty. Świetnie smakuje z kieliszkiem słodkiego, musującego wina. I choć trochę się denerwowałam, czy sprostam wymaganiom, okazało się, że zupełnie niepotrzebnie - smakował dokładnie tak jak powinien.

To jak - skusicie się...?

Noworoczny mus cytrynowy z bitą śmietaną


Składniki:
(na miskę o pojemności 3 l)
  • 8 jajek
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 160 g cukru
  • sok z 5 cytryn
  • 10 listków żelatyny
dodatkowo:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać sok z cytryny, dokładnie zmiksować.
Kremówkę ubić na pół-sztywno.
Białka ubić na sztywno.

Żelatynę odcisnąć, rozpuścić. Powoli wlewać do żółtek, cały czas miksując. Następnie partiami dodać śmietanę, a na końcu białka, delikatnie mieszając łyżką.
Mus przełożyć do miski lub szklanek, schłodzić w lodówce przez minimum 3-4 godziny.

Przed podaniem ubić pozostałą kremówkę, wyłożyć na mus.

Smacznego!


Zgodnie z tradycją, deser przygotowałam w dużej, szklanej misce; tylko do zdjęcia odłożyłam małą porcję. Szklankę zdecydowanie łatwiej sfotografować...