wtorek, 29 listopada 2016

Lekko świąteczne brownie

Mam sporą słabość do wszystkiego co kwaśne (pewnie dlatego, że sama kwaśna bywam; częściej zresztą, niżby wypadało). Pijam herbatę z cytryną bez cukru, już od marca czekam na rabarbar, a od października - na świeżą żurawinę. Jej charakterystyczny smak zabiera mnie do krain kulinarnych rozkoszy, z których nie mam ochoty wracać. Jest kwaśna, czasami lekko gorzkawa, ale wystarczy ją przemrozić, żeby goryczka niemal całkowicie zniknęła, pozostawiając... No właśnie - smak żurawiny.
Jeśli znacie i lubicie tylko suszoną wersję, koniecznie skuście się na świeżą - jest o niebo lepsza. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, żeby ktoś mógłby się w niej nie zakochać...

Nie wiem, jak sprawy mają się w moim rodzinnym kraju, ale w Danii sezon na żurawinę trwa zatrważająco krótko. Kiedy się więc już w sklepach pojawia, kupuję kilka kilogramów i mrożę, żeby aż do Wielkanocy cieszyć się jej wyjątkowym smakiem. W tym roku właśnie się zaopatrzyłam w kilka woreczków, co oznacza, że od razu musiałam coś z nią przygotować. W końcu zdążyłam się już porządnie stęsknić!

W codziennym zabieganiu nie mam czasu na realizację czasochłonnych przepisów; nie mam też nastroju na porażki. Wybrałam więc przepis prosty, a jednocześnie gwarantujący sukces: brownie. Bardziej czekoladowe od samej czekolady; z odrobiną tylko mąki dla związania całości, opiera się właśnie na czekoladzie i jajkach. Wychodzi więc obłędnie kremowe, kleiste i rozpływające się w ustach. Pełna rozkosz gwarantowana, a chwila czekoladowego zapomnienia w ponury, listopadowy wieczór, jest jak najbardziej wskazana.
Razem z żurawiną dodałam do ciasta marcepanu i płatków migdałowych, dzięki czemu zyskało przedświąteczny charakter, choć próżno w nim szukać korzennych przypraw. Takie zestawienie smaków sprawdzi się w przeddzień Świąt wprost znakomicie, wprowadzających jedzących w odpowiedni nastrój.

Więc jak; skusicie się...?

Marcepanowe brownie z żurawiną i migdałami


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 4 jajka
  • 75 g cukru
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 150 g masła
  • 125 g marcepanu
  • 2 łyżki kakao
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 100 g świeżej żurawiny
  • 20 g słupków migdałowych

Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę.
Czekoladę posiekać, rozpuścić razem z masłem. Dodać starty na tarce o drobnych oczkach marcepan, podgrzewać jeszcze chwilę.
Masę czekoladowo-marcepanową powoli wlewać do jajek, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać przesianą mąkę i kakao, połączyć.

Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu ułożyć żurawinę, delikatnie wciskając ją w ciasto. Posypać słupkami migdałów.

Piec w 175 st. C. przez 25 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Przepis bierze udział w konkursie u Sylwii:

poniedziałek, 28 listopada 2016

Ciasteczka z migdałami i o skrzatach słów kilka

Za nami kolejny świąteczny jarmark. Na ten w Oksbøl jeździmy, odkąd siostra C. właśnie tam kupiła dom. Nie jest duży (jarmark, nie dom); raptem dwadzieścia - trzydzieści stoisk z rękodziełem mieszkańców. I choć w większości widać, że to tylko hobby, do którego ludzie nie przywiązują większej wagi, można znaleźć prawdziwe perełki. Naszą ulubienicą jest Birgitte, która robi najpiękniejsze skrzaty, jakie widziałam. Wszystkie, łącznie z mamą C., jesteśmy w nich zakochane i nie wyobrażamy sobie tego popołudnia bez zakupu choćby jednej nowej pary. Tym razem, niestety, przyjechaliśmy dość późno (a spieszyłam się z pracy jak tylko mogłam), więc wybór nie był duży. Do domu pojechała więc ze mną parka w szarościach i brodaty skrzat w popielatym kolorze, który radośnie dołączył do swych pobratymców w beżu i bieli. Poza tym kupiliśmy kilkanaście szklanych i metalowych ozdób na choinkę - w tym roku w końcu będzie duża, więc trzeba zacząć się szykować.

Po zakupach wróciliśmy w rzęsistym deszczu do siostry C., gdzie czekały na nas æbleskiver i gløgg, a także świeżo upieczony chleb i pyszna, rozgrzewająca zupa. Wieczór minął więc szybko i radośnie, przy dźwiękach świątecznych piosenek i dwóch namiętnie akompaniujących im maluchach. Do domu wróciliśmy zmęczeni i zadowoleni, odliczając dni do kolejnego jarmarku...
Tak, tak; bardzo poważnie traktujemy te sprawy.

Tymczasem dla Was mam przepis na kolejne duńskie ciasteczka. Maślane, kruchutkie, wręcz rozsypujące się w ustach urocze rozetki, tutaj zwane strassburgerami (nie pytajcie, dlaczego, bo nie mam pojęcia). W książce Den store Julebagebog wydanej przez Amo proponowano udekorować je migdałami i wisienkami koktajlowymi. Te drugie, choć wyglądają naprawdę uroczo, w smaku zupełnie mi nie odpowiadają. Zamiast nich sięgnęłam po aromatyczne orzechy laskowe, i moim zdaniem był to dobry wybór. 
Tak naprawdę po tych akurat smakołykach nie został już nawet ślad. Mamie C. zasmakowały najbardziej z trzech rodzajów, którymi ich częstowałam; mały Gabriel też się nimi zajadał, skrupulatnie jednak wydłubując orzeszki.
Jestem pewna, że Wam również przypadną do gustu.

Maślane rozetki z migdałami i orzechami laskowymi


Składniki:
(na około 45 sztuk)

  • 250 g mąki pszennej
  • 25 g surowego marcepanu
  • 80 g cukru pudru
  • 250 g miękkiego masła
dodatkowo:

  • 30 g migdałów bez skórek
  • 30 g orzechów laskowych bez skórek
Masło zmiksować z marcepanem na gładki krem. Dodać cukier puder, utrzeć do białości. Partiami dodawać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto przełożyć do woreczka cukierniczego z tylko w kształcie dużej gwiazdki. Wyciskać rozetki (jak z bitej śmietany) na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. W każde ciasteczko wcisnąć orzech lub migdał.

Piec w 180 st. C. przez 8-9 minut, aż się zrumienią na brzegach.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

sobota, 26 listopada 2016

Duńskie orzeszki z różowym pieprzem

Uwierzycie, że już jutro pierwsza niedziela Adwentu? Mi ciągle jakoś ciężko przyjąć to do wiadomości. Owszem, był już pierwszy śnieg, i to całkiem obfity, zniknął jednak raptem po kilku dniach, zastąpiony najpierw listopadową, depresyjną szarością, a ostatnio niemal wiosennym słońcem i temperaturami zachęcającymi do pozostawienia czapki w domu. Poza tym kalendarz nie kłamie: do grudnia zostały jeszcze całe cztery dni. Wszystko to razem sprawia, że choć doskonale zdaję sobie sprawę z zaistniałej sytuacji, to jednak nie do końca ją ogarniam. 
Zakupy świąteczne ciągle jeszcze przed nami (próbujemy je zaplanować, ale co chwilę coś staje nam na drodze; mam już tylko nadzieję, że uda się przed dwudziestym czwartym grudnia), planu pracy nadal nie dostaliśmy, a przecież to pierwsza Wigilia, którą organizujemy z C.! I tak, wiem, że to on jest odpowiedzialny za przygotowanie jedzenia, ale mimo wszystko jest całe mnóstwo innych rzeczy, które muszę zrobić ja. 
Brzmi to, jakbym zaczynała lekko panikować, i w sumie nie jest to dalekie od prawdy. Tak więc: trzy głębokie wdechy, szeroki uśmiech, i już.
Będzie cudownie, prawda...?

Oczywiście, w tym roku ciasteczkowe szaleństwo też zaczęło się u mnie nieco wcześniej niż zwykle. W tej chwili produkcja jest w toku, a ja co chwilę wynajduję nowe przepisy, które koniecznie muszę wypróbować! C. twierdzi, że to, co już mamy, spokojnie wystarczy nam do Świąt Wielkiej Nocy, ale mu nie wierzcie... Dobrze wiem, że ciasteczka znikają zawsze najszybciej. Są takie niezobowiązujące; nie wymagają talerzyka ani łyżeczki, nie można się nimi pobrudzić, za to można je zjeść niemal w biegu. Wszyscy kochają ciasteczka; tak to już jest.

I choć słynne pieprzne orzeszki piekłam już nie raz, tym razem w Mad og bolig, nr 11/2016 znalazłam przepis, obok którego nie mogłam przejść obojętnie. Bez jajek i amoniaku; szczególnie to drugie przemawia na jego korzyść. Za to z dodatkiem pieprzu w optymistycznej, różowej barwie.
Tradycyjnie używa się pieprzu białego, najczęściej czarnego, więc taka odmiana bardzo mi się spodobała. W gotowych ciasteczkach można wyczuć bardzo delikatną nutę różowego pieprzu; każdy, kto go próbował, powinien wychwycić ten drobny niuans. Inaczej uzna, że to po prostu bardzo dobre orzeszki.

W przepisie podano, że wyjdzie dwieście pięćdziesiąt sztuk. Mi wyszło dwa razy więcej! Zrobiłam je malutkie, takie w sam raz na jeden kęs; oczywiście, możecie przygotować je nieco większe, w mniejszej ilości. Wybór pozostawiam Wam.

Orzeszki z różowym pieprzem


Składniki:
(na około 450 sztuk)

  • 250 g miękkiego masła
  • 250 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 500 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka różowego pieprzu
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Cały czas ucierając, powoli wlewać kremówkę.
Pieprz utrzeć w moździerzu. Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z przyprawami. Partiami wsypywać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Gotowe ciasto podzielić na równe części, z każdej uformować wałeczek grubości małego palca. Pociąć je na kawałki długości 1 cm.

Ciasteczka układać pionowo na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, spłaszczając palcem.

Piec w 200 st. C. przez 7-8 minut.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnej puszce.

Smacznego!

Przepis dodaję do akcji Mopsika:

czwartek, 24 listopada 2016

Inka ze skandynawską nutą

Gdy byłam dzieckiem, Inka i kawa zbożowa były synonimami. Nie wiem, czy to dlatego, że Inka była jedyną kawą zbożową dostępną na rynku, a może po prostu była najlepsza...? W każdym razie to właśnie ją Mama kupowała i parzyła dla mnie i Młodej, gdy domagałyśmy się kawy pitej przecież tylko przez dorosłych.
Oczywiście, jak zwykle musiałam stawać okoniem. Podczas gdy moja Siostra z lubością wypijała kawkę z mleczkiem, jak Mamusia, ja kręciłam nosem i decydowałam się jednak na herbatę. Komu bowiem spieszno do dorosłości, skoro smakuje tak dziwnie...?
Przez długie lata kawy nie pijałam. Ot tak, od wielkiego święta; czasem ją we mnie wręcz wmuszano. Herbat za to miałam w domu bez liku, i to nimi poiłam swoich gości. Gdy na studiach znajomi przed sesją wspomagali się hektolitrami czarnego jak smoła napoju, ja ciągle popijałam herbatkę, patrząc na nich z politowaniem.

Dzisiaj nadal kawy pijam niewiele, ale za to przeprosiłam się z Inką. Kupiłam ot tak, na próbę, bo wpadła mi w oko w polskim sklepie. Smak już niemal zapomniany, stwierdziłam więc, że warto go sobie odświeżyć. Okazało się, że jej charakterystyczny, lekko słodki smak wprost idealnie wpasowuje się w moje podniebienie! I choć nadal to herbata jest moim ulubionym napojem, kilka razy w tygodniu zaparzam sobie kawę zbożową i piję ją z dodatkiem mleka (jak Mamusia).

Tym razem postanowiłam ją sobie nieco urozmaicić. Oprócz spienionego mleka i odrobiny amaretto dla rozgrzania w ten zimny, listopadowy wieczór, na wierzch dodałam przygotowane poprzedniego dnia palone migdały. Nadały kawie dodatkowej słodyczy i chrupiących niespodzianek, które zatopiły się w lekkiej jak puch pianie z mleka. Wyszło naprawdę pysznie i jestem pewna, że taką kawkę będę popijała aż do Świąt.

A Wy? Pamiętacie jeszcze Inkę...?

Inka z palonymi migdałami


Składniki:
(na 1 porcję)
Kawę zalać wrzątkiem, wymieszać. 
Mleko podgrzać do temperatury 65 st. C., spienić.
Do kawy dodać amaretto, wymieszać. Na wierzch wylać spienione mleko, posypać posiekanymi migdałami.

Smacznego!

Przepis bierze udział w inkowym konkursie:

środa, 23 listopada 2016

Brændte mandler, czyli duńskie smakołyki świąteczne

Odkąd mieszkam w Danii, miewam od czasu do czasu napady tęsknoty za Polską. Za Mamą i Tatą, za językiem, który rozumiem mimochodem, zupełnie się nad nim nie zastanawiając, i oczywiście za jedzeniem. Brakuje mi kiszonych ogórków i kapusty, twarogu, pierogów i gołąbków. Szczególnie jednak braki odczuwam w okresie przedświątecznym, bo wiem, że nie zjem karpia (no dobra, akurat karp nigdy nie był moim ulubieńcem; ale, o dziwo, skoro go mieć nie mogę, to właśnie na niego mam chrapkę), słonych śledzi czy uszek, że nie popiję tego wszystkiego barszczem i nie zagryzę drożdżowym makowcem mojej Babci. 
Oczywiście, co roku stawiam sobie nowe wyzwania: lepię pierogi, robię piernik staropolski (to już ostatni moment, żeby nastawić ciasto!) i gotuję zupy z buraków. Na szczęście Duńczycy nie są zupełnie bez serca, i przyszli mi z pomocą. Już pierwszego roku w grudniu odkryłam rzecz, która nie ma sobie równych. Jeśli nie przekonują Was wysokie zarobki, trzydziesto-siedmio godzinny tydzień pracy i fakt, że Duńczycy są najszczęśliwszym narodem na świecie, jest jeszcze inny powód, dla którego warto się tu przeprowadzić; albo chociaż spędzić czas od listopada aż do Wigilii. Jaki? 
Brændte mandler, czyli palone migdały. Cóż to takiego? Absolutna rozkosz na języku. Migdały obsmażone w karmelu.
Tak, tak, wiem; nie brzmi to zbyt imponująco. Tak właściwie to tylko trzy składniki: migdały, cukier i woda, i, jak się wczoraj okazało, zaledwie dziesięć minut roboty. Ale uwierzcie; czasem najprostsze znaczy najlepsze. Tak właśnie jest w tym wypadku.

Już od początku listopada na deptakach przechodniów kusi głęboki zapach karmelu. Pakowane w papierowe rożki migdały, ciągle jeszcze ciepłe, rozgrzewają nie tylko zmarznięte dłonie, ale też przytłoczone listopadową szarugą dusze. Słodkie, chrupiące; idealne.
Co roku wydaję na nie mały majątek, bo po prostu nie umiem się im oprzeć. Tym razem jednak stwierdziłam, że to przecież nie może być aż tak trudne, i zaczęłam szukać przepisu w internecie. Jest ich całe mnóstwo, różnią się nieznacząco proporcjami. Wybrałam ten ze strony Dan Sukker, bo wydawało mi się, że przez stosunkowo niewielki dodatek wody szybciej będą gotowe.

Przygotowanie zajęło mi dosłownie dziesięć minut; są to jednak minuty intensywne, bo na karmel cały czas trzeba mieć oko. Łatwo się przypala, a migdały dosłownie spalone wcale takie dobre nie są.
Oczywiście, wariacji jest mnóstwo: z kakao, cynamonem, pomarańczą... Ja zaczęłam od najprostszej, klasycznej wersji, jaką można kupić na ulicach. Moim zdaniem - jest po prostu najlepsza.

Skusicie się na taką świąteczną przekąskę? Gwarantuję, że zaskoczycie swoich gości.

Palone migdały


Składniki:
(na 1 słoik)

  • 250 g migdałów w skórkach
  • 250 g cukru
  • 75 ml wody
Cukier, wodę i migdały przełożyć na patelnię. Podgrzewać na największej mocy palnika, od czasu do czasu mieszając. Gdy cukier nabierze złoto-brązowej barwy, zmniejszyć płomień i podgrzewać nadal, cały czas mieszając, aż cukier oblepi migdały. 
Przełożyć migdały na papier do pieczenia. Gdy ostygną, rozdzielić.

Smacznego!

Przepis oczywiście dodaję do akcji Ani:

poniedziałek, 21 listopada 2016

Renifer do czyszczenia i ciasteczka kawowo-orzechowe

Kiedy zdecydujecie się na emigrację, kluczową sprawą jest nauczenie się języka tubylców. Nawet jeśli wszyscy (teoretycznie) znają angielski, będą na Was patrzyć przychylniejszym okiem, gdy spróbujecie porozumieć się z nimi w ich języku. I nie szkodzi, że będziecie go kaleczyć, a wypowiedzenie jednego zdania, zamiast kilku sekund, zajmie Wam ładnych parę minut. Liczą się dobre chęci i zainteresowanie, które w ten sposób okazujecie.

Duńczycy są szczególnie uprzejmi i cierpliwi wobec obcokrajowców; wiem, co piszę. Na początku mojej przygody z językiem duńskim byłam bardzo stremowana przed każdą, nawet jednozdaniową wypowiedzią. Duńczycy jednak nigdy się nie spieszą i doskonale zdają sobie sprawę, jak trudnym językiem władają. Nie będą się z Was śmiać ani wytykać błędów (chyba, że sami o to poprosicie); domyślą się sensu z paru nieskładnie złożonych wyrazów. 
Prawda jest też taka, że jeśli zaczniecie się uczyć duńskiego po skończeniu jakichś ośmiu-dziesięciu lat, nigdy nie pozbędziecie się akcentu. Tak, wiem; dołujące. Niestety, gardła Duńczyków zbudowane są odrobinę inaczej i przystosowane do wydawania gulgoczących dźwięków, które dla nikogo początkującego w tym temacie sensu mieć nie będą.
Niemniej, można próbować. I to właśnie robię ja. 
Zdaję sobie doskonale sprawę z potknięć i niedociągnięć, ale już nie wstydzę się mówić. A to przecież najważniejsze.
Ciągle jednak zdarzają mi się spektakularne wpadki, które do łez doprowadzają nawet najbardziej opanowanych Duńczyków. Tym razem wszystko przez Święta...

Niedługo zaczynamy sprzedaż pierniczków, które maczamy w czekoladzie, a następnie dekorujemy. W tym roku mamy coś na nich rysować - niech będzie i tak. Miałam przygotować egzemplarz testowy, do gazety. Poszłam więc do biura i poprosiłam Lisbeth, żeby wydrukowała mi jakieś świąteczne motywy - dzwonki, skrzaty, renifera... I tu właśnie parsknęła mi prosto w nos, a ja gapiłam się na nią z lekko tylko rozchylonymi ustami intensywnie myśląc, cóż ja takiego znowu palnęłam.
Tutaj czas na krótką lekcję języka: po duńsku renifer to rensdyr, a ja powiedziałam rensedyr. Tak, wczytajcie się uważnie - dodałam jedną, niemal niesłyszalną w potocznej mowie, literkę. I już - wystarczyło, żeby wywołać lawinę. Rense bowiem znaczy czyścić, czyli wyszło mi zwierzę (dyr) do czyszczenia, oczywiście ze świątecznym akcentem w tle. 
Gdy Lisbeth się już w miarę uspokoiła, przez łzy stwierdziła, że zamiast rogów powinnam mu namalować butelki z płynem do mycia...

W międzyczasie do biura wszedł mój szef, po chwili więc cała piekarnia pękała ze śmiechu.
A gdy wróciłam do domu i zwierzyłam się C., z jakimi nieczułymi potworami pracuję, zamiast oczekiwanego współczucia uraczył mnie kolejną dawką szaleńczego śmiechu, po czym stwierdził, że to chyba najlepsze, co do tej pory przekręciłam.

Dla przypomnienia - jedną literkę...

A to wszystko, co napisałam na początku, o delikatności i wyczuciu Duńczyków, to prawda. Dopóki Was dobrze nie poznają...

Na osłodę deprymującego życia emigranta (i nie tylko), mam dla Was duńskie ciasteczka. Nie są takie zupełnie tradycyjne, ale znalazłam je w świątecznej książeczce Den store Julebagebog wydanej przez Amo. Połączenie kawy i orzechów laskowych od razu mi się spodobało. Już zaopatrzyłam się w spore ilości orzechów na Święta, czas więc zacząć je wykorzystywać. 
Ciasteczka wyszły pyszne - odpowiednio chrupiące, mocno kawowe i trochę orzechowe. Coś wspaniałego! 
Jedyne, co zmieniłam, to sposób przygotowania. Zamiast ciasto wałkować i wykrawać z niego kółeczka, uformowałam kiełbaskę i pokroiłam ją w plasterki. Szybciej, czyściej i wygodniej. A to ważne, gdy w planie są jeszcze dwa inne rodzaje ciastek, bułeczki i sernik do wykończenia...

Ciasteczka kawowe z orzechami laskowymi


Składniki:
(na 35-40 sztuk)

  • 250 g mąki pszennej
  • 150 g zimnego masła
  • 100 g cukru
  • 3 łyżki mocnej, ostudzonej kawy
  • 1 jajko
  • 80 g płatków orzechów laskowych
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z cukrem, cukrem waniliowym i orzechami. Dodać pokrojone w kostkę masło, rozetrzeć palcami. Wbić jajko i wlać kawę, szybko zagnieść ciasto.
Z ciasta uformować kiełbaskę o średnicy 4-5 cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 30 minut.

Ciasto odwinąć w formy, kroić na plasterki grubości około 5 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 12-14 minut, aż się lekko zezłocą.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Przepis oczywiście dodaję do akcji Ani:

piątek, 18 listopada 2016

Historia mrożąca krew w żyłach i zupełnie niegroźny sernik

Lubicie horrory?
Ja nie bardzo. W ogóle nie lubię się bać. Jako dziecko oglądałam z Siostrą program, w którym grupka dzieciaków opowiadała sobie straszne historie. Ona, siedem lat młodsza ode mnie, wpatrywała się w ekran z wypiekami na twarzy; ja już w połowie chowałam głowę pod koc.
Dzisiaj pełne krwi i, nie bójmy się tego powiedzieć, raczej obrzydliwe filmy, raczej mnie śmieszą niż przerażają; tych prawdziwych horrorów, które sprawiają, że człowiek zaczyna bać się własnego cienia, z zasady nie oglądam. Jedynie te lekko bajkowe, w gotyckim, że tak to ujmę, klimacie, które są tylko trochę straszne, oglądam z prawdziwą przyjemnością.

W realnym życiu staram się rzeczy strasznych unikać, ale niestety - nie zawsze mi się udaje. A gdy niebezpieczeństwo czyha na mnie we własnym domu, potrafię wpaść w prawdziwą panikę. W sumie, sama się o to nie podejrzewałam...

Na początku mała dygresja: w garażu mam światło z czujnikiem ruchu, który bardzo sprytnie umocowany jest przy drzwiach wyjściowych. Kiedy więc wchodzę do garażu z domu, nie z zewnątrz, muszę przejść całą jego długość, zanim światło się zapali. I to tyle, gwoli wyjaśnienia.

Ubrana więc w zimową kurtkę, czapkę z pomponem i kozaki, wchodzę do garażu o wpół do piątej rano. Ciemno jak w grobie, tylko lekko jaśnieje prostokąt drzwi. A do moich uszu dochodzi cichy dźwięk, takie szur szur po podłodze. W ułamku sekundy w mojej głowie pojawiła się myśl: mysz. A zaraz po niej, jeszcze bardziej niepokojąca: szczur. Więc, przerażona do szpiku kości (przecież mógł mi już między nogami przemknąć do domu!), wrzasnęłam. Z całej siły, wyrażając cały przestrach, który mnie ogarnął. Był to krzyk z cyklu morderca mnie morduje, tudzież mamy w domu szczura. Sama siebie nie podejrzewałam, że mogłabym tak rozdzierająco krzyczeć.

Sekundę potem usłyszałam, jak C. biegnie mi na pomoc, po drodze omal nie zabijając się o krzesło, które po niedzielnych gościach ostało się na środku salonu. Wpadł do garażu półnagi, czerwony i zdyszany, przerażony chyba jeszcze bardziej niż ja. Ja tymczasem już wtedy, lekko nieprzytomnym wzrokiem, wpatrywałam się w sprawcę całego zamieszania: kawałek styropianu, który C. nieopatrznie zostawił na mojej porannej ścieżce. Kopnęłam go, wcale tego w zimowych butach nie zauważając, a on zaszurał zupełnie niewinnie, doprowadzając mnie niemalże do histerii...

Po wszystkim C. stwierdził, że ja to chyba nigdy szczura nie słyszałam. Zgodnie przytaknęłam; nie słyszałam i wcale słyszeć nie chcę. 
Styropian w zupełności wystarczy...

Na deser mam za to zupełnie niestraszny sernik. Na spodzie z czekoladowych pierniczków, z kremową, dość ciężką masą waniliową i delikatnym, lekko wręcz wytrawnym (bo bez dodatku cukru) musem czekoladowym z dodatkiem przyprawy do piernika. 
Przyznam się Wam, że ten sernik mi się niedawno przyśnił - właśnie takie połączenie smaków. Oczywiście, po przebudzeniu go dopracowałam, a później przygotowałam według sennych wskazówek. Wyszedł naprawdę pyszny i bardzo elegancki; dzięki pierniczkowym smakom świetnie się sprawdzi na świątecznym stole. 
Spróbujecie?

Sernik waniliowy z musem czekoladowo-pierniczkowym


Składniki:

spód:
masa serowa:
  • 200 g serka mascarpone
  • 400 g serka kremowego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 200 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 4 jajka
mus czekoladowo-piernikowy:
dodatkowo:
  • 1 kostka białej czekolady
  • laska cynamonu
  • 2 gwiazdki anyżu
Pierniczki drobno pokruszyć. Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z pierniczkami. Masą wyłożyć spód i boki formy do 1/3 wysokości. Schłodzić w lodówce przez 20 minut.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut, przestudzić.

Mascarpone, serek kremowy, ekstrakt, mleko i jajka dokładnie wymieszać, tylko do połączenia składników. Wylać na podpieczony spód, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec kolejne 30-40 minut.
Ostudzić w zamkniętym piekarniku.

75 ml kremówki zagotować z dodatkiem przyprawy do piernika. Zalać nią posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Pozostałą kremówkę ubić, delikatnie połączyć z czekoladą.
Mus wyłożyć na całkowicie ostudzony sernik, wyrównać wierzch. Schłodzić w lodówce przez 4-5 godzin.

Przed podaniem udekorować startą białą czekoladą, laską cynamonu i gwiazdkami anyżu.

Smacznego!


Sernik bierze udział w konkursie na blogu Słodko i wytrawnie:

czwartek, 17 listopada 2016

O bąbelkach słów kilka. I krem dyniowo-jabłkowy

Będąc piekarzem, trzeba się liczyć z możliwością oparzeń. Niestety - tam, gdzie są gorące piece, nie da się uniknąć drobnych, ale też bardziej poważnych wypadków. Każdy, prędzej czy później, zetknie się z rozgrzaną częścią piekarnika lub jego wyposażenia, żeby później móc opowiadać barwne historie, w których oparzenie było trzy razy większe, niż naprawdę, a on dzielny niczym bohater renesansowego romansu.

Mi się mały wypadek zdarzył w zeszłym tygodniu, i od razu, żeby nie było wątpliwości, przyznam się, że dzielna nie byłam zupełnie. Wsadziłam oparzoną dłoń pod strumień chłodnej wody, a łzy kapały mi ciurkiem po brodzie. Nie dlatego, żeby oparzenie było jakoś specjalnie poważne czy rozległe; piekło za to niemiłosiernie. Do dzisiaj obnoszę się zresztą z dwoma nieapetycznie prezentującymi się bąblami.
Co się stało? Otóż chciałam przesunąć stikvogn (proszę się ze mnie nie śmiać ani nie kiwać potępiająco głowami; naprawdę nie mam pojęcia, jak ten stelaż na blachy nazywa się po polsku) kantem dłoni, co robiłam już nie raz i nie dwa, próbując się dostać przez labirynt wszelkich możliwych sprzętów na kółkach do zlewu. Nie przewidziałam tylko, że z dala od piekarników może się znajdować jeden rozgrzany do temperatury dwustu trzydziestu stopni! Gdy go dotknęłam, aż pisnęłam. A później to już wiadomo - zimna woda i łzy.
Bohaterem raczej nie zostanę, choć obiecałam sobie solennie, że następnym razem będę twardsza.

Po tych wszystkich przygodach w domu czekał na mnie garnek zawczasu przygotowanej zupy.
Bo zupy to idealne danie na zabiegany środek tygodnia, gdy nikomu się nie tylko nie chce, ale też ciężko znaleźć czas na pichcenie, a coś ciepłego po powrocie do domu by się zjadło. 
Koniecznie musiałam wykorzystać przynajmniej część dyniowego puree, które ostatnio przygotowałam, bo w kolejce stoją przecież kolejne dynie czekające na przerobienie.
W magazynie Spis bedre, nr 10/2016 znalazłam prosty i niezwykle kuszący krem z dodatkiem jabłek i rozgrzewającego imbiru.
Zupa wyszła słodko-kwaśna, cudownie rozgrzewająca; nie taka zupełnie łagodna, ale też nie ostra. Gęsta i kremowa, wybornie smakowała ze świeżą bagietką. 
Pięknie pachnie, świetnie smakuje, syci i rozgrzewa. Idealna na ten pochmurny listopad.

Krem dyniowo-jabłkowy z imbirem i kolendrą


Składniki:
(na 6 porcji)

  • 800 g puree z dyni
  • 1,5 łyżeczki mielonej kolendry
  • 500 g kwaśnych jabłek
  • 2 cebule
  • 1 ząbek czosnku
  • 5cm kawałek świeżego imbiru
  • 1 l bulionu
  • 250 g creme fraiche (18%)
  • 2 łyżki oleju
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:

  • ziarna dyni
  • creme fraiche (18%)
  • świeża kolendra
Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w kostkę.
Cebule obrać i pokroić w kostkę. Czosnek i imbir zetrzeć na tarce o drobnych oczkach.

W dużym garnku rozgrzać olej. Dodać kolendrę, podgrzewać przez 1-2 minuty. Dodać cebulę, zeszklić. Dodać czosnek i imbir, następnie jabłka i jeszcze chwilę smażyć. Dodać dynię, zalać bulionem i gotować przez 15-20 minut, aż jabłka będą zupełnie miękkie.
Zdjąć garnek z palnika, dodać do zupy śmietanę, doprawić do smaku solą i pieprzem.

Ziarna dyni uprażyć na suchej patelni.
Zupę podawać z kleksem śmietany, ziarnami dyni i świeżą kolendrą.

Smacznego!


Przepis dodaję do akcji Ani:

wtorek, 15 listopada 2016

Julemarked i bułeczki - serce

W niedzielę wybraliśmy się na pierwszy w tym roku świąteczny jarmark - Julemarked. Już od momentu przeprowadzki się na niego cieszyłam - historie na temat obchodzenia Świąt w Gram są bowiem szeroko znane. Jest to jedno z tych miejsc, gdzie na punkcie Bożego Narodzenia zwariowani są wszyscy, a że mają możliwości, to puszczają wodze fantazji.

Główną atrakcją jest oczywiście występ Pyrusa, skrzata znanego z kilku adwentowych kalendarzy. Siostry C. go uwielbiają, gdy więc usłyszały, że się wybieramy, zrobiła się z tego wielka rodzinna impreza. Skrzat, powiedzmy sobie szczerze, teraz już nieco podstarzały, nic nie stracił ze swojej charyzmy i dobył publikę wywodem na temat zdrowotności cukru w dziecięcej diecie. Dzieci i dorośli zgodnie śpiewali razem z nim piosenki, a po autografy ustawiła się niewiarygodnie długa kolejka. Zamiast w niej stać, ruszyliśmy jednak na zwiedzanie pozostałych atrakcji. Był warsztat Świętego Mikołaja i możliwość zwiedzenia pałacu, ale nas zaprzątnęły głównie stoiska z dobrem wszelakim. Od typowo świątecznych dekoracji, poprzez napitki i smakołyki, aż po szeroko rozumiane rękodzieło i stoiska praktyczne, acz mało porywające (nie wiem, jak Wy, ale ja na jarmarku świątecznym nie myślę o zakupie nowego alarmu). Zachwyceni, zatrzymywaliśmy się to tu, to tam, każdy chciał dokładniej obejrzeć co innego, więc czas minął nam bardzo szybko. W planie mieliśmy frokost; wyszła z niego raczej kolacja przy świecach, ale nikt nie narzekał. My wzbogaciliśmy kolekcję świątecznych dekoracji o nowego renifera, a kuchenne szafki o wędzoną sól, suszoną aronię, salami i palone migdały, które już niemal całkowicie zniknęły i poważnie rozważam możliwość przygotowania domowych (bo nie może to być przecież aż tak trudne). 

Oczywiście, na zaplanowany posiłek przyniosłam z pracy cztery rodzaje chleba (żeby każdemu dogodzić), ale jednocześnie postanowiłam coś upiec, bo dawno żadne pieczywo z mojego piekarnika nie wyszło. Postawiłam na proste bułeczki znalezione w Den store Julebagebog wydanej przez Amo, jednego z największych producentów mąki w Danii. W książeczce można znaleźć całe mnóstwo świątecznych przepisów na pieczywo, ciasta i ciasteczka, a także propozycje dekoracji.
Te akurat bułeczki to lekko tylko zmieniony przepis na bardzo tutaj popularne bułeczki babci, którymi dzieci zajadają się podczas urodzin i wszelkich innych dziecięcych imprez. Ułożone na kształt serca, wyglądają naprawdę uroczo. W książce proponowano udekorować je lukrem, numerami od jeden do dwadzieścia cztery, na podobieństwo adwentowego kalendarza. Ja jednak ten krok pominęłam, gdyż przed podaniem miałam zamiar podgrzać je lekko w piekarniku. Ciepłe, z masłem, smakują wybornie. Takie na kilka kęsów, idealne dla dzieci. Choć i dorosłym ciężko się im oprzeć - zniknęły niemal wszystkie! 
Polecam Wam je ogromnie.

A przepisy na pieczywo o skandynawskim rodowodzie znajdziecie też u Ani, Marty i Mirabelki.

Bułeczki - serce


Składniki:
(na 24 malutkie bułeczki)
  • 500 g mąki pszennej
  • 75 g masła
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 jajko
  • 250 ml letniego mleka
  • 1 łyżka cukru
  • 1 łyżeczka soli
dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka
Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać cukier i zalać 100 ml mleka. Odstawić na 15 minut.
W tym czasie rozpuścić masło, przestudzić.

Do rozczynu dodać pozostałe mleko i jajko, zagnieść. Dodać sól, powoli wlewać mleko. Wyrobić gładkie, lekko lepkie ciasto. Przełożyć je do wysmarowanej olejem dużej miski, owinąć ją folią spożywczą i wstawić na noc do lodówki lub przykryć ściereczką i odstawić na 1-1,5 godziny w ciepłe miejsce do wyrośnięcia.

Po nocy w lodówce ciasto wyjąć i zostawić na kuchennym blacie, aż osiągnie temperaturę pokojową.

Wyrośnięte ciasto raz jeszcze szybko zagnieść, podzielić na 24 równe części. Z każdej uformować okrągłą bułeczkę i ułożyć je w kształcie serca na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Zostawić do napuszenia na 20-30 minut. 

Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować bułeczki.

Piec w 205 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Przepis dodaję do akcji Mopsika:

poniedziałek, 14 listopada 2016

Piruety na lodzie i wyjątkowe ciasteczka z Norwegii

Do oficjalnego początku zimy (przynajmniej tej kalendarzowej) jeszcze całkiem spory kawałek czasu nam został. Nie dane nam jednak jest cieszyć się złotą jesienią; zrobiło się pochmurno i deszczowo, poranne przymrozki działają na nerwy wszystkim nieszczęśliwym kierowcom nie posiadającym garażu (lub mającym za długi samochód, żeby się w nim zmieścić), a paskudne błocko zmienia spacery z psem w prawdziwie agroturystyczne wyprawy.
Wszystko to jeszcze bym jakoś zniosła, z cieniem zaledwie nieskrywanej skargi, ale gdy w połowie drogi do pracy o godzinie piątej rano, gdy panom (i paniom oczywiście też; w końcu mamy równouprawnienie) od odśnieżarek śnią się ciągle bezśnieżne sny, najpierw poprószyło, a później sypnęło jak się patrzy białym puchem, zaklęłam pod nosem niezbyt elegancko. Przy zjeździe z autostrady zarzuciło mi tył auta w jedną i drugą stronę, chociaż ledwo się kulałam, a parę zaledwie kilometrów od piekarni odstawiłam widowisko, którego żaden zawodowy łyżwiarz by się nie powstydził. Piruet mi wyszedł jak się patrzy! A ja tylko ściskałam kierownicę i modliłam się, żeby czegoś po drodze ze sobą nie zabrać.
Na szczęście skończyło się na lekkim wypadnięciu z drogi, które szybko udało się skorygować; na miejsce dojechałam zaledwie dziesięć minut spóźniona. I od razu zostałam pobita przez koleżankę, która wylądowała w rowie. O. 

Oczywiście, pierwszy śnieg musiał spaść w ilościach hurtowych akurat tego dnia, gdy miałyśmy zaplanowaną wycieczkę do Odense w celu rozsmakowywania się w czekoladzie. Niezrażone porannymi przygodami, we cztery zapakowałyśmy się do auta i ruszyłyśmy w trasę. Na szczęście do godziny dziewiątej śnieg albo został odgarnięty, albo się stopił, i na miejsce dotarłyśmy bez przeszkód. A tam, moi drodzy! Kilogramy płynnej czekolady oblewające najróżniejsze praliny, czekoladki i trufle. Trochę pobawiłyśmy się same, aż w końcu przyszła kolej na degustację. Muszę przyznać, że pod koniec marzyłam już tylko o bardzo gorzkiej kawie... Ale było warto! Henrik z Kentem eksperymentowali bowiem nie tylko ze smakami, ale też konsystencją nadzienia. Były więc twardsze praliny i te rozpływające się w ustach; pomarańczowe, porzeczkowe, imbirowe, karmelowe, lukrecjowe (brr!) i jeszcze kilka innych, z czego orzechowe zgodnie zawróciły nam w głowach.
Zabawa była przednia, ale jak wróciłam do domu, padłam jak nieżywa. A z tyłu głowy myśl, że następnego dnia trzeba wstać wcześniej, no bo przecież ten śnieg...

Dziś mam dla Was przepis na jedne z najlepszych ciastek, jakie ostatnio zdarzyło mi się jeść. Są tak cudownie kruche i chrupkie, że nie sposób się od nich oderwać. Waniliowe, z cukrowo-migdałową posypką, która jest tutaj kropką na i (wiem, co mówię, jedną partię zapomniałam posypać; też były dobre, ale to już nie to samo...). 
Przepis znalazłam w Scandilicious baking Signe Johansen, z której ostatnio bardzo często korzystam. Te skandynawskie wypieki świetnie nadają się na okres zimowo-świąteczny; ale to pewnie dlatego, że ogólnie Skandynawowie pieczołowicie ten czas celebrują i oswają zapachem cynamonu.

Ciasteczka polecam Wam gorąco do świątecznych puszek (naprawdę długo zachowują świeżość!), piruety na lodzie radzę zostawić profesjonalistom. 
Ale wiadomo - co kto lubi...

Serinakaker - norweskie kruche ciasteczka z wanilią i migdałami


Składniki:
(na około 45 sztuk)
  • 200 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 125 g cukru
  • 150 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka
  • 15 g cukru perłowego
  • 30 g migdałów (mogą być w skórkach)
Mąkę przesiać z proszkiem, wymieszać z solą i cukrem. Dodać masło,posiekać, a następnie rozterzeć palcami. Wbić jajko, dodać ekstrakt i szybko zagnieść gładkie ciasto.
Z ciasta uformować wałeczek o średnicy około 3cm, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce minimum 1 godzinę, można przez całą noc.

Schłodzone ciasto pokroić w plastry grubości 3-4 mm, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując spore odstępy.
Jajko roztrzepać z mlekiem, posmarować ciasteczka. Posypać posiekanymi migdałami i cukrem.

Piec w 200 st. C. przez 7-9 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Prognozy na szczęście twierdzą, że ten śnieg to taki jednorazowy, póki co, wypadek.
Nigdy bym nie pomyślała, że napiszę to czarno na białym - cieszę się na powrót jesiennej pluchy!

Przepis oczywiście dodaję do akcji Ani:

sobota, 12 listopada 2016

Placuszki dyniowe z jabłkami na leniwe śniadanie

W pracujące weekendy wstaję o zupełnie nieludzkiej porze, czyli wpół do pierwszej nad ranem. A właściwie to w środku nocy - dosłownie! Nie ma wtedy mowy o wymyślnych śniadaniach. Po pierwsze, za bardzo cenię dodatkowe piętnaście minut snu, po drugie - i tak nie mam apetytu. Zresztą, to podobno niezdrowo objadać się o takiej porze...
W końcu jednak doszłam do wniosku, że te śniadania muszę zacząć jeść. Dla własnego dobra. Inaczej w samochodzie skręca mi kiszki, i zaraz po przyjeździe do pracy łapię, co mi pierwsze w ręce wpadnie. Dla niewtajemniczonych dodam, że pracuję w cukierni, więc sami rozumiecie... Trochę tam ciężko o sałatki.
Robię więc solidne zapasy granoli; piekę drożdżówki w dużych ilościach, które mrożę z myślą o tych dziwnych śniadaniach, robię puddingi z szałwii hiszpańskiej, które zaskakująco dobrze sycą i wchodzą gładko, niemal bez gryzienia. Bo kanapki, które trzeba solidnie przeżuć przed połknięciem, to zdecydowanie zbyt duże wyzwanie...

W końcu jednak nadchodzi wolny weekend, i wtedy z C. śniadania celebrujemy. Często siedzimy przy stole ponad godzinę, jedząc i wymieniając wrażenia z minionego tygodnia (tak na co dzień nie widujemy się bowiem zbyt często). Nie liczymy kalorii, ale cieszymy się smakiem. Robimy więc kanapki w najbardziej kolorowych wersjach, jak tylko się da, zimą często jemy owsianki, czasem C. robi naleśniki, a ja - gofry. Bywa też, że piekę puchate placuszki w amerykańskim stylu, które polewamy miodem lub syropem klonowym i zajadamy się nimi, aż miło.

Tym razem do przygotowania placuszków z jabłkami zmotywowały mnie dziewczyny propozycją wspólnego pichcenia. Jabłka akurat miałam (rzadko kiedy nie mam), w lodówce czekało puree z dyni, które przyrządziłam w ilości przerażającej dla każdego, kto nie ma totalnego bzika na punkcie tych pomarańczowych kul; dodałam więc dwa do dwóch i na blogu Kuchenny bałagan znalazłam przepis łączący te dwa składniki w placuszkach właśnie. 
Ich przygotowanie zajmuje chwilę (o ile macie gotowe puree), a smak... Moi drodzy, ten smak! Wyraźnie jabłkowy, trochę dyniowy, niesłodki, więc koniecznie z jakimś słodkim dodatkiem. Tym razem syrop klonowy zastąpiłam miodem, z banalnej przyczyny - buteleczka z syropem zakleiła się na amen. Nie mam pojęcia, jak ja ją w ogóle otworzę...
Jabłuszka robią się miękkie, a placuszki są zaskakująco puszyste i delikatne. W dodatku przygotowujemy wszystko bez dodatku jajek - przepis w sam raz dla alergików.

Placuszki z jabłkami przygotowała również Ania; koniecznie zajrzyjcie, co wymyśliła!

Placuszki dyniowe z jabłkami


Składniki:
(na 10-12 placuszków)
  • 150 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 200 ml mleka
  • 125 g puree z dyni
  • 1 łyżka miodu
  • 1 jabłko
dodatkowo:
  • syrop klonowy, miód lub cukier puder do podania
  • olej do smażenia
Mąkę, sodę i cynamon wymieszać. Mleko roztrzepać z dyniowym puree i miodem. Wlać mokre składniki do suchych, dobrze wymieszać. Odstawić.
Jabłko obrać, wyciąć gniazdo nasienne i pokroić w plastry. 

Na rozgrzaną patelnię z olejem nakładać łyżką porcje ciasta. Smażyć, aż na powierzchni pojawią się bąbelki. Na wierzchu układać plastry jabłka, przewracać na drugą stronę i smażyć jeszcze kila minut.
Podawać gorące z miodem, cukrem pudrem lub syropem klonowym.

Smacznego!

Nie ma się co oszukiwać - listopad to nie październik. Ciemno, zimno, wietrznie, i już nawet mrozić zaczyna! Odpowiedniego światła do robienia zdjęć nie ma; z przepraszającym uśmiechem wróciłam więc do sztucznego oświetlenia. Wybaczcie więc jakość zdjęć - braku słońca nie umiem bowiem obejść.

czwartek, 10 listopada 2016

Lody krówkowe na maślance

Tak jak nagle skończyło się lato, dosłownie z dnia na dzień, tak teraz piękna, słoneczna jesień dość gwałtownie przeszła w deszczową i pochmurną, a także - o zgrozo! - mroźną. 
Temperatura oscyluje w okolicach kilku stopni Celsjusza - to spada, to się podnosi, ale w zasadzie utrzymuje się się powyżej zera. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy pewnego ranka, jeszcze w zeszłym tygodniu, moim wciąż zaspanym oczom, ukazały się zamarznięte szyby w aucie i dach pokryty grubą warstwą szronu! Czym prędzej więc włączyłam ogrzewanie i nawiew, żeby po chwili z niesmakiem zabrać się za skrobanie. Oj, nie było to przyjemne... 

Prawdą jest, że my, Polacy, uwielbiamy narzekać. Ale bez względu na szerokość geograficzną, wspólne biadolenie podnosi na duchu. Gdy więc przy drugim śniadaniu w pracy zaczęliśmy dzielić nasze poranne doświadczenia i okazało się, że nie tylko ja spędziłam dziesięć minut zawzięcie skrobiąc szyby i modląc się w duchu, żeby mi palce nie odmarzły, od razu zrobiło mi się lepiej. 

I choć sama piję właśnie gorącą herbatę (drugi już dzbanek dzisiaj), Wam, tak na przekór, proponuję lody. 
Przygotowałam je spontanicznie - miałam resztę ylette (taka duńska jakby maślanka) w lodówce, i musiałam coś z nim zrobić, zanim minie data ważności. Przejrzałam więc uważnie zawartość szafek, i zdecydowałam się na słodko-kwaśne połączenie. 

Te lody są nie tylko banalnie proste, ale też błyskawiczne w przygotowaniu. Wymieszać wszystko, zamrozić - i gotowe. A smak jest naprawdę ciekawy. Obłędnie słodka masa krówkowa zrównoważona została przez kwaskowatość jogurtu (tak jakby jogurtu, no...). Muszę przyznać, że to wyjątkowo uzależniające połączenie smaków; lody, choć temperatury coraz niższe, zniknęły w tempie, jakbyśmy mieszkali w tropikach i każdy by tylko marzył o ochłodzeniu. 
Nie czekajcie więc do lata - w końcu na lody zawsze jest dobry czas...

Lody krówkowe na maślance


Składniki:
(na 1,1 l lodów)
  • 375 g masy krówkowej
  • 150 g serka mascarpone
  • 500 g ylette (maślanki)

Wszystkie składniki zmiksować na gładką masę. Schłodzić do temperatury lodówkowej, a następnie przelać do maszyny do lodów, postępując zgodnie z instrukcją. Gotowe lody przełożyć do plastikowego pojemnika, zamrozić.

Smacznego!


Użyjcie maślanki, jogurtu, a może nawet kwaśnej śmietany...? Wszystkie chwyty dozwolone!

środa, 9 listopada 2016

Skandynawskie ciasto pachnące piernikiem

W poniedziałek w pracy zapachniało Świętami. Thomas zabrał się za pieczenie pierniczków - w ilości hurtowej. Ze swoimi czterema skrzatami zagniatał, wałkował, wykrawał i piekł chyba przez cały dzień. Zapach, który rozchodził się po piekarni sprawiał, że wszyscy nagle zaczęli się szerzej uśmiechać, oddychać głęboko i rozglądać się w okół z lekkim rozmarzeniem w oczach. 
A to przecież dopiero początek...

W niedzielę idziemy na pierwszy świąteczny jarmark. Okazuje się, że przeprowadziliśmy się do miejsca idealnego dla świątecznych maniaków (jakimi, nie bójmy się tego przyznać otwarcie, razem z C. jesteśmy). W pałacu i okolicach już od ponad tygodnia stoją choinki, a w zeszły weekend zjechało się całe mnóstwo ludzi. Z tego, co się zorientowałam, atrakcji jest sporo: można odwiedzić warsztat Mikołaja, obejrzeć, jak zapalają światełka na ogromnej choince, kupić skrzaty i inne świąteczne ozdoby, posłuchać chóru i zobaczyć występ Pyrusa - bohatera jednego z adwentowych kalendarzy. Jest ich całe mnóstwo - najróżniejsze historie w bożonarodzeniowych klimatach, podzielone na dwadzieścia cztery krótkie odcinki, wyświetlane codziennie przez cały grudzień, aż do Wigilii. Tego z Pyrusem jeszcze nie widziałam, ale jest to ukochana wersja sióstr C., zjedzie się więc cała rodzina, żeby go obejrzeć na żywo.
Ogromnie jestem podekscytowana - uwielbiam duńskie świąteczne jarmarki! Gløggæbleskiver i hygge; sami powiedzcie, czy można się temu oprzeć...?

W związku z tym, że atmosfera mimowolnie zaczyna się robić świąteczna, pierwszy z serii piernikowych przepisów. Znalazłam go w książce Signe Johansen Scandilicious baking, i po prostu nie mogłam się oprzeć. Ciasto nie jest lekkie i puszyste, ale też nie tak ciężkie, jak się spodziewałam. Lekko jakby kleista konsystencja i obłędnie intensywny aromat korzennych przypraw sprawiają, że nie można przejść obok niego obojętnie. Ani poprzestać na jednym kawałku - wciąga bowiem niesamowicie.
No i ten piękny, miodowo-złoty kolor, który wprost zachwyca...

Z braku świeżego imbiru użyłam mielonego, a zamiast maślanki - ylette. Smakuje troszkę delikatniej niż maślanka, i jest gęstszy - Duńczycy mają tyle wersji zakwaszonego mleka, że naprawdę ciężko je wszystkie ogarnąć... Użyjcie maślanki lub jogurtu naturalnego - wyjdzie tak czy inaczej.

Piernikowe ciasto z imbirem i melasą


Składniki:
(na keksówkę 30x11 cm)

  • 125 g masła
  • 175 g ciemnego cukru muscovado
  • 150 ml melasy
  • 250 ml maślanki (ylette)
  • 2 jajka
  • 175 g mąki orkiszowej
  • 75 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/2 łyżeczki soli
Formę wysmarować masłem i wyłożyć papierem do pieczenia.
Masło, cukier i melasę podgrzewać w garnuszku, aż wszystko się rozpuści i dobrze połączy. Przestudzić.
Jasną mąkę przesiać, wymieszać z pełnoziarnistą, sodą, proszkiem, przyprawami solą.
Jajka lekko ubić, dodać maślankę, połączyć. Wlać melasę, dokładnie wymieszać. W 2 partiach dodać mąkę, dobrze połączyć.

Gęste ciasto przełożyć do formy, wyrównać wierzch.

Piec w 170 st. C. przez 1 godzinę, 15 minut przed końcem pieczenia przykryć ciasto folią aluminiową, aby zbytnio nie ściemniało.
Przestudzić w formie 15 minut, następnie wyjąć na kratkę i zostawić do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

A ja już się zastanawiam, co upiec na niedzielę, żeby wprowadzić nas w odpowiedni klimat...

Ciacho dodaję do akcji skandynawskiej Mopsika, bo bardziej skandynawskie to już by być nie mogło.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Jedliście kiedyś geranium...? Panna cotta

Nie szuraj nogami! - powtarzała mi do znudzenia Babcia. Dziewczynkom nie wypada - dodawała, jakby to miało pomóc. A czy to znaczy, że chłopcom wypada? I w ogóle dlaczego to właśnie dziewczynkom ogranicza się te najprzyjemniejsze zabawy, przy których można się porządnie wybrudzić i pozdzierać kolana?

Dziś mi już nikt nie mówi, że mam nie szurać. Nie szuram zresztą - nie na co dzień. Gdy jednak przychodzi jesień, a chodniki i ścieżki w parku pokrywają dywany suchych liści, zupełnie zapominam o przestrogach babci (a może nawet trochę im na przekór), i szuram z zapamiętaniem. Ciężko zresztą nie szurać, gdy brodzi się w szeleszczącym morzu aż po kostki. Ten dźwięk zawsze wprawia mnie w lepszy humor - oznacza bowiem pogodny dzień i powrót do beztroskich spacerów z dzieciństwa. 
Czasem tak dobrze jest się zapomnieć...

Ten deser to też już wspomnienie. Nie mam pojęcia, jakim cudem przepis uchował się przed publikacją aż do dzisiaj. 
Geranium znalazłam w moim tajemniczym ogrodzie, i od razu nabrałam ochoty na przygotowanie czegoś z jego dodatkiem. Padło na pannę cottę - deser prosty i uniwersalny, gdzie to właśnie dodatki bez problemu mogą grać pierwsze skrzypce. Nie bez znaczenia był fakt, że akurat potrzebowałam deseru bezglutenowego, a nie miałam czasu wymyślać bardziej skomplikowanych ciast.
Żeby nie było nudno, dodałam na wierzch kwaskowaty mus porzeczkowy. Następnym razem zamiast białych, użyłabym porzeczek czarnych - dla kontrastu kolorystycznego. Tutaj bowiem ciekawa, ukośna linia między masami gubi się w pastelowych barwach.

Niemniej deser wyszedł wyśmienity. Nieoczywisty, delikatny smak geranium sprawia, że goście zaczynają się głowić, co to właściwie jest. Całość jest lekka i kremowa, i choć porcje wyszły mi raczej słuszne (spokojnie wystarczy na osiem), to zawartość szklanek zniknęła bez problemów.
Cudowne wspomnienie lata...

Panna cotta z geranium z musem porzeczkowym


Składniki:
(na 6-8 porcji)

panna cotta:
  • 500 ml mleka
  • 500 ml kremówki (38%)
  • 10 liści geranium
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 100 g cukru
  • 5 listków żelatyny

mus porzeczkowy:
  • 200 g białych porzeczek ze słoika (razem z sokiem) lub 170 g białych porzeczek i 30 g cukru
  • 3 listki żelatyny
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 białko
  • 40 g cukru

dodatkowo:
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • czarne porzeczki
  • maliny

Przygotować pannę cottę:
Mleko, kremówkę, geranium, skórkę z cytryny i cukier zagotować. Zdjąć garnuszek z palnika, odstawić pod przykryciem na 2-3 godziny. 

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kremówkę z mlekiem zagotować raz jeszcze, przecedzić. Dodać odciśniętą żelatynę, dokładnie wymieszać. Przestudzić.
Masę przelać do szklanek, ustawić je w lodówce przechylone, oparte o kuchenne ściereczki, aż masa całkowicie zastygnie.

Przygotować mus:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Porzeczki z cukrem zagotować, gotować na niewielkiej mocy palnika kilka minut, aż cukier się rozpuści.
Porzeczki ze słoika podgrzać.
Owoce przetrzeć przez sitko; do masy dodać odciśniętą żelatynę, dokładnie wymieszać. Przestudzić.
Kremówkę ubić na sztywno.
Białko ubić, pod koniec partiami dodając cukier.

Do letnich owoców dodać najpierw kremówkę, delikatnie mieszając łyżką, a następnie ubitą bezę. Delikatnie połączyć.
Mus wylać na pannę cottę, wstawić do lodówki i schłodzić przez 2-3 godziny.

Przed podaniem ubić pozostała kremówkę, udekorować nią desery. Na wierzchu ułożyć owoce.

Smacznego!


Tak właściwie, to wspominając ten deser, naszła mnie ochota na listopadową wersję panny cotty. Jakieś sugestie...?

piątek, 4 listopada 2016

Krem z kalafiora z ostrym dodatkiem

Wczoraj C. wyszedł do pracy ostentacyjnie oświadczając, że nie ma pojęcia, kiedy wróci, ale jak już wróci, nie pogardziłby obiadem. No dobrze - myślę sobie. I tak nie mam nic ciekawego w planach poza absolutnym nicnierobieniem (w końcu przed pracującym weekendem i poprzedzającymi go trzema zwariowanymi dniami muszę naładować akumulatory), to coś tam mogę ugotować. Tylko co...?
Najpierw pomyślałam o tarcie, ale jakoś nie mogłam znaleźć żadnego przepisu. Przeglądając magazyny, w oko wpadł mi w Hjemmets bedste mad, nr 10/2016, krem z kalafiora. Po przeanalizowaniu listy składników, okazało się, że niemal nic nie ma w domu. Ubrałam się więc niczym na Syberię (ostatnio rozpoczął się sezon słynnych, duńskich wiatrów, które po tylu latach mieszkania tutaj nadal prowadzą mnie prosto na dno czarnej rozpaczy), i poszłam do sklepu. A tam byłam świadkiem absolutnie komicznej sceny. 
Otóż zaraz za mną weszła mama z siedmio-, może ośmioletnią córką. Oczywiście wejście zapełnione jest już wszelkiej maści świątecznymi drobiazgami; mama zatrzymała się przed wystawą, wzięła do ręki świeczkę w kształcie krasnala, i pokazując córce z niekłamanym zachwytem powiedziała: O, spójrz; jakie ładne! Na to dziecko, z miną lekko zniecierpliwioną, a lekko pobłażliwą, odparło: Tak, tak, widzę. A teraz już chodź.
Mama, lekko zmieszana, odstawiła świeczuszkę na miejsce i podreptała za córką. A ja się poczułam, jakbym nagle trafiła do równoległego świata, w którym to dzieci pełnią role dorosłych.
Czy wszystko już staje na głowie, czy jeszcze coś z naszego prostego, dawnego świata zostało na swoim miejscu...?

Nieco rozkojarzona, zrobiłam zakupy (na szczęście zabrałam listę; bez niej pewnie wróciłabym do domu bez kalafiora). Po drodze zmokłam jak nieszczęście, ale za to widziałam piękną, jaskrawą tęczę. W listopadzie to już chyba widok na wagę złota, więc zamiast smęcić, z uśmiechem zabrałam się do pichcenia.

Sezon na gorące, rozgrzewające kremy zaczął się u nas w tym roku wyjątkowo późno. Wszystko przez to, że jeszcze do połowy października pogoda była na tyle ładna, że od czasu do czasu przygotowywaliśmy posiłki na zewnątrz. Listopad jednak dmuchnął nam w twarze zimnym wiatrem, i zagonił z powrotem do kuchni. A tutaj swojskie, korzeniowe warzywa z ochotą wskakują do garnka, by zamienić się w zupy właśnie.

Krem z kalafiora jest prosty i szybki w przygotowaniu, bez wyszukanych składników. Wielkim atutem jest sezamowa posypka - wyrazista w smaku, chrupiąca i aromatyczna. Zmienia delikatny krem w prawdziwe pyszne doznanie.
Pogoda zdecydowanie zachęca do sięgania po właśnie takie przepisy, więc może skusicie się i Wy...?

Krem z kalafiora z pikantnymi ziarenkami


Składniki:
(na 6 porcji)
  • 800 g kalafiora (różyczki)
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
  • 1,5 l bulionu
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 2 ząbki czosnku
  • 4 łyżki nasion słonecznika
  • 2 łyżki sezamu
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
  • 2 łyżki oliwy

Cebulę pokroić w kosteczkę, czosnek przetrzeć przez praskę.
W dużym garnku rozgrzać oliwę, dodać kmin i kolendrę, podgrzewać przez 30-60 sekund, aż przyprawy zaczną intensywnie pachnieć. Dodać cebulę i czosnek, smażyć 3-4 minuty, aż cebula stanie się szklista. Dodać różyczki kalafiora podzielone na mniejsze części, zalać bulionem i gotować przez 20-30 minut, aż kalafior będzie miękki.

W tym czasie na patelni rozgrzać oliwę, dodać przyprawy, czosnek, słonecznik i sezam. Prażyć około 1 minuty, aż nasiona nabiorą ładnego koloru. Przełożyć do miseczki.

Zupę zmiksować na gładki krem z dodatkiem śmietany, doprawić do smaku solą i pieprzem.
Podawać gorącą z posypką z nasionek.

Smacznego!


Nie nazwałabym kremu z kalafiora duńską zupą narodową (w przeciwieństwie do jakby rosołu z klopsikami i kluskami; kiedyś Wam może taki pokażę), jednak z racji znalezienia przepisu w duńskiej gazecie i idealnego wpisania się tego dania w duńską aurę, dodaję tę propozycję do akcji Mopsika.

środa, 2 listopada 2016

Garść wspomnień i ciasto kasztanowe. Czekoladowe...?

Pierwszy listopada...
W Polsce to taki poważny dzień. Odwiedzamy spowite mgłą, rozświetlone światłem zniczy cmentarze. Z Rodzicami zawsze kupowaliśmy jeden więcej, niż należało, i stawialiśmy go na grobie, o którym wszyscy już zapomnieli. Każdemu zmarłemu należy się w ten wieczór odrobina ciepła...

Grobów, nad którymi trzeba pochylić głowy, ciągle przybywa. Na początku były to praciotki i wujkowie, których nigdy nie poznałam, albo zupełnie nie pamiętałam. Opowieści o nich powoli już zamieniały się w legendy; Rodzice opowiadali je z nostalgicznymi spojrzeniami, zapatrzeni w przeszłość. Z niepokojem zauważyłam, że pewnego roku odwiedziliśmy grób prababci, którą przecież znałam doskonale; jako dzieci razem z kuzynką bawiłyśmy się jej koralami. Później pod zimną, marmurową płytą zapadł w ostatni sen mój Dziadek. Od tej pory pierwszy listopada zupełnie zmienił dla mnie swój charakter. To nie był już tylko trochę straszny, a trochę urokliwy wieczór, kończący się gorącą herbatą i ciastem u Babci. To emocje, które co roku powracają z niewiarygodną siłą; wspomnienia, które nagle postanawiają o sobie przypomnieć. Malują moją twarz uśmiechem przez łzy; jak to jest, że po tylu latach można nadal tęsknić...?

Dzisiaj mam dwa Was ciasto zupełnie wyjątkowe. Przepis znalazłam w magazynie Bage og sylte, nr 3/2016, i od razu zwrócił na siebie moją uwagę dodatkiem puree z kasztanów. To taki ciągle jeszcze ekskluzywny składnik, niecodzienny. To kupne jest dość słodkie; twórcy przepisu wzięli to pod uwagę, i w składnikach nie ma już dodatkowe cukru. Jest za to czekolada, która w połączeniu z kasztanami zyskuje niebagatelny, oryginalny smak. Tak naprawdę ciężko powiedzieć, czy to ciasto kasztanowe z czekoladą, czy czekoladowe z kasztanami...
Ma ciekawą, mazistą konsystencję; jest naprawdę wyjątkowe. Smakuje obłędnie lekko podgrzane, z kulką lodów waniliowych. Poza tym świetnie się nada dla alergików, bo nie ma w nim ani mąki, ani mleka. 

Ciasto kasztanowo-czekoladowe


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 4 jajka
  • 125 g masła
  • 100 g ciemnej czekolady (58%)
  • 500 g kremu z kasztanów
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1/4 łyżeczki soli

Czekoladę z masłem rozpuścić w kąpieli wodnej, przestudzić. Dodać krem kasztanowy, wymieszać. Wbić żółtka, wlać ekstrakt, połączyć.
Białka ubić na sztywną pianę z solą, partiami dodawać do ciasta, delikatnie mieszając.

Ciasto przełożyć do wysmarowanej masłem formy.

Piec w 180 st. c. przez 45 minut.
Ostudzić w formie.

Smacznego!


W Danii pierwszy listopada to urodziny mamy C.
Ani mniej, ani więcej.