piątek, 29 kwietnia 2016

Muffinki z truskawkami

Leżałam już w łóżku, choć pora z punktu widzenia zwykłego człowieka jeszcze późna nie była. Cóż, piekarze o tej godzinie często już swój sen kończą, żeby wypić szybką, mocną kawę przed wyjściem z domu. 
W każdym razie leżałam tak sobie i rozmyślałam: o dniu minionym, o tym nadchodzącym, o sofie, na którą będziemy musieli znaleźć kompromis, a w końcu nawet o blogu. W głowie układałam kolejny wpis; zgrabne zdania, dowcipna historia z interesującą puentą, wszystko brzmiało wręcz idealnie. Gdy jednak następnego dnia usiadłam przed laptopem, okazało się, że nie pamiętam nawet, o czym to miało być! Najdrobniejszego szczegółu, najbardziej ogólnej idei - nic. W głowie totalna pustka.
Bardzo mnie takie rzeczy deprymują. 

I tak, wiem, powinnam sobie pomysły po prostu zapisywać. Ale komu by się chciało odrywać głowę od mięciutkiej poduszki, wychodzić spod cieplutkiej kołdry i szukać kartki i ołówka, albo chociaż telefonu...? Na pewno nie mi. Zamiast tego zapadłam w błogi sen... I zapomniałam o wszystkim.

Dzisiaj mam dla Was bardzo proste, ale za to bajecznie pyszne muffinki, o których po prostu nie da się zapomnieć. Upieczone na maślance są mięciutkie i wilgotne, a dodatek kakao nadaje im cudownie czekoladowego smaku. Do tego chrupiąca, kakaowa kruszonka i ukryta pod nią soczysta truskawka. Wymarzony deser na piknik - póki co, taki w salonie. Ale liczę na to, że już niedługo pogoda poprawi się na tyle, że wyjście z domu znów stanie się przyjemnością.

Kakaowo-maślankowe muffinki z truskawkami i kruszonką


Składniki:
(na 12-14 sztuk)
  • 220 g mąki pszennej
  • 30 g kakao
  • 100 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 250 ml maślanki
  • 75 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

kruszonka:
  • 30 g cukru
  • 35 g mąki pszennej
  • 10 g kakao
  • 30 g zimnego masła

dodatkowo:
  • 12-14 truskawek

Mąkę i kakao na kruszonkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Odstawić.
Truskawki umyć, osuszyć, pozbawić szypułek. Odłożyć.
Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem do pieczenia. 
Jajka roztrzepać, wymieszać z maślanką, olejem i ekstraktem. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do połączenia.

Masę przelać do formy na muffiny wyłożonej papilotkami. W każdą muffinkę wcisnąć truskawkę, równomiernie posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Harmonogram na teoretycznie wolny weekend mam wypełniony po brzegi. Ale przynajmniej wstawać będę o świcie, a nie grubo przed, więc chyba powinna się cieszyć...

czwartek, 28 kwietnia 2016

Zielono i wiosennie - pesto z natki marchewki

Kilka dni temu na twarzoksiążce furorę robił post na temat pogody: w poniedziałek - słonecznie, dwadzieścia stopni; we wtorek - minus pięć i opady śniegu; w środę - piętnaście stopni, silne wiatry, możliwe opady; w czwartek - słonecznie, jednak z możliwością huraganu. 
Ha ha! - zaśmiał się niejeden. Czyste szaleństwo, nieprawdaż? Okazuje się jednak, że są na świecie rzeczy, o których się filozofom nie śniło. W ciągu zaledwie kilku godzin przechodzimy od pięciu centymetrów śniegu, który ciągle intensywnie sypie, do słonecznej, zielonej wiosny. A po południu grad, akurat w momencie, w którym wychodzę z pracy. 
Brak mi słów na te anomalie; nie wiem, jak się ubierać, ani czego się spodziewać. Zrewidowałam jednak moje oczekiwania: teraz optymistycznie liczę na piętnaście stopni w lipcu. I zastanawiam się, jak moje letnie sukienki będą wyglądały w duecie z najgrubszymi rajtuzami, które mam na dnie szuflady.

Wam pogoda też daje się we znaki...?

Choć za oknami dzieją się rzeczy,w które ciężko uwierzyć, moją kuchnię we władanie objęła wiosna. Jest rabarbar, jeszcze hiszpańskie, ale zadziwiająco smaczne, truskawki, a ostatnio także młoda marchewka. Można kupić sobie taką z natką - tylko po co...? Przecież te zielone gałązki i tak wylądują w koszu...
Okazuje się jednak, że można je spożytkować znacznie lepiej.

Lubicie pesto? Ja bardzo. Za jego uniwersalność; nadaje się na szybki obiad do makaronu, do kanapek, albo jaki dip do warzyw pokrojonych w zgrabne słupki. Z natki marchewki również można takie pesto przygotować; jest zadziwiająco smaczne.

Przepis znalazłam na blogu ErVegan, i bardzo mnie zaciekawił. Jako, że nie jest to nic trudnego, od razu zabrałam się do działania.
Takie pesto jest wyraźne w smaku dzięki czosnkowi i cytrynie, jednak smak natki schodzi na dalszy plan (nie czuć tej lekkiej goryczki). Odpowiednio doprawione, będzie kusiło ze słoiczka soczystą zielenią. Zniknie bardzo szybko - gwarantuję.

Pesto z natki marchewki


Składniki:
(na 1 słoiczek)
  • natka z 1 pęczka młodej marchewki
  • 30 g ziaren słonecznika
  • 1 ząbek czosnku
  • sok z 1/2 cytryny
  • 55 ml oliwy
  • sól
dodatkowo:
  • oliwa na wierzch
Natkę umyć, umieścić w blenderze razem ze słonecznikiem, obranym ząbkiem czosnku i sokiem z cytryny. Miksować, powoli wlewając oliwę, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji (im więcej oliwy, tym pesto będzie rzadsze). Doprawić do smaku solą, ewentualnie dodać soku z cytryny.
Pesto przełożyć do słoiczka, wierz polać oliwą (dzięki temu nie ściemnieje).

Smacznego!


C. utrzymuje, że w sobotę będzie piękna pogoda, i mam już przestać zrzędzić.
Wierzyć mu...?

wtorek, 26 kwietnia 2016

Materializm i ciasteczka. Cytrynowe z kokosem

Jak najlepiej pocieszyć kobietę, której najlepsza przyjaciółka właśnie wyprowadziła się tysiąc kilometrów na południowy wschód? Męska logika podpowiada najprostsze rozwiązanie: zakupy
Jasne, dlaczego nie. Nie wiadomo, czy pomogą, ale nie zaszkodzą z pewnością. Jedynie mogą nadszarpnąć domowy budżet, gdy wyżej wymieniona kobieta nie będzie się mogła powstrzymać przed zakupem trzeciej letniej sukienki z rzędu (co być może nie jest najrozsądniejszym posunięciem w dniu, gdy jeszcze rano padał śnieg, szczelnie przykrywając krzywe, sypialniane okno). Jeszcze tylko marynarka w najpiękniejszym odcieniu pudrowego różu, i kobieta zdecydowanie zyskała na humorze. Może nie jest idealnie i łza się w oku kręci na myśl o środzie bez kawy w najlepszym możliwym towarzystwie, ale jest lepiej.
A podobno pieniądze szczęścia nie dają...

Nie posądzajcie mnie zaraz o materializm i konsumpcjonizm. Jestem materialistką w pewnym stopniu, ale ciężko się przed tym uchronić w dzisiejszych czasach. Namiętnie kupuję książki i kuchenne gadżety, lubię ładne sukienki i niepraktyczne buty na wysokich obcasach (niekoniecznie od Manolo Blahnika), a o własnym domu marzyłam od dawna. Teraz niesamowitą frajdę sprawia mi kupowanie mebli i drobiazgów, które zamienią house w home (jakże brakuje mi polskich określeń na tę subtelną, a jakże istotną różnicę!). 
Co więcej - nie wstydzę się tej odrobiny materializmu, która towarzyszy mi w życiu. Dopóki mieć nie znaczy być, a ponad wszystko stawiam po prostu czas spędzony z najbliższymi, równowaga jest zachowana, a priorytety są na swoim miejscu. 

A Wy? W jakim stopniu jesteście materialistami?
Bo ci, którzy twierdzą, że nie są, najprawdopodobniej próbują oszukać innych.
Albo siebie.

Po tych głębokich rozważaniach czas na coś prostszego: ciasteczka. Przepis z bloga Bistro Patio sprawdził się, gdy miałam niewiele czasu. Nieco tylko zmieniłam ich prezencję: z bardziej eleganckich z polewą powstały proste ciasteczka z wytłoczonymi napisami (idealnie się do tego nadają, gdyż nie rosną podczas pieczenia). Lekko cytrynowe, trochę kokosowe, kruchutkie i uzależniające. Banalnie proste, niesamowicie urocze w formie mini ciasteczek; choć oczywiście można użyć większych foremek.
Prosta rzecz, a cieszy.
To też prawda, prawda...?

Ciasteczka cytrynowe z kokosem


Składniki:
(na około 100 malutkich ciasteczek)
  • 240 g mąki pszennej
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 75 g cukru pudru
  • 35 g wiórków kokosowych
  • skórka otarta z 2 cytryn
  • 180 g zimnego masła
  • 1 żółtko

Mąki i cukier puder przesiać, wymieszać z wiórkami i skórką cytrynową. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto.

Ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm, wykrawać ciastka dowolnymi foremkami. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach (ciasteczka nie rosną).

Piec w 180 st. C. 10-12 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Chyba ostatnio za dużo filozofuję...

sobota, 23 kwietnia 2016

Pożegnania. I zielona, wiosenna granola. Z jagodami

W czwartek pojechałam na kawę do Karoliny. Naszą ostatnią, babską, duńską kawę. 
W poniedziałek bowiem cały klan wyrusza w podróż powrotną do Polski. Do rodziny; do domu. To prawie jak pierwszy wyjazd za granicę: wielka niewiadoma. Mnóstwo pytań, niepewności o jutro. Ale chcą, a ja życzę im jak najlepiej.

Po ponad dziesięciu godzinach pracy już od progu oświadczyłam, że ja tylko na chwilkę. Siedziałyśmy trzy godziny, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Później kolejne sześćdziesiąt minut stałyśmy w przedpokoju. Karola ściskała moją foremkę (którą zresztą od nie j dostałam), nie kwapiąc się jej oddać; a ja jakoś nie miała ochoty wyciągnąć po nią ręki.
W końcu nastąpiło przekazanie kluczowego dla sprawy obiektu, po czym przestąpiłam próg i dyskutowałyśmy zawzięcie jakieś pół godziny. 
Trzymałyśmy się dzielnie. Tylko dlatego, że w niedzielę muszę wpaść po farby i pędzle, które mąż Karoliny przywiezie dla mnie z Polski. Uściski i łzy zostawiłyśmy więc sobie na weekend, choć muszę przyznać, że obu nam już kąciki ust lekko drżały.

Jak słusznie zauważył C., Karolina przecież nie umiera. Ale nic nie poradzę na to, że naprawdę nie lubię pożegnań. 
I już tęsknię za naszymi kawkami...

Na osłodę - optymistyczna, zieloniutka granola. C. stwierdził, że to najlepsza, jaką przygotowałam, ale do końca mu nie ufam (za często to powtarza). Jednak ciężko się nie zgodzić: odpowiednio słodka, cudownie chrupiąca, pełna smaku jagód i zielonej herbaty. Do tego kawałeczki kasztanów, które nadają jej zupełnie wyjątkowego charakteru. Kolor też nie jest bez znaczenia; cudowny ocień zieleni wywołuje uśmiechy na twarzach konsumentów.

Inspirację zaczerpnęłam z dwóch blogów: She who eats oraz 40 aprons. Trochę pozmieniałam, dopasowałam do swojego smaku i zawartości szafek. Choć muszę przyznać, że czekolada matcha owładnęła moje myśli. Tylko gdzie ją zdobyć...?
A może zrobię sama...?

Granola z matcha, kasztanami i suszonymi jagodami


Składniki:
(na 2 l)
  • 200 g drobnych płatków owsianych
  • 100 g grubych płatków owsianych
  • 100 g płatków jaglanych
  • 40 g sezamu
  • 2 łyżki chia
  • 75 g orzechów włoskich
  • 150 g kandyzowanych kasztanów
  • 50 ml syropu klonowego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2 łyżki oleju kokosowego
  • 1 łyżka zielonej herbaty matcha
  • 200 g suszonych jagód
Orzechy i kasztany grubo posiekać, wymieszać z płatkami.
Olej rozpuścić, dodać syrop klonowy, ekstrakt i herbatę, połączyć. Wlać mokre składniki do suchych, dokłądnie wymieszać.
Mieszankę wysypać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, rozprowadzić równomiernie.

Piec w 160 st. C. przez 25-30 minut, 2-3 razy mieszając w trakcie pieczenia.

Blachę wyjąć z piekarnika, dodać jagody, wymieszać, ostudzić.
Przechowywać w szczelnie zamkniętym słoju.

Smacznego!


Słońce znów oszukuje. Świeci jak szalone, ale ciepła nie daje.
Nie podoba mi się to... Zupełnie.

piątek, 22 kwietnia 2016

Słynne ciasto z budyniową pianką

Pogoda gra ze mną w jakąś dziwną grę. Dlaczego dziwną? Bo przegrywam
Ale ona oszukuje.

Patrzę uważnie przez okno; słońce świeci, i to tak z rozmachem. Owszem, widać, że gałązki drzewa w ogrodzie się kołyszą, ale nie słychać natarczywego szelestu. Co robić...? Wybieram lżejszy płaszcz i chustkę zamiast szalika; czapki nie biorę (bo trochę mi już głupio). 
Efekt? Jeden - zero dla pogody. Zimny, przeszywający do szpiku kości wiatr sprawia, że cała tężeję. Już po kilku sekundach czuję niechybnie nadciągający ból głowy. Promienie słonecznie niewiele dają ciepła; a te drobinki, ochłapy bym rzekła, skutecznie niweluje wiatr-hulaka. 
Znów przegrałam ten dziwny zakład...

Wiem, że to jeszcze nie sezon na maliny, ale nie mogłam się powstrzymać. Jestem spragniona owoców jak kaktus wody; po długiej, ciemnej zimie chce mi się kolorów i świeżości na talerzu. Przepis Doroty oczarował mnie już dawno, w końcu więc zdecydowałam się go wypróbować.

W zasadzie chyba nawet nie muszę pisać nic więcej. Wszyscy bowiem znają to ciasto; nie tylko blogerzy. Jeszcze w starej pracy jedna z koleżanek z zachwytem opowiadała mi o słynnej, budyniowej piance. 
Zgadzam się ze wszystkimi peanami pochwalnymi na cześć tego ciacha. Kruche, lekkie i delikatne; słodkie, a jednocześnie lekko kwaśne od malin. Pianka jest obłędnie pyszna, i po prostu nie da się poprzestać na jednym kawałku. Jeśli jeszcze nie próbowaliście (w co ciężko byłoby mi uwierzyć, szczerze mówiąc), najwyższy czas na nadrobienie braków. 

A może z jakimiś innymi owocami...? Ja do tego przepisu wrócę jeszcze nie raz.

Kruche ciasto z budyniową pianką i malinami


Składniki:
(na formę 20x20 cm)

kruche ciasto:
  • 255 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 25 g cukru pudru
  • 150 g zimnego masła
  • 3 żółtka

budyniowa pianka:
  • 3 białka
  • 130 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 50 g budyniu waniliowego (proszek)
  • 75 ml oleju

dodatkowo:
  • 300 g malin

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem i cukrem pudrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić żółtka, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Ciasto podzielić na dwie części - 60% i 40%. Z każdej uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i zamrozić na minimum 1 godzinę.

Formę wyłożyć papierem do pieczenia. 
Wyjąć z zamrażarki większą część ciasta (60%) i zetrzeć do formy. Rozłożyć równomiernie, lekko uklepać.

Piec w 190 st. C. przez 20 minut.
Ostudzić.

Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier z cukrem waniliowym. Powoli wsypywać budyniowy proszek, cały czas miksując. Na końcu wąskim strumieniem wlać olej, nie przerywając miksowania.
Na podpieczony spód wyłożyć piankę. Na piance ułożyć maliny, otworami do góry. Na wierzch zetrzeć pozostałe ciasto.

Piec w 190 st. C. przez 30-40 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Przede mną znów pracowity weekend. W Danii święto, więc ruch w piekarni niesamowity. 
A za dwa tygodnie duński Dzień Matki. I znów mój pracujący weekend. Wyczuwam jakiś podstęp...

środa, 20 kwietnia 2016

Zmiany, łóżko i babeczki. Z czekoladą i truskawkami

Jeszcze wczoraj pogoda była zupełnie paskudna. Wszędobylski wiatr wciskał się we wszystkie najmniejsze szpary i szczeliny sprawiając, że nawet po domu chodziłam w grubym swetrze. Tym granatowym, który kupiłam w Polsce przy okazji ostatniej wizyty. Choć szalenie mi się podoba, miałam nadzieję, że z dna szafy wydobędę go dopiero na jesień...
Dzisiaj, choć nadal dmucha wręcz nieprzyzwoicie, wiatrowi towarzyszą promienie słoneczne i wariacka wręcz temperatura: całe trzynaście stopni! Aż oczy przecierałam ze zdziwienia, patrząc na termometr w aucie. 
Czyżby wiosna przypomniała sobie o Danii...? Mam szczerą nadzieję; bo w końcu jak długo można chodzić w najcieplejszym z zimowych płaszczy...? Mi już się naprawdę znudziło.

W niedzielę wybraliśmy się na zakupy. Takie poważne - meblowe. W zasadzie chcieliśmy tylko pooglądać, ale jak to w takich sytuacjach bywa, znaleźliśmy okazję, której nie mogliśmy przepuścić. Tym sposobem stałam się posiadaczką łóżka wartego małą fortunę (przynajmniej w oczach Polki nienawykłej do takich luksusów); z wodą w materacu, którą w dodatku można sobie podgrzać! Co prawda na wypróbowanie tych dziwności muszę poczekać do lipca (a ciągle żyję nadzieją, że chociaż wtedy będzie ciepło i podgrzewane łóżko mi się nie przyda), ale i tak jestem niesamowicie podekscytowana.
Gdy bowiem podpisywaliśmy dokumenty o zakupie domu, czułam się niesamowicie dorosła. Ale tak naprawdę dostałam wtedy tylko teczkę pełną papierów, których i tak nie rozumiem. A na łóżku usiadłam, poleżałam sobie nawet, mogłam je dotknąć z każdej strony i... Wszystko nagle stało się takie prawdziwe

Zadziwiające, jak działa ludzki mózg.

Na cudownie słoneczną pogodę i idealnie układające się życie mam doskonale wpasowujące się w te standardy babeczki. Można je przygotować na zalegających w zamrażarce białkach pozostałych po wielkanocnych babach; a mimo, że jakby z resztek, są zaskakująco pyszne i delikatne. Do tego lekki i słodki krem z białej czekolady i wieńczące dzieło, intensywnie czerwone truskawki. Twistem są liofilizowane truskawki zmielone na pył, którym posypujemy babeczki. Dzięki temu prezentują się jeszcze bardziej elegancko, wręcz wytwornie. 
Czy ktoś byłby w stanie takiej babeczce odmówić...?

Nie sądzę...

Migdałowe babeczki z kremem z białej czekolady i truskawkami


Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 6 białek
  • 100 g cukru pudru
  • 190 g mąki pszennej
  • 1.2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 150 g masła
  • 1 łyżeczka ekstraktu migdałowego

krem:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g serka mascarpone
  • 100 g białej czekolady

dodatkowo:
  • 2 łyżki liofilizowanych truskawek
  • 3 truskawki

Masło rozpuścić, a następnie podgrzewać, aż nabierze złoto-brązowej barwy i zacznie intensywnie, orzechowo pachnieć. Zdjąć z palnika, przestudzić.
Mąkę, proszek i cukier puder przesiać, wymieszać.
Białka ubić na pół sztywno. Powoli wlewać letnie masło, mieszając łyżką. Następnie partiami dodać mąkę z cukrem, delikatnie połączyć.

Masę przelać do formy na muffiny wyłożonej papilotkami.

Piec w 170 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

50 ml kremówki zagotować. W tym czasie posiekać czekoladę, przełożyć do miseczki. Zalać czekoladę gorącą kremówką, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.

Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, dodać mascarpone, połaczyć. Powoli wlewać czekoladę, miksując na najniższych obrotach.

Krem przełożyć do rękawa cukierniczego z tylką w kształcie dużej gwiazdy. Wyciskać na babeczki.

Liofilizowane truskawki zmielić lub rozetrzeć na pył. Przed podaniem oprószyć babeczki, udekorować pokrojonymi na ćwiartki truskawkami. 

Smacznego!

Żeby nie było tak słodko i lukrowo, dzisiaj w pracy pocięłam się kartonami (znowu!). Nie mogę wyprostować środkowego palca lewej dłoni, bo ranka pęka i krew się leje niczym z poważnej rany ciętej. 
Jak bardzo bolą nawet najdrobniejsze zacięcia papierem wie pewnie każdy z Was, więc tłumaczyć nie będę, i po prostu skupię się na trzymaniu palca w tej samej, zgiętej pozycji...

niedziela, 17 kwietnia 2016

Miodowa blondynka, czyli nie ufaj nikomu. I tartaletki z (podobno) oszukaną czekoladą

Fryzura przyprawia o ból głowy niejedną kobietę. Długie, krótkie, a może do pół ucha? Prostować, kręcić, czy postawić na naturalność? Farbować...? A jeśli tak, to jak: ciemne, jasne, a może czerwone...? Wybór nie jest prosty; a przecież nie każda z nas ma duszę eksperymentatora. Co zrobić, gdy wyjdzie nie tak, jak miało być?

Ja akurat w tej materii nie stronię od nowości. Przez ostatnie dziesięć lat trochę poszalałam: od włosów za pas przechodziłam do zupełnie króciutkich jednym cięciem. Asymetria również nie jest mi obca (choć, szczerze mówiąc, nie zachwyciła mnie i wydała się zbyt mało praktyczna). Zaczynając od delikatnych blond pasemek, przez ostrą, stonowaną i rubinową czerwień, czerń w kilku odcieniach (łączenie z granatem), brązy jasne i ciemne, znów czerwień, która kusi mnie swoją wyrazistością, aż do rudych, niczym słynna Ania Shirley. Od jakiegoś jednak czasu chodził za mną blond. Z uwagi na ciemną oprawę oczu podchodzę do niego trochę jak do jeża, z pewną dozą nieufności. Bo co, jak będę wyglądać okropnie...? Dzisiaj jednak w sklepie, za namową C., przemogłam się. Kupiłam dwa opakowania farby w kolorze miodowego blondu; stonowany, niezbyt jasny, ale jednak blond. 
Nakładałam na włosy drżącymi dłońmi; czekanie wydawało się torturą. W końcu farbę spłukałam, włosy wysuszyłam i... Jęknęłam rozczarowana. Kolor jest całkiem przyjemny, ale określiłabym go kasztanowo-rudym. Czy jakoś tak... Obok blondu to on nawet nie stał.
I tak, rozumiem, że na każdych włosach wyjdzie inaczej. Ale żeby różnica była aż tak duża...?

Cóż, w dzisiejszych czasach nie można ufać nikomu; a już na pewno nie producentom farb.

Na szczęście w lodówce czekały na mnie absolutnie bajeczne tartaletki, które sprawiły, że zapomniałam o nieudanym farbowaniu.

Przepis z bloga Kokoko wypróbowałam już kiedyś i smak mnie zachwycił. Teraz do przepisu wróciłam, w nieco tylko innej formie, z lekko zmienionymi proporcjami i udoskonaleniem w postaci truskawek.
Połączenie białej czekolady z kardamonem jest absolutnie obłędne. Do tego kruchutki, intensywnie kakaowy spód i soczyste truskawki; wszystko to podane w formie małych, zgrabnych tartaletek. Wyglądają uroczo, a smakują niebiańsko.
I tak, słyszałam, że niektórzy białej czekolady do szacownego grona czekolad nie zaliczają. Ja się pozwolę sobie z nimi grzecznie nie zgodzić; zamiast tego zachwycę się wybornymi tartaletkami. 
A Wy - po której stronie staniecie...?

Czekoladą zapachniało dzisiaj również u Malwinny, Justinki, Chantel, Mirabelki, SiankoEmilii i Martynosi. Koniecznie sprawdźcie, co wyczarowały dziewczyny!

Tartaletki z białą czekoladą, kardamonem i truskawkami


Składniki:
(na 6 tartaletek)

kruche ciasto:
  • 225 g mąki pszennej
  • 25 g kakao
  • 25 g cukru pudru
  • 100 g zimnego masła
  • 2 żółtka
  • 2-3 łyżki zimnej wody
krem:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g białej czekolady
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 2 listki żelatyny
dodatkowo:
  • truskawki
  • wiórki białej czekolady
  • kakao
Mąkę, kakao i cukier puder przesiać. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać żółtka, zagnieść. Ewentualnie dodać wody, żeby ciasto dobrze się połączyło.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce 30 minut.

Po tym czasie ciasto rozwałkować na grubość 3-4 mm. Wycinać koła nieco większe niż średnica foremek, wyłożyć ciastem formy na tartaletki.
Schłodzić w lodówce 30 minut.

Po tym czasie ciasto nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać w zagłębienia kamyki do pieczenia.

Piec w 190 st. C. przez 15 minut.

Po tym czasie usunąć kamyki i papier.

Piec w 190 st. C. przez kolejne 15 minut.
Ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, czekoladę posiekać.
Kremówkę z kardamonem zagotować. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę i wymieszać do jej rozpuszczenia. Kremówką zalać posiekaną czekoladę, wymieszać, ostudzić. Gęstniejącą masę przelać do foremek, schłodzić w lodówce przez noc.

Przed podaniem udekorować kakao, wiórkami z czekolady i pokrojonymi na kawałki truskawkami.

Smacznego!

Weekend powoli dobiega końca. Za chwilę poniedziałek znów brutalnie wedrze się dzwonkiem budzika w błogą, niedzielną ciszę. 
Ale już taka kolej rzeczy, prawda...?

piątek, 15 kwietnia 2016

Lekcja języka duńskiego dla początkujących. I wiosenna tarta

Razem z przyszłym domem, w naszym życiu pojawił się mężczyzna. Raczej wyższy niż niższy, choć nie przesadnie; zupełnie łysy, o aparycji zbliżonej do Frankensteina (ach, te wysokie kości policzkowe!). Dzwoni, pisze i wysyła maile; do C. Wtedy ten daje mi znać, jak najszybciej się da (zazwyczaj to bowiem sprawy niecierpiące zwłoki), oświadczając: 
- Dzwonił Elfrel
- Co...?
- Dzwonił Elfrel.
W tym momencie zazwyczaj łapię, że ktoś dzwonił, więc błyskotliwie odpowiadam:
- Kto dzwonił...?
C., na skraju wytrzymałości, podnosi głos o dwa tony:
- Elfrel!
- Aaa... - W tym momencie wszystko staje się jasne. - Alfred!

Jak ze starego, poczciwego Alfreda można zrobić Elfrela...? Nie wiem. Zapytajcie pierwszego napotkanego Duńczyka; on z pewnością rozjaśni tę zagadkową sprawę.

Pogoda u nas ciągle raczej jesienna (i to w czysto listopadowym wydaniu), nadal więc nie zamieniłam zimowego płaszcza na wiosenny. Zżera mnie zazdrość, gdy widzę Tatę w koszulce z krótkim rękawkiem i dzikie słońce za jego plecami, podczas gdy ja siedzę w swetrze (już nie tym najcieplejszym, ale jednak!), a za oknem jednolita szarość uniemożliwia stwierdzenie aktualnej pory dnia. Wiem, że to brzydko, ale cóż... Nad pewnymi rzeczami nie da się zapanować.

Na pocieszenie mam wiosenną tartę. Na pełnoziarnistym, cudownie chrupiącym spodzie, z kremową ricottą, zielonym szpinakiem, czerwonymi pomidorkami i płatkami orzechów laskowych, które miło zaskakują i sprawiają, że tarta nabiera oryginalnej nuty. Świetna na obiad i kolację; sprawdzi się też na lunch do pracy. Kolory zdecydowanie dodają energii, a smak przywodzi na myśl zieloniutką, słoneczną wiosnę...
Skusicie się...?

Tarta ze szpinakiem i ricottą


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 150 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 100 g mąki pszennej
  • 125 g zimnego masła
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
nadzienie:
  • 250 g szpinaku
  • 1 ząbek czosnku
  • 1 łyżka masła
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g serka ricotta
  • 2 jajka
  • sól
  • pieprz
  • 1/2 łyżeczki suszonej bazylii
  • 1/2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 100 g pomidorków koktajlowych
  • 1 łyżka pesto
dodatkowo:
  • 10 g płatków orzechów laskowych
Mąki przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy. Wyłożyć nim formę, formując przy tym brzeg. Nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać kulkami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Zdjąć obciążenie i papier.

Piec w 180 st. C. przez kolejne 10 minut.
Przestudzić.

Na maśle podsmażyć szpinak z czosnkiem, odparować wodę, ostudzić.

Kremówkę zmiksować z serkiem, jajkami, solą, pieprzem i ziołami.
Na podpieczony spód wyłożyć szpinak, zalać masą jajeczną. Na wierzchu ułożyć przekrojone na pół pomidorki, łyżeczką między nimi rozłożyć pesto. Całość posypać płatkami orzechów.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Ja tymczasem muszę zebrać się w sobie i pójść do sklepu. Zważywszy na nieustannie siekący deszcz, wyjątkowo ciężko znaleźć mi w tej chwili chociażby cień motywacji... 
Poza obiadem, rzecz jasna.

środa, 13 kwietnia 2016

Różnica zdań, czyli dlaczego nie mogę pomalować sufitu. I wytrawne ciasteczka z rozmarynem

Jeszcze zanim podpisaliśmy dokumenty przypieczętowujące naszą przyszłość (i nie mam tu na myśli ślubu, ale kupno domu; choć w dzisiejszych czasach, mam wrażenie, łatwiej wykręcić się z małżeństwa niż kredytu hipotecznego), dyskutowaliśmy o nowym nabytku z wielkim zapałem. Ten, który wybraliśmy, jest niemal doskonały (wszyscy tak mówią, prawda...?), ale potrzebne są jednak pewne zmiany. Jedną z nich było zburzenie starego kominka; skoro jest nowy, a stary stoi nieużywany, to lepiej mieć po prostu trochę więcej miejsca, prawda...? Problemem okazał się... Sufit

Muszę tutaj zacząć od małej dygresji, żebyście zrozumieli mój problem. Otóż w Danii kupuje się zazwyczaj dwa komplety paneli: jeden na podłogę, jak Pan Bóg przykazał, a drugi na... Sufit. Na początku dziwiłam się niezmiernie; później się przyzwyczaiłam, a w końcu nawet mi się ta fanaberia spodobała. W naszym nowym domu na suficie leżą całkiem przyzwoite dechy, i naprawdę ładnie to wygląda. Co jednak zrobić z dziurą po kominie...? C. zaproponował płytki; takie paskudne, które mi osobiście kojarzą się ze szpitalem. Jest to rozwiązanie, które stosują Duńczycy, gdy nie stać ich lub po prostu nie chcą drewna na suficie. Mój stanowczy sprzeciw spotkał się z dezaprobatą i pytaniem o moje propozycje. Stwierdziłam więc rzecz oczywistą i rozsądną (w moim mniemaniu): pomalujemy.
Mina C.: bezcenna. Popatrzył na mnie jak na kompletną wariatkę; Jak to: pomalujemy...? Sufit...?

Okazuje się, że malowanie sufitu w Danii nie wchodzi w grę (no chyba, że jest to sufit w piwnicy, do której wchodzą tylko stali mieszkańcy, a i to nieczęsto). 
Dyskutowaliśmy o tym z zapałem przez trzy dni. Na końcu wyszło na jaw, że obecny właściciel jest klasycznym chomikiem, i ma jeszcze kilka desek, które bez problemu dziurę po kominku załatają. Ot, problem rozwiązany i wszyscy są szczęśliwi. Niech żyją panele sufitowe!

Na deser po tej całej historii ma dla Was ciasteczka, które też wywołały różnicę zdań. Część kosztujących je pokochała (ja), część znienawidziła (C.). Mają niesamowicie sypką, piaskową strukturę; bez szklanki wody albo herbaty się nie obejdzie. Można to oczywiście zmienić, zmniejszając nieco ilość masła i dodając jajko. Ciasteczka będą bardziej zwarte i kruche, w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Mi odpowiadają takie, jakie są; ich zabawna struktura zaskakuje. C. się krztusił i stwierdził, że on tego jadł nie będzie.
Ciasteczka są lekko słone, rozmarynowe i pyszne. Moim zdaniem.
Zdecydowanie musicie sprawdzić sami, czy posmakują i Wam.

Przepis ze strony Green cookies.

Ciasteczka rozmarynowe


Składniki:
(na 30 sztuk)
  • 160 g mąki pszennej
  • 160 g mąki graham
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki cukru
  • 2 łyżeczki soli
  • 2 łyżki drobno posiekanych igiełek rozmarynu
  • 200 g miękkiego masła
Mąki przesiać, wymieszać z cukrem, solą i rozmarynem. Dodać masło, zagnieść gładkie ciasto. Z ciasta uformować wałeczek o średnicy 4-5 cm, zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez przynajmniej 1 godzinę.

Schłodzone ciasto pokroić w 6-8 milimetrowe plastry. Układać płasko na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Przede mną dzisiaj prawdziwe wyzwanie: mój pierwszy domowy tort ze zdjęciem. Będzie się działo!

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

O tym, jak kupiliśmy dom. I różowy sernik pomarańczowy

Nosiliśmy się z tym zamiarem od kilkunastu miesięcy. Szukaliśmy, oglądaliśmy, zastanawialiśmy się i wydziwialiśmy. Pytaliśmy i słuchaliśmy, a potem i tak robiliśmy swoje. W końcu jednak nadszedł ten długo wyczekiwany dzień: znaleźliśmy dom idealny. Ma wszystko, czego potrzebujemy i o czym marzyliśmy. Spełnia wszystkie wymagania, i kryje w sobie niejedną niespodziankę. 
Lista życzeń była długa: minimum dwie łazienki, wanna, kominek, duża kuchnia, duży salon, jadalnia, w której zmieści się ogromny stół (C. ma naprawdę dużą rodzinę); jasny, przestronny, zbudowany na prostym i logicznym planie (co w Danii wcale nie jest oczywistością). 

Zakochaliśmy się już w zdjęciach; pierwsze odwiedziny były niesamowicie emocjonujące. Gdy pan z banku powiedział magiczne tak, powstrzymywałam się całą siłą woli, żeby nie zacząć mu skakać po biurze. A gdy podpisywaliśmy dokumenty w zeszły wtorek, adrenalina podskoczyła mi, jakbym właśnie pierwszy raz skoczyła ze spadochronem. Nie wiem, ilu z Was ma to za sobą, ale kupno pierwszego domu to jest naprawdę coś. I choć kredyt na trzydzieści lat ciągle mnie przeraża, to radość i satysfakcja zdecydowanie przewyższają to lekkie uczucie niepewności. 
I czuję się teraz taka dorosła!

Z tej okazji przygotowałam wariację na temat ulubionego ciasta C., czyli sernika na zimno. Tym razem smakuje pomarańczami, ale kolor ma... Różowy! Jak to zrobiłam? Bardzo prosto - użyłam czerwonych pomarańczy. Nadały ciastu śliczną, pastelową barwę, która świetnie skomponowała się z rubinowymi ziarenkami granatu i głęboko czekoladową granolą. 
Spód chrupie, tak jak i małe niespodzianki w postaci granatu; masa serowa jest kremowa i delikatna, a plasterki pomarańczy na wierzchu cudownie soczyste. Całość nie tylko pięknie wygląda, ale też doskonale smakuje. Idealny deser na tak wyjątkową okazję.

Sernik z czerwonymi pomarańczami i granatem na spodzie z granoli


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 225 ml soku z czerwonych pomarańczy (4-5 owoców)
  • 5 listków żelatyny
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 125 g słodzonego mleka skondensowanego
  • ziarenka z 3/4 granatu

dodatkowo:

Masło rozpuścić, wymieszać z granolą. Wyłożyć na dno tortownicy, przyciskając.
Wstawić do lodówki.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
50 ml soku zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Dodać pozostały sok, wymieszać, ostudzić.
Serek zmiksować z mlekiem, powoli wlewać ostudzony sok, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić, dodać do masy serowej, delikatnie mieszając łyżką. Na końcu dodać 3/4 ziarenek z granatu, połączyć.
Masę wylać na spód, schłodzić w lodówce przez kilka godzin, a najlepiej całą noc.

Przed podaniem udekorować pozostałymi ziarenkami granatu, plasterkami pomarańczy i granolą.

Smacznego!


Przeprowadzka już/dopiero pod koniec czerwca. A ja już ustawiam wirtualne meble w moim wymarzonym domu...

piątek, 8 kwietnia 2016

Meteopatia, czyli uzasadnienie złego humoru. I lody - na wpół zamrożone

Z przykrością stwierdzam, że chyba stałam się meteopatą. Zazwyczaj potrafię znaleźć dobre strony niemal w każdej pogodzie, ale ostatnio mam ochotę płakać razem z niebem. 
Kalendarzowa wiosna zaczęła się już jakiś czas temu, Wielkanoc dawno za nami, a aura nie zmieniła się ani odrobinę. Co prawda termometr pokazuje te kilka kresek powyżej zera i nie muszę co rano skrobać szyb w aucie, ale co z tego, skoro ciągle wieje i pada? Lodowate podmuchy przeszywają do kości (a przecież chodzę jeszcze w moim czerwonym, zimowym płaszczu), deszcz sieka prosto w twarz, a w istnienie słońca powoli przestaję wierzyć. To chyba jeden z tych cudownych mitów, jak Atlantyda na przykład...

Po krótkim spacerze z Ptysią idę pod gorący prysznic; dopiero jego szum zagłusza głośny stukot kropel o szyby. Piję gorącą herbatę, zawijam się w swetry i ciepłe koce, i marzę... Nie, nie o lecie i egzotycznych wakacjach. Raptem o kilku radosnych, ciepłych promykach, które podniosą mnie na duchu i dadzą nadzieję. Prognozy jednak szybko te myśli wybijają z mojej głowy; deszcz, wiatr i ogólnie jesień. Taka raczej listopadowa niż złota. 
Heh...

Jak już sobie pomarudziłam, to teraz osłodzę nam życie. Wam ideą, sobie wspomnieniami, bo tylko one po tych lodach zostały.
Semifreddo bowiem to rodzaj włoskich lodów; idealne dla tych, którzy nie mają maszynki (albo nie mają na nią miejsca w zamrażarce). Osobno ubija się żółtka, białka i kremówkę, a potem wszystko delikatnie łączy, dorzucając ulubione dodatki. Tym razem przepis znalazłam w duńskiej gazetce Hjemmets bedste mad, nr 4/2016, i postanowiłam przygotować go na przekór paskudnej pogodzie za oknami. Zamiast zwykłych pomarańczy użyłam ich czerwonych kuzynek; karmel nabiera dzięki nim ślicznej, różowo-czerwonej barwy. Chrupiące orzeszki w słodkim karmelu i waniliowe, cudownie kremowe lody. Idealny letni deser. Spróbujcie koniecznie!

Semifreddo z orzechami w pomarańczowym karmelu


Składniki:
(na formę silikonową do babki z kominem o pojemności 2,5 l)
  • 3 białka
  • 4 żółtka
  • 150 g cukru pudru
  • 2 łyżki ekstraktu z wanilii
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
orzechy w pomarańczowym karmelu:
  • 200 g orzechów laskowych
  • 100 g cukru
  • 100 ml soku z czerwonych pomarańczy
  • skórka otarta z 1 czerwonej pomarańczy
  • 1/6 łyżeczki soli

dodatkowo:
  • 4 czerwone pomarańcze

Orzechy rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 200 st. przez 10 minut.

Gorące orzechy przełożyć na czystą ściereczkę i pocierać, aż zejdą z nich skórki. Orzechy grubo posiekać.

Cukier i sok umieścić w garnuszku z szerokim dnem. Podgrzewać, aż płyn odparuje i cukier zacznie się karmelizować. Dodać sól, orzechy i skórkę z pomarańczy. Wymieszać.
Karmel wylać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Odstawić do zastygnięcia.

Kremówkę ubić na pół-sztywno.
Białka ubić, pod koniec ubijania partiami dodając 75 g cukru pudru.
Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem pudrem na jasną masę. Dodać ekstrakt, zmiksować. W 2-3 partiach dodać kremówkę, delikatnie mieszając łyżką. Na koniec dodać bezę, delikatnie połączyć.

Na dno formy wyłożyć 1/4 orzechów. Pozostałe wmieszać do masy. 
Masę wyłożyć do formy, wyrównać wierzch. Zamrozić na minimum 3 godziny. 

Wyjąć z zamrażarki 15-20 minut przed podaniem. Udekorować obranymi ze skórki i pokrojonymi w plastry pomarańczami.

Smacznego!

Wyczytałam też, że meteopatom poleca się zimne prysznice i schładzanie stóp. 
Co za sadysta mógł coś takiego w ogóle wymyślić...? 
Moje stopy są same z siebie jak kawałki lodu przez większą część roku, a ciepło tracę w tempie ekspresowym. Po takim prysznicu przez tydzień bym chyba do siebie nie doszła...

czwartek, 7 kwietnia 2016

Różnice kulturowe, czyli o instytucji kapcia. I ciasteczka z palonym masłem

Jedną z pierwszych rzeczy, którą robi większość Polaków po powrocie do domu, jest zmiana obuwia. Zamiast wyjściowych butów przyoblekamy nasze zmęczone stopy w wygodne, często nadgryzione zębem czasu (lub psa), kapciuszki. Laczki, papcie, kapcie - pod tymi słowami kryje się obietnica odpoczynku (przynajmniej dla stóp). Moja Mama do tej pory gani mnie za chodzenie po domu bez kapci, a obie Babcie mają pełne szuflady laczków wszelkiej maści dla mniej i bardziej spodziewanych gości. 

A jak sprawa ma się w Danii...? Otóż tutaj instytucja kapcia nie istnieje. Po domu chodzi się w butach (co ważniejsi lub mniej zaprzyjaźnieni goście) lub boso (domownicy i bliscy). Ogrzewanie podłogowe jest tutaj na szczęście dość powszechne, a pranie skarpetek to niekończąca się opowieść... Szczególnie tych jasnych.

Mina C., kiedy przy okazji pierwszej wizyty w moim rodzinnym domu Mama zaproponowała mu kapcie - bezcenna.

Dzisiaj mam dla Was ciasteczka, którymi częstowałam kilka różnych osób. Małych i dużych, różnych narodowości, o zdecydowanie sprecyzowanych gustach i tych, którzy zjedzą niemal wszystko. Wszyscy się nimi zachwycali, a C. stwierdził, że to jedne z najlepszych ciasteczek, jakie upiekłam. Dwadzieścia cztery sztuki rozeszły się w dwa dni; a przecież to nie były jedyne ciasteczka na talerzu!
Przepis znalazłam u Angeliki i od razu mi się spodobał. Zapach palonego masła potrafi uwieść, a w połączeniu z delikatnymi migdałami i lekko kleistą, ale delikatną konsystencją ciastek, to mieszanka warta grzechu. Najważniejsze, aby masło odpowiednio zbrązowiało - musi pachnieć naprawdę intensywnie, ale nie można go spalić, bo ciastka wyjdą niedobre. To jednak jedyna trudność w wykonaniu tych smakołyków. Później jest już tylko obłędny zapach wydobywający się z piekarnika i ciasteczka, którym nie można się oprzeć...

Ciastka migdałowe z palonym masłem


Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 150 ml białek (4-5 sztuk)
  • 90 g mielonych migdałów
  • 75 g mąki pszennej
  • 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/3 łyżeczki soli morskiej
  • 150 g cukru
  • 135 g masła

Masło rozpuścić w garnuszku, a następnie podgrzewać, aż nabierze złoto-brązowego koloru i zacznie intensywnie, orzechowo pachnieć. Przestudzić.

Mąkę i proszek przesiać, wymieszać z migdałami, solą i cukrem. Dodać białka, połączyć. Partiami wlewać letnie (nie gorące!) masło, dokładnie mieszając.
Odstawić do lodówki na minimum 1 godzinę; można na całą noc.

Formę na muffiny dokładnie wysmarować masłem. Do każdego dołka wkładać 1 kopiastą łyżeczkę ciasta.

Piec w 200 st. C. przez 13-15 minut. 
Zostawić na 5 minut do przestudzenia w formie, następnie wyjąć ciasteczka i zostawić do całkowitego ostudzenia na kratce.

Smacznego!

A skoro już o papciach mowa...
Po powrocie z pracy zmieniam ubrania na domowe. Też tak macie? Zamiast modnych rurek - wygodne, rozciągnięte dresiki. Elegancką koszulę zastępuje powyciągany t-shirt, a buty... No cóż, w moim przypadku - puchate skarpetki. 
C. się tym procedurom dziwi niesamowicie. Zastanawiam się, czy kiedyś w końcu przestanie...

środa, 6 kwietnia 2016

Najczekoladowsza. Granola. I nasza codzienność

Dzwoni telefon. Odbieram (bo dlaczego by nie...?).
C.: Cześć.
Ja: No hej.
C.: Chyba nie zdążę wrócić, zanim będziesz musiała wyjść do pracy.
Ja: Eee, nie szkodzi. Mgła jest, to jedź ostrożnie.
C.: Jak zawsze. Do zobaczenia.
Ja: Pa!

Zupełnie nieistotna rozmowa, która mogłaby się rozegrać między dwojgiem ludzi; tak naprawdę gdziekolwiek. Nie byłoby w niej nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że rozegrała się o drugiej trzydzieści nad ranem. W niedzielę.

Ot, codzienność. 
Weekendowość...?

Na śniadania w środku nocy najlepsza jest granola. Chleb wtedy nie wchodzi w grę, bo nie potrafię się zmusić do jego żucia o tak dziwnej porze. Naleśniki, omlety i owsianki odpadają w przedbiegach, bo za dużo czasu trzeba im poświęcić. Granola za to jest słodka, chrupiąca, szybka i pyszna. Ideał!

Ta akurat jest obłędnie czekoladowa. Kakao, ciemna czekolada i malutkie, chrupiące kawałeczki ziaren kakaowca. Osłodzona (według C. za mało) syropem klonowym i lekko dymnym cukrem muscovado. Do tego słodko-kwaśne kawałki suszonych wiśni, i już nic więcej nie potrzeba do szczęścia. Intensywnie czekoladowa, niemal wytrawna w smaku (dla dzieci proponuję pominąć ziarna kakaowca, i przynajmniej część czekolady zamienić na mleczną), dla mnie idealna. Rozpoczęty nią dzień, nawet taki w środku nocy, po prostu musi być dobry.

Przepis znalazłam u Doroty
Zamiast pekanów, jeśli ich nie macie, proponuję użyć orzechów laskowych. Też jest boska!

Granola czekoladowa z ziarnami kakaowca i suszonymi wiśniami


Składniki:
(na 2 l)
  • 200 g płatków owsianych drobnych
  • 100 g płatków owsianych grubych
  • 100 g płatków jaglanych
  • 100 g orzechów pekan
  • 50 g ziaren kakaowca
  • 30 g kakao
  • 100 g syropu klonowego
  • 100 g ciemnego cukru muscovado
  • 4 łyżki oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 100 g ciemnej czekolady (75%)
  • 200 g suszonych wiśni

Płatki, grubo posiekane orzechy i ziarna kakaowca wymieszać.
W garnuszku wymieszać kakao, syrop klonowy, cukier, olej i ekstrakt, podgrzewać, aż cukier się rozpuści i całość połączy się w gładką masę. Wlać ją do płatków, dokładnie wymieszać tak, aby masa oblepiła płatki.

Przełożyć wszystko na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 170 st. C. przez 30 minut, 3-4 razy w trakcie pieczenia mieszając.

Przestudzić, dodać posiekaną czekoladę i wiśnie, wymieszać.

Przechowywać w szczelnie zamkniętym pojemniku.

Smacznego!

A niedługo pokażę Wam, co z taką granolą można zrobić oprócz prozaicznego zjadania jej na śniadanie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Dzisiaj nauczę Was kłamać

Każdy wytrawny kłamca wie, że aby przekonać innych do swojej wizji świata, nie powinien przesadzać. Opowiadając historie wyssane z palca i zgoła nieprawdopodobne, nie nabierze nikogo. Prawdopodobieństwo jednak bywa niewystarczające; najlepiej, żeby kłamstwo opierało się na prawdzie. Przeinaczonej, ubarwionej, zmanipulowanej. Ale prawdzie.

Wytrawnym kłamcą z pewnością bym się nie nazwała, ale przez kilka lat pisywałam opowiadania i historyjki. Największe wzięcie miały te oparte na codzienności, na czymś, co się wydarzyło, albo tylko pomyślałam, że wydarzyć by się mogło. To malutkie ziarenko, które potrafi zmienić wszystko.

Dlatego właśnie, obmyślając mój pierwszokwietniowy wpis, szukałam czegoś prawdopodobnego; przynajmniej w oczach osób, które nie znają mnie aż tak dobrze. Jako dziecko haftowałam; zaczęłam nawet komplet serwetek dla Mamy słynnym haftem richelieu, ale poddałam się po kilku raptem sztukach. Niby zajmuje to ręce, ale myśli fruwają gdzie chcą; ściegi robią się krzywe, a ja mam ochotę zająć czymś umysł. Od wielu lat nie sięgnęłam po igłę w celu innym niż przyszycie guzika czy zacerowanie jakiejś dziurki (choć w większości przypadków zdaję się jednak na Mamę). Wiem jednak, o co z tym haftem chodzi, i pomyślałam, że na to najłatwiej będzie mi Was nabrać. I nie pomyliłam się! Kolejka do oglądania moich nieistniejących ściegów urosła całkiem przyzwoicie, z czego się ogromnie cieszę.
Teraz jednak przyszła pora na wyznanie prawdy: Pożeraczka była, jest i będzie blogiem kulinarnym. Najsłodszym, jak tylko się da. 

Mam nadzieję, że nie macie mi za złe tego figla. W końcu po to mamy Prima Aprilis!

Na pokrzepienie mam dla Was cudowny, zielony koktajl. Raptem cztery składniki, samo zdrowie, pyszny smak i najpiękniejszy z odcieni bladej zieleni. Czy można chcieć czegoś więcej...?

Koktajl z chia i młodym jęczmieniem


Składniki:
(na 2 porcje)
  • 400 ml mleka
  • 1 łyżka miodu
  • 2 łyżki nasion chia
  • 1,5 łyżeczki młodego jęczmienia

Miód rozpuścić w mleku. Dodać chia i jęczmień, wymieszać. Odstawić do lodówki na 1-2 godziny, można na całą noc.

Pić schłodzone.

Smacznego!

Ja tymczasem idę odkurzać; po weekendowym nieróbstwie najwyższy czas wziąć się do pracy!

piątek, 1 kwietnia 2016

Przesyt. I zielone ciasto z czerwonymi pomarańczami

Cudownie jest mieć hobby. Z czasem bywa, że zmieni się ono w prawdziwą pasję, której będziemy poświęcać każdą wolną chwilę. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli uda się nam być naprawdę dobrym w tym, co kochamy i jakimś cudem uczynimy z tego źródło naszego zarobku, nie przepracujemy ani jednego dnia. Kusząca perspektywa, nieprawdaż...? 
I choć nie dokładnie to było moją motywacją, właśnie taki cel postanowiłam osiągnąć. Robić w życiu to, co kocham. Czyli po prostu uszczęśliwiać ludzi ciastami. Czy może być coś przyjemniejszego...?

Okazuje się jednak, że stare powiedzenie, którego nie raz używała Babcia w stosunku do zjadanej przeze mnie ilości pączków, że co za dużo, to niezdrowo, i tutaj ma zastosowanie. Spędzając przynajmniej osiem godzin dziennie na przygotowywaniu słodyczy, tracę zapał do stania przy piekarniku w domu. Od kilku tygodni, skrzętnie to ukrywając, wróciłam do zaskakująco relaksującej aktywności z dzieciństwa: wyszywania. 

Niejeden z Was z pewnością uniósł w tym momencie brew w wyrazie zdziwienia. Już spieszę z wyjaśnieniami. 
Otóż, będąc kilkuletnią dziewczynką, z zapałem wyszywałam serwetki. Znacznie słów haft richelieu nie jest mi obce, a kolorowe muliny do dziś przyprawiają mnie o lekki zawrót głowy. Tak jak czytanie, tak i zainteresowanie haftem zawdzięczam Babci. Najpierw tylko przekalkowywałam dla niej wzory na materiał, później sama zabrałam się za proste serwetki. Każda udana wprawiała mnie w prawdziwą euforię! Później jakoś straciłam zapał... Aż do teraz. 
W końcu dorosłam do tego, żeby otworzyć się przed Wami. Zamiast ciast, na blogu będę pokazywała teraz to, co wychodzi spod mojej igły. Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną; kto wie, może ktoś z Was odkryje w sobie chęć do haftowania...?

Na osłodzenie tych szokujących wieści mam dla Was jeszcze jedno ciasto. Zupełnie wyjątkowe, zielono-czerwone. Niesamowicie wilgotny biszkopt z herbatą matcha nie tylko wygląda wspaniale, ale tak też smakuje. Soczyste, krwiste pomarańcze na jego tle wyglądają niczym kwiaty na łące.
I tu muszę nadmienić, że pierwsze podejście mnie rozczarowało. Użyłam bowiem ciemnego cukru i zamiast zielonej, upstrzonej kwiatami łąki otrzymałam pole tuż po orce. Smak rewelacyjny, ale wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Zmieniłam więc nieco sposób przygotowania, sięgnęłam po jasny cukier, i jest. Idealnie wiosenne ciasto. 
Przepis znalazłam u Ani, jednak zgodnie z sugestią z bloga Somewhere over the kitchen przygotowałam również sos. Lekko budyniowy, ale niezbyt gęsty, kremowy, słodki i mocno waniliowy, idealnie pasuje do wyrazistego smaku matchy. Całość smakuje obłędnie! 
Nie dajcie się prosić, też takie upieczcie.

Odwrócone ciasto z matcha i czerwonymi pomarańczami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)
  • 65 g mąki pszennej
  • 45 g mąki ziemniaczanej
  • 4 łyżeczki zielonej herbaty matcha
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 120 ml oleju
  • sok z 1/2 cytryny
  • skórka otarta z 1 cytryny

dodatkowo:
  • 1,5 czerwonej pomarańczy
  • 2 łyżki cukru trzcinowego

sos:
  • 2 żółtka
  • 40 g cukru
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 200 ml mleka

Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem. Dno posypać cukrem trzcinowym. Pomarańcze obrać, pokroić na plastry. Ułożyć na cukrze, odsatwić.

Mąki, herbatę i proszek przesiać, wymieszać. 
Jajka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać olej, cały czas ubijając. Partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu dodać sok i skórkę z cytryny, połączyć.
Masę wylać na pomarańcze.

Piec w 160 st. C. przez 35-45 minut, do suchego patyczka.

Ciasto przestudzić 15-20 minut w formie, następnie wyłożyć na talerz do góry spodem. Zotawić do całkowitego wystudzenia.

Przygotować sos:
Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać mąkę, wymieszać.
Kremówkę zagotować z mlekiem i wanilią. Powoli wlewać do żółtek, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż sos nieco zgęstnieje.

Ciasto podawać z ciepłym lub schłodzonym sosem.

Smacznego!

A Wam jak mija pierwszy dzień kwietnia...?