środa, 30 marca 2016

Krwiste tiramisu. Nie tylko dla odważnych

Czasami się zastanawiam, czym jest odwaga. Kiedyś bardzo łatwo było stwierdzić, czy dany człowiek się nią cechuje, czy raczej wręcz przeciwnie. Rycerze dzielnie stawali na polu bitwy i ruszali do boju bez najmniejszych oznak wahania, królowie podbijali sąsiednie państwa, szlachcianki wdawały się w romanse, za które groziła sroga kara z ręki męża. Z natury lękliwi chłopi pochylali głowy i plecy przed trudami codziennego życia; co jakiś czas jednak rodził się ten wyjątkowy, odważny. Potrafił sprzeciwić się panu, za co najczęściej kończył na szubienicy. Ale odwagi nikt mu odmówić nie mógł.

Dzisiaj odważni młodzi ludzie walczą w nie swoich wojnach albo uprawiają sporty ekstremalne. Ci, którzy mają pieniądze, odważnie stawiają wszystko na jedną kartę. Tym, którzy nie mają czego stawiać, dużo trudniej wykazać się odwagą. Bo czy stanięcie w obronie kopniętego psa można komuś policzyć za czyn odważny...? Taki drobiazg, który przecież nic nie zmieni...
W dzisiejszych czasach, i tak już niewyraźna, linia między odwagą i głupotą zatarła się niemal zupełnie. Gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie...? Nie mnie to oceniać.

Dzisiaj mam dla Was jeden z najlepszych deserów, jakie ostatnio jadłam. Ba! Kwalifikuje się do pierwszej piątki najcudowniejszych pyszności, jakich dane mi było spróbować. Gdyby nie resztki zdrowego rozsądku, zjadłabym wszystko. Sama. Na raz!

Przepis podpatrzyłam u Pomidorowej Ani i od razu przepadłam. Wszelkie wariacje na temat tiramisu są u nas bardzo mile widziane; gdy zobaczyłam połączenie tego pysznego, włoskiego deseru z moimi ukochanymi, krwawymi pomarańczami wiedziałam, że też muszę takie mieć. Nie czekałam długo... Zaraz po Świętach, gdy choć trochę minęło mi babkowe szaleństwo, zabrałam się do rzeczy. Deser jest banalnie prosty w przygotowaniu, a jedynym ekskluzywnym składnikiem są sezonowe czerwone cytrusy. Bez gotowania, bez pieczenia, na upartego - da się nawet bez miksera (tylko po co...?). Efekt - delikatny, rozpływający się w ustach krem z biszkopcikami o intensywnym smaku pomarańczy. Do tego plasterki cytrusów w obłędnie pysznym syropie i chrupiące, zieloniutkie pistacje. Czysta poezja. Przysięgam - mogłabym jeść ten deser codziennie do końca życia, i nigdy by mi się nie znudził.

Tiramisu sanguinello


Składniki:
(na 6 porcji)
  • 250 g serka mascarpone
  • 25 ml amaretto
  • 60 g cukru pudru
  • 3 żółtka
  • 2 białka

nasączenie:
  • 50 ml delikatnej czarnej herbaty (aromatyzowanej pomarańczą)
  • 50 ml soku z czerwonych pomarańczy
  • skórka otarta z 1 czerwonej pomarańczy
  • 1 łyżeczka miodu
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 2 łyżki amaretto

pomarańcze w syropie:
  • 3 czerwone pomarańcze
  • 2 łyżki cukru trzcinowego
  • 3 łyżki amaretto

dodatkowo:
  • 75 g podłużnych biszkoptów
  • niesolone pistacje

Ostudzoną herbatę wymieszać z sokiem z pomarańczy i cytryny, skórką pomarańczową, miosem i amaretto. Odstawić.

Pomarańcze obrać, odkrawając dokładnie białe albedo. Pokroić je na plastry grubości 4-5mm, posypać cukrem, zalać alkoholem i odstawić do lodówki.

Białka ubić na sztywną pianę. Żółtka utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Wlać alkohol, zmiksować. Dodać mascarpone, połączyć. Na końcu partiami dodać pianę z białek, delikatnie mieszając łyżką.

W herbacie z sokiem maczać biszkopty, ułożyć na dnie szklanek. Na wierzch wyłożyć krem. Schłodzić w lodówce 3 godziny.

Przed podaniem tiramisu udekorować plastrami pomarańczy, polać syropem z ich macerowania i posypać posiekanymi pistacjami.

Smacznego!


W stosunku do oryginalnego przepisu nieco zmieniłam proporcje. I po pierwszym kęsie zaczęłam żałować - te dziesięć porcji z pewnością by się nie zmarnowało...

wtorek, 29 marca 2016

Zdrowe ciastka. Dla każdego

Uff... Nareszcie po Świętach. 
Nie, nie, proszę sobie nie myśleć, że jestem emocjonalnym ekshibicjonistą, który ma zamiar wygłosić tyradę na temat ciekawskich ciotek, czepiających się wujków, nieznośnej rodziny bliższej i dalszej. Nic z tych rzeczy. Do tego kontrowersyjnego stwierdzenia skłonił mnie fakt, że pracowałam sobotę, niedzielę oraz poniedziałek, zaczynając dzień o godzinie drugiej lub pierwszej z uwagi na tą ogólnie nielubianą zmianę czasu (na następną niektórzy nawet czekają; dodatkowa godzina snu to czasami prawdziwy luksus). Dlatego wczoraj po południu odetchnęłam głęboko z wyraźną ulgą i zaczęłam się zastanawiać, czy wypada mi upiec jeszcze jedną babkę. Mam bowiem pomysł i bardzo nie chcę z nim czekać do kolejnej Wielkanocy...

Dzisiaj natomiast mam coś zaskakującego; nawet dla mnie. Ale jestem pewna, że po świątecznych smakołykach (tu jajeczko, tam sałatka, babki, mazurki i serniczki wpadają na talerze nie wiadomo kiedy; wszyscy to znamy. Wszyscy się wstydzimy, ale rozumiemy) przyda się przepis na coś, co będzie można jeść bez wyrzutów sumienia. Najmniejszych! 
Bez jajek, bez nabiału, bez tłuszczu, bez mąki, bez cukru... Bez wszystkiego - powie niejeden sceptyk. Cóż, prawie... Troszkę ziarenek i orzechów, woda i najgrzeszniejszy w tym towarzystwie element - miód (łyżka raptem!). Z tej mieszanki wychodzą zaskakująco pyszne i wciągające, chrupiące ciasteczka. W oryginalnym przepisie, który znalazłam na stronie Vegabutik, są to wytrawne krakersy. Ja przerobiłam je na słodkawe, ale w zasadzie dość neutralne w smaku ciasteczka. Idealne do herbaty, na śniadanie (pierwsze albo drugie), na deser. Dla alergików, dla tych na diecie i dla tych, którzy chcą spróbować czegoś nowego. Jednym słowem - dla każdego!

Skusicie się...?

Orzechowe ciastka z chia


Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 100 g chia
  • 75 g ziaren słonecznika
  • 75 g ziaren sezamu
  • 50 g mielonych orzechów laskowych
  • 250 ml ciepłej wody
  • 1 łyżka miodu

Wszystkie ziarna i orzechy wymieszać. Miód rozpuścić w wodzie, zalać nim mieszankę. Odstawić na 10-15 minut, aż chia wchłoną wodę i masa zgęstnieje.
Wyłożyć masę na blachę z piekarnika wyłożoną papierem do pieczenia. Równomiernie rozprowadzić dłońmi, mocno dociskając.

Piec w 160 st. C. przez 20 minut.

Wyjąć blachę z piekarnika, pokroić ciasto ostrym nożem na kwadraty.

Piec kolejnych 40 minut w 160 st. C.
Ostudzić, a następnie połamać na kawałki wzdłuż linii.

Smacznego!


Ja już zastanawiam się nad kolejnymi wariacjami tego przepisu, ma bowiem - moim zdaniem - naprawdę duży potencjał.

czwartek, 24 marca 2016

Be green, czyli wiosenno-zielony mazurek

Jak ten czas pędzi! Dopiero co łamaliśmy się opłatkiem, a tu już najwyższy czas dzielić się jajkami. Sama nie wiem, gdzie mi ten czas uciekł. Mam wrażenie, że poza pracą i spaniem robię aktualnie niewiele więcej... Ale nie narzekam. Przecież właśnie tego chciałam. Poza tym w każdej niemal chwili czuję celowość moich działań; jedno z marzeń już wkrótce - odpukać! - powinno przybrać bardzo realne kształty. Niesamowicie jestem podekscytowana.

Dzisiaj mam dla Was mazurek. Zupełnie wyjątkowy, bo w cudownie zielonym kolorze. Matcha znów poszła w ruch; bardzo przypadł mi do gustu jej herbaciany smak, a barwę, którą nadaje, można by jeść oczami. 
Tym razem skorzystałam z przepisu Jagody. Od dawna mi się marzył ten mazurek, właśnie z uwagi na ten piękny, wiosenny kolor. Jego przygotowanie nie jest trudne, nie zajmuje też wiele czasu. A smak... Moi drodzy, to ciasto rozpływa się w ustach! Kruchutki, delikatny spód i cudownie kremowa, idealnie gładka masa. Jej słodko-herbaciany smak świetnie przełamuje limonka. Do tego chrupiące beziki, i będziecie w niebie. Gwarantuję!

Już dzisiaj chciałabym złożyć Wam świąteczne życzenia. Żebyście ten czas spędzili w rodzinnym gronie, spokojnie i wesoło, zapominając o troskach codzienności.

Wesołych Świąt!

Mazurek z matcha


Składniki:
(na formę do tarty o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 150 g mąki pszennej
  • 20 g cukru pudru
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • 1 łyżka jogurtu greckiego

krem:
  • 250 g serka mascarpone
  • 100 g białej czekolady
  • skórka otarta z 1 limonki
  • sok z 1/2 limonki
  • 1 łyżeczka herbaty matcha

dodatkowo:
  • herbata matcha
  • kilka bez

Mąkę i cukier puder przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić żółtko, dodać jogurt, zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie ciasto rozwałkować na protokąt nieco większy od formy. Wyłożyć nim formę, formując brzeg. Schłodzić ponownie przez 30 minut.

Przed pieczeniem ciasto nakłuć widelcem. Przykryć papierem do pieczenia, a na ten wysypać fasolę lub kamyki do pieczenia.

Piec z obciążeniem przez 15 minut w 180 st. C.
Po tym czasie usunąć kamyki i papier.

Piec kolejnych 15 minut w 180 st. C.
Wystudzić.

Czekoladę posiekać, rozpuścić w kąpieli wodnej. Ostudzić. 
Mascarpone zmiksować z czekoladą, następnie dodać skórkę i sok z limonki oraz herbatę. Zmiksować. 
Krem wyłożyć na całkowicie ostudzony spód. Schłodzić 1-2 godziny.

Przed podaniem oprószyć matchą i udekorować bezami.

Smacznego!


Poza sezonem możecie przygotować dokładnie takie samo ciasto, i nazwać je tartą.
Sprytnie, prawda...?

środa, 23 marca 2016

Alkohol w formie stałej, czyli babka z ajerkoniakiem. I The Beatles

W poniedziałek wieczorem wybraliśmy się z C. na koncert. Bilety dostał z pracy z pytaniem, czy mu pasuje. Ha! Wtorki mam wolne, więc lepszego dnia nie mogliśmy sobie wymarzyć. A gdy usłyszałam, że będą grali utwory The Beatles, wprost nie mogłam się doczekać.

Musical zatytułowany All You need is love! to nie tylko piosenki słynnych Żuków, ale też odrobina historii zespołu. Od ich początkowych występów z Tonym Sheridanem, poprzez poznanie Briana Epsteina, któremu The Beatles zawdzięczają swoją zawrotną, choć stosunkowo krótką, karierę; aż do ostatniego koncertu, śmierci Epsteina i rozpadu zespołu. Przy Twist and shout czy She loves You aż chciało się tańczyć, a Yesterday i Imagine niemal wycisnęły mi łzy z oczu. Poza tym niezwykle miłym akcentem było spersonalizowanie występu pod duńską publiczność, jak choćby Epstein dzwoniący do duńskiego radia czy muzycy domagający się Tuborga (taki mniej znany Carlsberg) po próbie. Zespół pokazał się od jak najlepszej strony i poniedziałkowy wieczór uważam za niezwykle udany. Muzyzka na żywo zawsze wywołuje u mnie ciarki; szczególnie taka, którą lubię. Jeśli więc będziecie mieli okazję zobaczyć Twist & Shout na żywo - polecam Wam ogromnie.

O tym, że ajerkoniak w wypiekach uwielbiam, pisałam ostatnio, nie będę się więc powtarzać. Upieczenie babki ajerkoniakowej było tylko kwestią czasu; w końcu mi się udało. Skorzystałam z przepisu Doroty, ale zmniejszyłam ilość cukru i zamiast krówek dodałam kropelki gorzkiej czekolady; babka jest słodka, ale wyważona, a wyrazisty smak czekolady świetnie tutaj pasuje. Jej kurczaczkowy kolor i uroczy, żółty lukier sprawiają, że pięknie będzie wyglądać na każdym wielkanocnym stole. 
Polecam!

Babka ajerkoniakowa z czekoladą


Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2,5 l)
  • 150 g cukru
  • 150 g miękkiego masła
  • 4 jajka
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 125 ml ajerkoniaku
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
lukier:
  • 125 g cukru pudru
  • 2 łyżki ajerkoniaku
  • 1 łyżka wrzątku
dodatkowo:
  • marcepanowe jajeczka
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. 
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem. Dodawać do ciasta partiami, na zmianę z ajerkoniakiem. Na koniec dodać grubo posiekaną czekoladę, wymieszać łyżką.
Masę przelać do formy wysmarowanej masłem.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.

Przestudzić w formie 15-20 minut, wyłożyć na talerz. Zostawić do całkowitego ostudzenia.

Cukier puder przesiać, wymieszać z ajerkoniakiem i wrzątkiem na gładki lukier. Polać babkę, udekorować jajeczkami.

Smacznego!


I tak, wiem; zanudzę Was tymi babkami. Ale nic nie poradzę na to, że tegoroczna Wielkanoc stoi u nas pod znakiem babki właśnie. I nadal mam pomysły na nowe... Na szczęście nawet po Świętach piec babki można, i mam zamiar z tej możliwości skwapliwie skorzystać.
Co Wy na to...?

poniedziałek, 21 marca 2016

Sernik dla dorosłych. Porzeczkowo-ajerkoniakowy

Nie piję dużo alkoholu. Najczęściej, gdy jestem chora, C. serwuje mi rumowego Toddy'ego, okazjonalnie zdarza nam się wypić trochę wina do obiadu. Sylwester nie może się obyć bez szampana i kawy po irlandzku, w której przygotowaniu C. osiągnął mistrzostwo. Na średniowiecznym festiwalu zdarza nam się kupić miód pitny, i... To by było na tyle. Pamiętam też, że moim ulubionym drinkiem było truskawkowe mojito, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy piłam je po raz ostatni. Z sześć lat temu...? Jakoś tak.

Dlatego właśnie postronnego obserwatora zdziwiłaby ilość alkoholu w naszym domu. Gdzieś koło siedemdziesięciu butelek z różnymi trunkami: wino we wszystkich barwach, rum (też kolorowy), likiery wszelkiej maści, a nawet jedna czy dwie butelki z czystą wódką, której nie pija u nas nikt. Skąd i dlaczego...? Otóż C. zafascynowany jest winem i z każdej podróży przywozi kilka butelek. Popyt nie jest jednak aż tak duży, więc ich liczba na stojaku stale rośnie. Sporą część kolekcji otrzymaliśmy przy mniej i bardziej oficjalnych okazjach, a niektóre z trunków kupiłam ja. Żeby pić...? Ale gdzie tam! Do ciast!

Szczególną słabość mam do ajerkoniaku. Ten gęsty likier kojarzy mi się głównie z Wielkanocą, pewnie przez swój uroczo kurczaczkowy kolor. Skąd wzięło mi się połączenie z czaną porzeczką...? Nie wiem, ale chodziło za mną od dawna, i niecierpliwie czekałam, aż nadejdzie odpowiednia chwila na przygotowanie sernika w tych smakach.
Wyszło jeszcze lepiej, niż się spodziewałam. Kremowa, lekko kwaskowata masa porzeczkowa i słodki, alkoholowy mus dopełniają się idealnie. Ciężko poprzestać na jednym kawałku; nawet tym, którzy twierdzą, że serników nie lubią. Czy może być lepsza rekomendacja...? 
Polecam na zbliżające się Święta.

Sernik porzeczkowy z musem ajerkoniakowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:
  • 90 g ciastek digestive
  • 30 g masła

masa serowa:
  • 500 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 250 g porzeczek ze słoika razem z sokiem
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 135 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 3 jajka
  • 1 łyżka likieru z czarnej porzeczki

mus ajerkoniakowy:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny
  • 1 łyżka cukru pudru
  • 60 ml ajerkoniaku

dodatkowo:
  • 2 łyżki ajerkoniaku

Ciastka drobno pokruszyć. Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z ciasteczkami. Ugnieść na dnie tortownicy, schłodzić w czasie przygotowania masy serowej.

Porzeczki zmiksować blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko. Zmiksować z twarogiem, kremówką, cukrem, sokiem z cytryny, mąką ziemniaczaną, jajkami i likierem na gładką masę, tylko do połączenia składników.
Masę przelać na spód.

Piec w 140 st. C. przez 45 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
50 ml kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno. Powoli wlewać ajerkoniak, a następnie kremówkę z żelatyną, cały czas miksując. Masę wyłożyć na ostudzony sernik, wyrównać wierzch.

Pozostał ajerkoniak przelać do woreczka cukierniczego, odciąć rożek, formując małą dziurkę. Wyciskać na mus kropki wzdłuż brzegów, w niewielkich odstępach. Przeciągnąć przez środek kropek wykałaczką, formując serduszka.

Wstawić do lodówki na 3-4 godziny, a najlepiej na całą noc.

Smacznego!

A wieczorem idziemy na koncert. 
Tak, właśnie w poniedziałek. Tacy jesteśmy nieschematyczni. 

sobota, 19 marca 2016

Dla tych, co nie mogą spać. Babka waniliowa na jogurcie

Niemal każdy, kto codziennie musi rano wstawać do pracy wie, czym pachnie dzień wolny. Piszę prawie, bo są takie indywidua jak mój Tato na przykład, które dzień u dnia wstawać będą o piątej rano. Siła przyzwyczajenia, tak mówią.

Ja im nie wierzyłam. Skoro spać można, spać należy, ot co. Nie nastawiać budzika i delektować się każdą chwilą nieświadomości poświęconą na senne marzenia. Uskuteczniam to co drugi weekend, i tęsknię do tych chwil w dni powszednie o godzinie czwartej nad ranem.
Wczoraj jednak, mimo ambitnych planów spędzenia wspólnego wieczoru z C., zasnęło mi się po dziewiątej. C. taktownie mnie nie obudził; zrobiłam to sama, o wpół do czwartej rano. Świeżutka niczym skowronek, z politowaniem popatrzyłam na drzemiącego chłopaka. Wstałam, zjadłam kolację (śniadanie...?), wzięłam prysznic i upiekłam babkę. Do łóżka wróciłam o siódmej rano, gdy z porannej mgły niewiele już zostało, a słonko wesoło informowało, że pora wstawać. Ale kto to słyszał, żeby tak wcześnie wstawać w sobotę!

Babkę upiekłam prostą i szybką, intensywnie waniliową i wilgotną. Dodatek jogurtu sprawia, że nie jest mdła, pięknie pachnie i prezentuje się bardzo elegancko otulona grubą warstwą jogurtowego lukru i obsypana zmieloną laską wanilii.
C. kiedyś kupił młynek z wanilią, to właśnie jego użyłam do dekoracji. Można jednak zetrzeć laskę wanilii na tarce o drobnych oczkach, efekt będzie podobny.

Przepis znalazłam u Doroty.

Babka waniliowo-jogurtowa


Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2,5 l)

  • 4 jajka
  • 150 g cukru
  • 150 ml oleju
  • 450 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 275 g jogurtu greckiego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
lukier:

  • 130 g cukru pudru
  • 2 łyżki jogurtu greckiego
  • 1 łyżeczka ciepłej wody
dodatkowo:

  • zmielona laska wanilii
Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać olej, cały czas miksując.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem. Dodawać do masy partiami, na zmianę z jogurtem. Na końcu lwać ekstrakt, połączyć.

Masę przelać do formy.

Piec w 175 st. C. przez 45 minut.
Przestudzić w formie, następnie wyjąć na kratkę i pozostawić do całkowitego ostudzenia.

Cukier puder przesiać, wymieszać z jogurtem i wodą. Polać ciasto, posypać wanilią.

Smacznego!

Przepis przygotowałam z myślą o akcji Mirabelki:

piątek, 18 marca 2016

Wiosennie zielona zupa z groszku

Była sobie wiosna... Że tak bezczelnie pozwolę sobie sparafrazować tytuł bajki, którą pamiętają pewnie tylko nieco starsi Czytelnicy. Dzisiaj już tylko mgła i nieprzyjemny wiatr nam zostały. Dobrze, że wczorajsze popołudnie wykorzystałyśmy z Ptysią na długaśny, niesamowicie przyjemny spacer. Słoneczko świeciło, ptaszki ćwierkały, trawa jakby zieleńsza się nagle zrobiła. Natchniona wiosennym stanem świata, przygotowałam szybką, zieloną zupę z groszku.

Przepis znalazłam na blogu Secret way to the kitchen już jakiś czas temu. Ujął mnie jej seledynowy, żywy kolor. Iście wiosenny, przywołujący na twarz szeroki uśmiech. Dodatek mięty zastopował nieco moje zapędy; troszkę się bałam, jak to będzie smakować. Działałam więc ostrożnie, żeby później na talerzu hojnie całość listkami mięty posypać. Pasuje tutaj wspaniale; orzeźwia i jakby wyostrza całość. Dlatego śmiało możecie dać jej więcej niż tylko trzy gałązki.

Krem z groszku z miętą i limonką


Składniki:
(na 4 porcje)

  • 750 g mrożonego groszku
  • 250 g ziemniaków
  • 2 cebulki dymki
  • 1 łyżka masła
  • 1 l bulionu
  • 3 gałązki świeżej mięty
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • sok z 1/2 limonki
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 4 łyżki jogurtu naturalnego
W garnku roztopić masło, dodać ziemniaki. Gdy wchłoną tłuszcz, zalać bulionem, dodać dymkę i gotować, aż ziemniaki zmiękną. Pod koniec gotowania dodać groszek i listki mięty, gotować jeszcze 10-15 minut.
Po tym czasie zupę zdjąć z palnika, zmiksować blenderem na gładki krem. Dodać kremówkę, doprawić do smaku sokiem z limonki, solą i pieprzem.
Podawać na ciepło z kleksem jogurtu.

Smacznego!


Przepis przygotowywałam z myślą o akcji Pinkcake:

czwartek, 17 marca 2016

O tym, dlaczego mam fajnego Tatę. I sernik. Zielony

Byłam niedawno u psiapsiółki. Jak zwykle, przy kawie, próbowałyśmy naprawiać świat. W końcu zeszło na tematy związane z kulinariami, i Karolina dumnie wyciągnęła z szuflady gazetę z przepisami. A tam - same cuda! Kurczaczki, zajączki i tort z uszami. Ten ostatni zafascynował mnie do tego stopnia, że całym sercem zapragnęłam posiadać swój własny egzemplarz. Co robić...?
Pełna pomysłów wszelakich, szybciutko zrobiłam zdjęcia i wysłałam Tacie z podpisem: Kupisz mi...?

Następnego ranka dostałam odpowiedź: Kupiłem.

Czy muszę coś jeszcze tłumaczyć...? Taki Tata to skarb dla kulinarno-blogerowej maniaczki. 
Dziękuję.
I przy okazji składam najlepsze życzenia; dzisiaj bowiem Tatuś ma imieniny.
I brew pozorom, na chrzcie wcale mu Patryk nie dano...

Gdy zobaczyłam ten sernik na blogu Cake time niemal trzy lata temu, zaparło mi dech w piersiach. Jest piękny! I zielony! Czy można nie chcieć od razu biec do kuchni...?
Ja chciałam, ale niestety; mój zapał został szybko ostudzony. Tajemniczym składnikiem, nadającym barwę ciastu, jest zielona herbata matcha. Tutaj: nie do dostania. Ileż się naszukałam, ileż napytałam... I nic. Nie ma.
Zrezygnowana, na długie lata o serniku zapomniałam. Aż w końcu robiłam zakupy na Amazonie, i tam w oko mi wpadła niepozorna paczuszka. Cena przyprawiła mnie o lekką palpitację, ale co tam; raz się żyje. Kupiłam. I teraz nie mogę przestać się nią zachwycać!
Smakuje... No cóż, jak zielona herbata. Czyli dobrze. A do tego nadaje wypiekom obłędnie zielony kolor, który każdorazowo wprawia mnie w zachwyt. W końcu mogłam się więc za sernik zabrać...

Dekorację spapugowałam, bo podoba mi się ogromnie. Zmieniłam jednak nieco proporcje; mniej czekolady, mniej słodkiego mleka, mniej żelatyny. I spód z dwóch trzecich oryginalnej porcji.
Sernik nadal jest słodki, jednak smak czekolady doskonale przełamuje herbata i delikatna nuta cynamonu. Spód jest kruchutki, bardziej przypomina ciasteczkowy niż klasyczny kruchy. Masa serowa jest cudownie kremowa, delikatna, a jednocześnie ciężka. Coś wspaniałego!
Ja nie potrafię się oderwać...

Sernik z białą czekoladą i zieloną herbatą matcha (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:
  • 75 g mąki pszennej
  • 50 g mielonych migdałów
  • 1,2 łyżeczki cynamonu
  • 35 g cukru
  • 40 g zimnego masła
  • 1/4 łyżeczki soli
masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 250 g białej czekolady
  • 200 ml śmietany kremówki
  • 150 g słodzonego mleka skondensowanego
  • 2 listki żelatyny
  • 2 łyżki zielonej herbaty matcha (proszek)
dodatkowo:
  • maliny
  • płatki migdałowe
  • herbata matcha (proszek)
Mąkę przesiać, wymieszać z migdałami, cukrem, cynamonem i solą. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie zagnieść. Wysypać na spód tortownicy, dokładnie ugnieść.
Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Piec w 170 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Połowę kremówki zagotować, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Zalać kremówką posiekaną czekoladą, wymieszać do jej rozpuszczenia.
W pozostałej kremówce rozpuścić herbatę.
Serek zmiksować z mlekiem, dodać czekoladę i herbatę. Zmiksować tylko do połączenia składników.

Masę wylać na całkowicie ostudzony spód.
Schłodzić w lodówce minimum 4 godziny, a najlepiej przez całą noc.

Przed podaniem udekorować herbatą, malinami i płatkami migdałów.

Smacznego!


Przepis idealnie pasuje do zielonej akcji Pinkcake:

wtorek, 15 marca 2016

Babka herbaciana z pigwą i pierwsze ptasie trele

Wielkanoc już niemal za progiem. Gorączkowo planuję kolejne wypieki i zastanawiam się, kiedy zdążę wypróbować te wszystkie przepisy. Na świąteczne śniadanie, brunch właściwie (ach, jak to modnie brzmi!), zostaliśmy zaproszeni do brata C. Jako, że posiłek jest składkowy, każdy dostał listę tego, co ma ze sobą zabrać. Na mojej wylądowały desery... Ciekawe dlaczego...?

W każdym razie mam pewien pomysł, który powinien zachwycić dzieci, o ile uda mi się go zrealizować. Biorąc pod uwagę, że w Święta wypada akurat mój pracujący weekend, muszę się naprawdę dobrze zorganizować.

Ostatnio jednak zaobserwowałam pewną zmianę, która napawa mnie otuchą i nadzieją na lepsze, cieplejsze jutro. Otóż gdy rano wychodzę do pracy, nie witają mnie przerażająca cisza lub głuche podmuchy wiatru. Radosne, ptasie trele wypełniają nocne powietrze sprawiając, że nie mogę się nie uśmiechać. Do pracy przychodzę w wyjątkowo radosnym nastroju.
Przedwczoraj tuż przed drzwiami spotkałam Grethę. Kazała mi się zatrzymać i słuchać. Idzie wiosna - szepnęła, nie chcąc zakłócać ptasiego koncertu.

W tym jakże optymistycznym klimacie pragnę Wam dzisiaj zaproponować babkę. Nieco inną niż wszystkie, ale naprawdę pyszną i wartą upieczenia. Mocno wilgotna i cięższa od klasycznych, maślanych puszków, zaskakuje wyjątkowym, herbacianym smakiem i wyczuwalnymi kawałeczkami startej na tarce pigwy. To moja pierwsza przygoda z tym owocem. Mam jeszcze kilka sztuk, które planuję przerobić na marmoladę. Jakieś sugestie...?

Pomysł na herbaciane ciasto z pigwą zaciekawił mnie na blogu Zucchini Blues, ale tytuł nastawił mnie na coś innego. Znalazłam więc przepis na babkę herbacianą u Edytki, i połączyłam te dwa pomysły w jeden. Wyszło zaskakująco dobrze; herbata nadaje intrygującego aromatu, a pigwa soczystości. Pod grubą warstwą herbacianego lukru babka prezentuje się naprawdę elegancko.
Babeczce ciężko się oprzeć, i we trójkę na jedno posiedzenie zjedliśmy połowę. 
Polecam!

A po inne pomysły na babki zajrzyjcie koniecznie do Ani i Malwinny

Babka herbaciana z pigwą


Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2 l)
  • 200 ml mleka
  • 2 torebki herbaty earl grey
  • 80 g miękkiego masła
  • 80 g cukru
  • 2 żółtka
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 owocu pigwy (200 g)
lukier:
  • 130 g cukru pudru
  • 2 łyżki mocnej herbaty earl grey
Mleko zagotować, zdjąć z palnika. Włożyć torebki z herbatą, przykryć i odstawić do wystygnięcia.
Pigwę obrać, zetrzeć na tarce o dużych oczkach.

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbić żółtka, dokładnie mieszając po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z proszkiem i solą. Partiami, na zmianę z mlekiem, dodawać do masy, miksując na najniższych obrotach.
Na końcu dodać pigwę, połączyć.

Masę przełożyć do oprószonej mąką formy.

Piec w 180 st. C. przez 45-50 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie, a po 15 minutach wyłożyć na talerz. Zostawić do całkowitego wystudzenia.

Cukier puder przesiać, utrzeć z herbatą na gładki lukier. Polać nim babkę.

Smacznego!


Do ciasta użyłam herbaty Lipton, Imperial Earl Grey. Nie jest to żadna reklama, po prostu uważam, że jej cytrusowo-kwiatowy smak idealnie tutaj pasuje. Oczywiście, użyjcie swojej ulubionej.

piątek, 11 marca 2016

Pachnący bochenek na każdą porę roku

Gdy w wolny dzień otwieram oczy tuż po słonku, wita mnie wiosna. Błękitne niebo bez ani jednej chmurki, ciepłe światło wlewające się przez okna i uczucie gdzieś głęboko w środku, że to będzie dobry dzień. 
Po południu wychodzę z Ptysią na jesienny już świat. Słoneczna kula jakby zamglona, znużona swoimi obowiązkami. Chłodny wiatr od czasu do czasu szarpie za mój szalik i Ptysi uszy, wywołując uczucie niewytłumaczalnego niepokoju. 
Wieczorem szyby pokrywa lód, malując na nich fantazyjne wzory. Zima śmieje mi się prosto w nos. O naiwna, myślałaś, że tak łatwo dałam za wygraną...? - szepcze, mrożąc mi twarz zimnym oddechem.

Cóż, czekam na kolejny wiosenny poranek i zastanawiam się, gdzie w tym cyklu zapodziało się lato...?

Znalazłam na dysku przepis na chleb. Najprostszy, najzwyklejszy. Na drożdżach. Z chrupiącą skórką, ziemniakami, dzięki którym długo zachowuje świeżość, oraz dodatkiem kolendry. Może więc choć trochę niezwykły...? Ma chrupiącą skórkę i zwarty miąższ, pięknie pachnie - jeśli oczywiście lubicie kolendrę. Możecie ją pominąć, ale mi pasuje tutaj jak ulał.

Prosty chleb z ziemniakami i kolendrą


Składniki:
(na 1 bochenek)
  • 120 g ugotowanych ziemniaków
  • 500 g mąki pszennej
  • 300 ml letniej wody
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1,5 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry

dodatkowo:
  • 2 łyżki wody

Ziemniaki rozgnieść widelcem lub przecisnąć przez praskę. Mąkę przesiać, wymieszać z solą, kolendrą i ziemniakami. 
Drożdże wymieszać z cukrem i wodą. Wlać do mąki, zagnieść, wyrobić gładkie ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie jeszcze raz szybko zagnieść, uformować z ciasta podłużny bochenek, odstawić na 40 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięty bochenek skropić wodą, naciąć po skosie w trzech miejscach. Na blasze z chlebem ustawić małe naczynie z wodą.

Piec w 225 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 30-35 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A w domu pachnie pomarańczami. I rabarbarem
Czyste szaleństwo!

czwartek, 10 marca 2016

Zaćmienie umysłu. I mazurek porzeczkowo-jogurtowy

Każdy, nawet geniusze (a przynajmniej taką mam nadzieję), a co dopiero zwykły, szary człowiek, miewa chwile totalnego zaćmienia umysłu. Łapię się na tym od czasu do czasu, i jest mi później niewypowiedzianie głupio. No bo jak tak można...? Przecież każdy normalny, rozsądny człowiek... 
A może wcale nie? Może on też by nagle stracił umiejętność racjonalnego myślenia i zrobił bubla?

Przez wilgotny, duński klimat skóra na wargach pęka mi na potęgę; wszyscy wiedzą, jakie to nieprzyjemne. Pomadki ochronne noszę więc w kieszeniach wszystkich płaszczy, kurtek i innych okryć wierzchnich. Kilka tygodni temu jedną udało mi się zgubić. Nie było tragedii - i tak niemal się kończyła. Oczywiście, najpierw sprawdziłam kieszenie i ewentualne w nich dziury (brak), a później doszłam do racjonalnego wniosku, że musiała mi wypaść na spacerze z psą, gdy wyciągałam woreczek na wiadomo co (swoją drogą, rzeczonych woreczków mam jeszcze więcej niż pomadek. Są wszędzie). Przeszłam nad tym niefortunnym drobiazgiem do porządku dziennego, wkładając do kieszeni następną sztukę. Gdy jednak i ta wyparowała niedługo po swej poprzedniczce, zaczęłam się zastanawiać. Obmacałam kieszenie, sprawdziłam w domu i pracy, pod fotelem w aucie - nic. Diabeł ogonem nakrył, jak mawia Babcia. Lekko już zdenerwowana (do tej pory pomadek bowiem nie gubiłam), zaplanowałam zakupy - jeśli będą nadal znikać w takim tempie, przyda mi się zapas.
Następnego dnia, ubrana w płaszcz, szalik i czapkę, sięgałam po klucze do tylnej kieszeni spodni. Poczułam, że w płaszczu jest z tyłu coś dziwnego. Po wejściu do mieszkania rozebrałam się, obmacałam rzeczony płaszcz, a tam - pomadki. Obie! 

Okazało się, że w kieszeni dziura jednak była; tak zakamuflowana, że jej nie wyczułam. Gdy zbyt gwałtownie w niej grzebałam (kieszeni, nie dziurze), pomadki wyślizgiwały się i lądowały pod podszewką.
Ot, tajemnica rozwiązana. 
A mi znów było niewypowiedzianie głupio...

Przejdźmy jednak do rzeczy przyjemnych.
Lubicie mazurki? Mi sporo czasu zajęło przekonanie się do nich. Gdy jednak odkryłam, że nie muszą być twardymi ulepkami smakującymi chyba tylko cukrem, na których można sobie zęby połamać, obdarzyłam je gwałtownym, acz szczerym uczuciem. W końcu trwa ono do dziś!
Tym razem mam więc dla Was cudownie kruche ciasto wypełnione delikatnym, lekko serowym kremem z czarnej porzeczki. Kwaskowe nadzienie świetnie komponuje się ze słodkimi bezami, a świeże jeżyny nie tylko dodają całości uroku, ale też świeżości.

I tak, wiem, mazurek to trochę oszukany... Ale dobra wiadomość jest taka, że w ciągu roku można taki upiec, nazywając po prostu tartą. I nikt nie prawa się przyczepić!

Mazurek porzeczkowo-jogurtowy


Składniki:
(na formę do tarty o wymiarach 34x9 cm)

spód:
  • 160 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 60 g zimnego masła
  • 1 jajko
masa jogurtowo-porzeczkowa:
  • 170g jogurtu greckiego
  • 170 g czarnych porzeczek ze słoika (lub 150 g porzeczek i 20 g cukru)
  • 45 g cukru
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
dodatkowo:
  • kilka bez
  • jeżyny
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, zagnieść ciasto.
Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie rozwałkować na prostokąć nieco większy niż forma. Wyłożyć formę, formując brzeg.
Schłodzić w lodówce kolejne 30 minut.

Ciasto przed pieczeniem nakłuć widelcem. Ułożyć na cieście papier do pieczenia, wysypać kamykami lub fasolą.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 15 minut w 180 st. C.
Przestudzić.

Świeże lub mrożone porzeczki wsypać do garnka, zasypać 20 g cukru i podgrzewać, aż cukier się rozpuści, a owoce puszczą sok.
Ostudzić.

Porzeczki (ugotowane lub ze słoika razem z sokiem) zmiksować blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko. Wymieszać trzepaczką z jogurtem, cukrem, jajkami, ekstraktem i mąką.
Masę wylać na przestudzony spód.

Piec w 150 st. C. przez 20 minut.
Przestudzić w piekarniku, następnie całkowicie ostudzić na kratce.

Schłodzić przez noc w lodówce.

Przed podaniem udekorować pokruszonymi bezami i jeżynami.

Smacznego!


A co z obiecanym, zielonym mazurkiem? - zapytacie.
Spokojnie, pracuję nad tym.

wtorek, 8 marca 2016

Czerwone pomarańcze, parchate ogórki i babeczki

Uwielbiam czerwone pomarańcze. Smakiem nie różnią się aż tak bardzo od tych zwykłych (choć są słodsze i jakieś takie... Lepsze), ale ten kolor... Intensywna, krwista czerwień za każdym razem wprawia mnie w zachwyt, gdy przekrawam je na pół. Mają w sobie coś wyjątkowego; coś, czemu nie potrafię się oprzeć. I to właśnie dla nich przejeżdżam dziesiątki kilometrów na bazar w Aarhus, bo to jedyne miejsce, gdzie udało mi się je znaleźć. 
W sobotę więc ruszyliśmy na zakupy. Całą drogę drżałam niemal z podekscytowania - czy będą...? To w końcu sezon, ale kto wie... Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, niemal biegłam do sekcji z warzywami i owocami. A tam, ukazały mi się one. Całe góry na każdym ze stoisk. Uff... Można iść dalej. Najpierw bowiem wchodzimy do innego sklepu, gdzie również można kupić wspaniałości, o których na co dzień mogę tylko marzyć. I tak w naszym koszyczku wylądowały najlepszej jakości oliwa z oliwek, trufle zakonserwowane tylko w wodzie i soli, którymi C. podekscytował się nie na żarty, krem kasztanowy i kasztanowa mąka, które mnie z kolei przyprawiła o szybsze bicie serca, a na deser - wielkie opakowanie chałwy. Wychodziłam stamtąd niemal w pełni usatysfakcjonowana. Dłuższy postój przy stoiskach warzywnych zaowocował dużą ilością czerwonych pomarańczy w naszych siatkach, trzema gigantami w tradycyjnym, pomarańczowym kolorze; tak słodkimi, że nie potrafiliśmy się im oprzeć, pomidorami różnej wielkości, pigwami, które były miłym zaskoczeniem, czosnkiem, nieziemsko ostrymi papryczkami chilli i... Parchatymi ogórkami. Wiem, wiem, to niezbyt eleganckie słowo, w ogóle do bloga kulinarnego niepasujące. Ale co zrobić - nie mam pojęcia, jak te dziwactwa się nazywają. C. kupił je jakoś tak mimochodem, że się nawet zorientować nie zdążyłam. Sztuk cztery. Wyglądają jak parchate ogórki gruntowe, a po przekrojeniu wyglądają też trochę jak ogórki, ale z dyniowymi pestkami. W smaku gorzkawe, czego C. nie przewidział. I teraz ja muszę wymyślić, jak je zjeść...
Jakieś pomysły...?

Gwiazdami dzisiejszego wpisu są oczywiście pomarańcze. Już następnego dnia zamieniłam część z nich w urocze babeczko-muffiny, które chodziły mi po głowie od dawna. Nie mam pojęcia, skąd mi się wziął ten pomysł, bo żadnego satysfakcjonującego mnie przepisu znaleźć w sieci nie mogłam. W końcu sięgnęłam po Indulgent cakes The Australian women's weekly (jeden z przedświątecznych nabytków, który zawojował moje serce pięknymi zdjęciami i wiele obiecującymi przepisami), i przepis na podobne babeczki przerobiłam nieco, żeby pasowały do mojej idei. W oryginale wypiek podaje się z kandyzowanymi pomarańczami i lodami; u mnie plasterki cytrusów wylądowały na dnie foremek, żeby po upieczeniu dumnie prezentować swoją czerwoną barwę już na wierzchu. Nie zmieniłam samej receptury na muffiny - migdałowo-pomarańczowe, dość ciężkie i nadal słodkie (choć ilość cukru zmniejszyłam o ponad połowę). I tak, w przepisie jest oliwa, nie olej. Czuć jej charakterystyczny zapach podczas pieczenia, i na ciepło można wyczuć jej smak w wypieku. Gdy babeczki stygną, cała ich oliwowość się ulatnia; nie bójcie się więc tego połączenia.
Są wyśmienite na ciepło (koniecznie z lodami!), ale na zimno też spisują się znakomicie. Malutkie, poręczne; znikają nie wiadomo kiedy.

Muffinki znajdziecie dzisiaj również u Marty i Zuzi.

Odwracane babeczki z czerwonymi pomarańczami


Składniki:
(na 16 sztuk)
  • 185 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 120 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru
  • 125 ml oliwy
  • skórka otarta z 1 czerwonej pomarańczy
  • 125 ml soku z czerwonych pomarańczy
  • 3 jajka
dodatkowo:
  • 1,5 czerwonej pomarańczy
Formę na muffiny wysmarować masłem. Na dnie każdego wgłębienia ułożyć kółeczko wycięte z papieru do pieczenia, a na nim plastry pomarańczy grubości 3-4 mm.

Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z migdałami i cukrem. Jajka roztrzepać, połączyć z oliwą, sokiem i skórką z pomarańczy. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać.
Ciasto przełożyć do formy.

Piec w 180 st. C. przez 25 minut.
Przestudzić w formie 10-15 minut, następnie wyjąć, obracając do góry spodem.

Podawać na ciepło lub po wystudzeniu.

Smacznego!


Jak myślicie, ładnie by taka babeczka wyglądała w wielkanocnym koszyczku...?

poniedziałek, 7 marca 2016

Na Dzień Kobiet. I na urodziny. A może na Wielkanoc...?

Jutro ważny dzień. Panowie pod krawatami, a przynajmniej w prawie wyprasowanych koszulach, ustawiają się w długaśnych kolejkach w kwiaciarniach i cukierniach. Bukiety wiele mówiących, czerwonych róż i pudełka pełne najlepszych czekoladek (choć z tym akurat trzeba uważać; nie każda pani, w dobie bycia slow i healthy, spojrzy przychylnym okiem na ten kuszący, acz zakazany podarunek), będą wyręczane wśród ochów i achów. Przedstawicielki płci pięknej (w dzisiejszych czasach, gdzie zachwycamy się mężczyznami księcioseksualnymi - czy nie wydaje się Wam, że to oksymoron? - ten związek frazeologiczny powoli traci swe pierwotne znaczenie) będą trzepotać rzęsami, ich adoratorzy będą się głupawo uśmiechać, i wszyscy będą szczęśliwi. No chyba, że jakiś nieszczęśnik zapomni. Oj, wtedy nie chciałabym być w jego skórze...

W moim domu rodzinnym to podwójne święto. Ósmego marca urodziny ma bowiem moja Mamusia. Dlatego już dzisiaj chciałabym jej życzyć wszystkiego, co najlepsze, spełnienia marzeń, wygrania w totka, i żeby udało jej się odwiedzić Danię. No dobra, tego ostatniego bardziej sobie życzę... 
Ale to w końcu też Dzień Kobiet, prawda...?

Z tej jakże podniosłej okazji mam tort. No dobrze, torcik raczej... Przygotowany w tortownicy o średnicy osiemnastu centymetrów, nie powala wielkością. Za to smak, moi kochani... Zbija z nóg.
Miękki biszkopt mocno nasączony likierem, na nim delikatny mus o smaku kawy, warstwa słodkich bezików i mus z ciemnej czekolady, niemal wytrawny w smaku. Wszystko przykryte cienką warstwą galaretki kawowej, której intensywny smak wspaniale wieńczy całość. Całość jest kawowo-czekoladowa; ciężko powiedzieć, który smak dominuje. Oba się ze sobą wspaniale komponują; po prostu.

A jeśli nie z okazji Dnia Kobiet, to może przygotujecie takie cudo na Wielkanoc...? Nie jest to tradycyjny wypiek, ale z pewnością zrobi na gościach odpowiednie wrażenie.

Jeżeli jednak kawowe smaki Was nie kuszą, koniecznie zajrzyjcie do Malwi i sprawdźcie jej przepis na biszkopt z galaretką.

Torcik kawowo-czekoladowy z kawową galaretką


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 1 jajko
  • 35 g cukru
  • 20 g mąki pszennej
  • 10 g mąki ziemniaczanej
  • 20 g kakao
nasączenie:
  • 1 łyżka likieru kawowego
mus kawowy:
  • 65 ml mocnej kawy
  • 80 g cukru
  • 2 żółtka
  • 1 listek żelatyny
  • 60 g miękkiego masła
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:
  • 30 g bezików
mus czekoladowy:
  • 90 g ciemnej czekolady (70%)
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
galaretka:
  • 200 ml gorącej,  mocnej kawy
  • 2 łyżeczki cukru
  • 3 listki żelatyny
dekoracja:
  • bezy
  • jeżyny
  • ziarna kakaowca
Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki i kakao przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć na blachę, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 10-15 minut w 160 st. C.
Wystudzić.

Mus kawowy:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę zagotować z połową cukru. 
Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorącą kawę, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, gotować, aż zgęstnieje do konsystencji budyniu. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać. Przełożyć do miski, miksować przez około 10 minut, aż masa całkowicie wystygnie. Po kawałeczku dodawać miękkie masło, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić na sztywno, dodać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

W formie ułożyć biszkopt, zapiąć obręcz, nasączyć likierem. Wylać krem kawowy, posypać pokruszonymi bezikami. Schłodzić w lodówce.

75 ml kremówki zagotować. Zalać nią posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do czekolady, delikatnie mieszając łyżką. Wyłożyć na mus kawowy, wyrównać wierzch. Schłodzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kawę posłodzić, wymieszać. Dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Ostudzić.

Tężejącą galaretkę wylać na mus czekoladowy. Schłodzić w lodówce przez noc.


Tort przed podaniem udekorować bezikami, jeżynami i pokruszonymi ziarnami kakaowca.

Smacznego!

Ja nie dostanę jutro kwiatów. W Danii Dnia Kobiet się nie obchodzi, i jakoś nie mogę przekonać C. do zmiany zdania. 
Zresztą, on w ogóle mi ciętych kwiatów nie kupuje. Zazwyczaj dostaję doniczki (a czasem wręcz donice!) z orchideami albo innym zielskiem, czasami siatki pełne czerwonych pomarańczy...

sobota, 5 marca 2016

Kokosowy pudding chia. Dla zabieganych

Zabiegana jestem okrutnie. Szczególnie rano brakuje mi czasu na cokolwiek. I jakoś nie mogę się zmusić, żeby wstawać jeszcze wcześniej i robić sobie śniadanie. Zazwyczaj zjadam jabłko lub, ostatnio, kiwi, czasem banana, i pędzę do pracy. A tam, po jakiejś godzince, dopada mnie głód. No dobra, mały głodek raptem... Niemniej, jak możecie sobie z pewnością wyobrazić, otoczona jestem przez ciasta, ciastka i ciasteczka, co tylko potęguje ssanie w żołądku. W końcu, skuszona smakołykami, sięgam po drożdżóweczkę, albo - czyste szaleństwo! - po kawałek ciasta z bitą śmietaną... 
W końcu jednak powiedziałam sobie: dość! Tak dalej być nie może. Nie chcę skończyć praktyk dwa razy grubsza i ani trochę wyższa, niż zaczęłam. Pierwszy krok - śniadanie w domu, które nasyci mnie na tyle, że będę mogła smarować biszkopty kremem, i nie podjadać. Kanapki są na drugie śniadanie, owsianka...? Za długo. Granola jest dobrym rozwiązaniem (koniecznie domowa!), ale od czasu do czasu potrzeba zmiany. Z czeluści szafki wygrzebałam więc zapomniane nasionka szałwii hiszpańskiej (która, wbrew pozorom, pochodzi z Meksyku i Gwatemali), i przygotowałam sobie pudding. Jest to genialna opcja z tego względu, że całą pracę (której jest, prawdę powiedziawszy, niewiele), należy wykonać wieczorem. Rano tylko dodać elementy chrupiące i owoce, i można wcinać.

Taki niepozorny pudding syci na długo i smakuje naprawdę dobrze. Małe, ciemne ziarenka, nawet po nocy moczenia się w mleku, nadal delikatnie chrupią. Ta wersja jest obłędnie kokosowa (jeśli pudding rano będzie zbyt gęsty, można dolać odrobinę mleka i wymieszać) i niezbyt słodka. Mi zasmakowała bardzo.
I na podwieczorek się nada, a nawet na zdrowy deser.
Czego chcieć więcej...?

Kokosowy pudding chia z jeżynami


Składniki:
(na 2 porcje)
  • 400 ml mleka kokosowego
  • 3 łyżki nasion chia
  • 2 łyżeczki miodu
dodatkowo:
  • chipsy kokosowe
  • jeżyny
Mleko kokosowe, miód i chia dokładnie wymieszać. Przykryć folią spożywczą, wstawić na noc do lodówki.

Następnego dnia przełożyć do szklanek, udekorować chipsami kokosowymi i jeżynami.

Smacznego!


Chia jeszcze się z pewnością u mnie pojawi, bo coraz bardziej lubię te maleńkie kuleczki.
Może nawet w duecie z czerwonymi pomarańczami...?

czwartek, 3 marca 2016

Guziki w trzech smakach

Przecena na rolady to nie przelewki. Trzeba ich wtedy zrobić pięćset. Dokładnie. Uff... 
A jeszcze te akurat rolady mają być cytrynowe. Co oznacza, że sok z cytrusów wycisnąć trzeba. Gdy po niemal ośmiu godzinach wyciskania (w przerwach zrobiłam dzióbki i oczka naszym angry birds, kartofelki i marcepanowe tartaletki) prawe ramię, zwieńczone nieskazitelnie białą dłonią, niemal zupełnie już mi omdlało, Christina zalotnie wyszeptała mi do ucha You are the lemon girl.
Cytrynowa dziewczyna; dlaczego nie? 
W końcu bywam czasem kwaśna...

Po takim dniu, sami rozumiecie, sił na pisanie brakuje. Szczególnie prawa dłoń odmawia współpracy i pragnie być już tylko podziwiana. 
Serio - na początku czułam się jak panna szlachcianka, może nawet na wydaniu. Później wszystkie drobne ranki zaczęły niemiłosiernie szczypać, i nawet rękawiczki nie pomogły. Cóż, wszystko ma swoją cenę. Nawet czyste paznokcie (ani śladu czekolady; niesamowite!).

Dzisiaj mam dla Was naprawdę urocze ciasteczka. Guziczki zachwycały mnie od dawna; gdy więc znalazłam odpowiednią foremkę, kupiłam ją bez chwili wahania. Jeśli jednak takiej nie macie, nic straconego. Wystarczy zaopatrzyć się w dwie nieduże, okrągłe foremki (lub szklanki); większą wycinać ciastka, mniejszą przyciskać delikatnie w środku, formując kant. Dziurki można zrobić słomkami - i gotowe. A jeśli wydaje się Wam to zbyt skomplikowane, wytnijcie zajączki albo jajeczka - będą jak znalazł na Wielkanoc!

Przepis znalazłam u Chantel - u niej są cztery smaki, u mnie tylko trzy. Ale za to jakie! Orzeźwiająca cytryna, pobudzająca kawa i intensywne kakao. Każdy pyszny, choć mi najbardziej smakują kawowe... Idealnie kruche sprawiają, że nie można się od nich oderwać.

Upieczecie...?

Ciasteczka guziki


Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 150 g miękkiego masła
  • 70 g cukru pudru
  • 1 żółtko
  • 230 g mąki pszennej
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1,5 łyżki kakao
  • 1,5 łyżeczki kawy rozpuszczalnej (proszek)

Masło utrzeć z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać żółtko, połączyć. Partiami dodawać mąkę, zagnieść gładkie, dość miękkie ciasto. 
Podzielić je na 3 równe części. Do pierwszej dodać skórkę z cytryny, do drugiej kakao, a do trzeciej - kawę. Dokładnie zagnieść.

Uformować z ciasta trzy kulki, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto wałkować na grubość 3 mm, wykrawać foremką ciastka. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 180 st. C. przez 8-10 minut.
Wystudzić.

Smacznego!


A już w sobotę, jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, pojedziemy na targ. To cała wyprawa - pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę! Główny cel - krwiste pomarańcze i krem kasztanowy. A dla C. - trufle w oleju.
Będzie się działo!

środa, 2 marca 2016

Bajki nie tylko dla dorosłych

Tegoroczne Goodreads'owe wyzwanie ma się całkiem nieźle. Biorąc pod uwagę, jak niewiele mam czasu, który mogę poświęcić na czytanie, jestem całkiem zadowolona. Nie będę jednak przed Wami ukrywać zatrważającej prawdy - ratują mnie audiobooki

Książki czytam praktycznie od zawsze, i muszę przyznać, że jestem w tej kwestii tradycjonalistką. Skamieliną, jak powiedzieliby niektórzy sympatyczni znajomi. Uznaję książki papierowe, wydrukowane; z okładkami, których mogę dotknąć i kartkami, które da się przewracać. Nie dla mnie ebooki bez duszy. 
Jestem też typowym wzrokowcem; dopóki czegoś nie zobaczę, marne szanse, że zapamiętam. W szkole koszmarem były momenty, gdy trzeba było czegoś wysłuchać, a później to streścić. Ciężko mi skupić się na słuchaniu, gdy nie mam przed sobą tekstu. Cóż - ten typ tak ma (choć zasadniczo nie lubię tego stwierdzenia).

Codziennie jednak dojeżdżam do pracy około czterdziestu minut. Prowadzę auto, co sprawia mi niekłamaną przyjemność, jednak mocno ogranicza możliwości. Choćbym nie wiem, jak kombinowała - książki czytać się nie da. A o piątej rano spać ciągle się chce... Wpadłam więc na genialny w swej prostocie pomysł, i postanowiłam zacząć słuchać książek. Jako dziecko lubiłam, gdy Babcia czy Dziadek czytali mi bajki; stwierdziłam, że to będzie taki powrót do szczenięcych lat. Może właśnie dlatego jednym z pierwszych audiobooków, których wysłuchałam, były Baśnie braci Grimm dla dorosłych i młodzieży. Bez cenzury Philipa Pullmana. Dodatkową zachętą była czytająca bajki Krystyna Czubówna, którą chyba wszyscy pamiętamy z filmów przyrodniczych, które oglądało się całymi rodzinami.


Najpierw może kilka słów o książce. Są to klasyczne baśnie, które wszyscy znamy; od Kopciuszka do Śpiącej królewny, poprzez Królewnę Śnieżkę; ale także te mniej znane, które znalazły się w zbiorach braci Grimm. Pullman bada ich rodowody; podaje, kto je braciom Grimm opowiedział, gdzie miały swe źródło. Zmienia też nieznacznie niektóre z nich; wybiera te wersje, które odpowiadają mu najbardziej. Na końcu zawsze uzasadnia swoje motywy i tłumaczy, dlaczego według niego takie zakończenie jest lepsze od oryginału, dlaczego pominął lub dodał pewne szczegóły.
Czytając dopisek bez cenzury w tytule spodziewałam się jakichś pikantniejszych elementów, ale poza pewnymi interpretacjami, nie doczekałam się ich. Chodzi chyba bardziej o rozbieranie baśni na części pierwsze, poszukiwania drugiego dna i ukrytych znaczeń. Poza tym z pewnością jest to świetny chwyt marketingowy.

Czy taka wersja czytania spodobała mi się? Tak. Po pierwsze, podczas drogi do pracy oczy mi się nie zamykają, co ma duże znaczenie dla bezpieczeństwa mojego i innych kierowców. Po drugie, nie mam wrażenia zmarnowanego czasu; w końcu czytam, prawda...? A to zawsze jest pożyteczne zajęcie. Nie wiem, czy dałabym radę z jakąś poważną, psychologiczną książką, na której naprawdę trzeba się skupić. Przerywanie w połowie zdania, gdy dojeżdżam do pracy sprawia, że momentami czuję się nieco wyrwana z kontekstu. Niemniej, książka Pullmana zdała egzamin znakomicie. Z przyjemnością posłuchałam sobie baśni, które Czubówna czyta z nienaganną dykcją i świetnie je interpretuje. 
Polecam Wam więc z czystym sumieniem. Nawet wzrokowcom!

Baśnie braci Grimm dla dorosłych i młodzieży. Bez cenzury
Philip Pullman
Wydawnictwo Albatros
2014
Czyta: Krystyna Czubówna