sobota, 30 stycznia 2016

Słodko-kwaśno. Piąte urodziny bloga

O tym, że czas pędzi nieubłaganie, pisałam niedawno. W zasadzie jest to przygnębiające, ale bywa, że na drodze stają nam rzeczy niezwykle przyjemne. Takie rocznice chociażby. W Polsce po osiemnastce urodzin niemal nie wypada obchodzić (szczególnie paniom), ale z racji tego, że od dawna mieszkam w zupełnie innym kraju, do urodzin podchodzę niezwykle pozytywnie. Każda okazja, żeby się bawić jest dobra, a jak jeszcze przynoszą człowiekowi prezenty... No nie sposób urodzin nie lubić!
Do moich jeszcze trochę czasu zostało; dzisiaj natomiast świętujemy urodziny bloga!

To już pięć lat, odkąd nieśmiało wystukałam na klawiaturze pierwszy post. Nie byłam wtedy pewna, czy ktokolwiek tutaj zajrzy; okazało się jednak, że Czytelników przybywa wraz z rozwojem bloga. Przez te pięć lat przeszłam długą drogę; nie tylko blogowo, ale też prywatnie. Choć oba te aspekty w pewien sposób się zazębiają... To dzięki blogowi i wspaniałym ludziom, których poznałam postanowiłam spełnić swoje marzenie; blogowanie i wierni Czytelnicy dodali mi odwagi, i to dzięki nim wstąpiłam na nową drogę. Wasze komentarze utwierdzają mnie w przekonaniu, że postąpiłam słusznie; bardzo ważne jest, aby w życiu się spełniać, nie tylko wirtualnie, ale też w rzeczywistym świecie. Większość czasu spędzamy w pracy; jeśli jej nie lubimy, staje się dla nas zmorą. Od trzech miesięcy, mimo permanentnego zmęczenia i braku czucia w koniuszkach palców, jestem szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Pracuję w cukierni, gdzie towarzystwo jest zacne, a praca... Cóż, czasem to nie praca, a sama przyjemność. Czy mogłabym prosić o coś więcej...?

Oczywiście, o blogu nie zapominam. Staram się publikować jak najczęściej, szukam też nowych, ciekawych zagadnień. W planach mam wpisy na temat spotkań, w których miałam okazję uczestniczyć, pokazać Wam zawartość mojej biblioteczki (podoba mi się ta idea i wstyd mi ogromnie, że projekt porzucony czeka w kącie już tak długo), a także opowiedzieć więcej o pracy w cukierni. Może ktoś z Was dzięki temu również odnajdzie swoją drogę...?

Dziękuję Wam więc ogromnie, że jesteście ze mną już pięć lat. To szmat czasu, a Wy ciągle mnie dopingujecie i sprawiacie, że nawet jak mi się nie chce, to jednak mi się chce (nie jestem pewna, czy zabrzmiało to filozoficznie, czy po prostu głupio; w tym drugim wypadku uznajmy, że jestem już po urodzinowym szampanie). 
Mam nadzieję, że kolejne pięć lat będzie równie owocne.

Z tej, jakże podniosłej, okazji, mam dla Was tort. Torcik właściwie... Bo malutki, raptem osiemnaście centymetrów średnicy. Ale to dlatego, że dla dwóch osób większych porcji robić się nie opłaca.
Nie jest to klasyczny, warstwowy tort biszkoptowy, choć jest biszkopt; są i warstwy.
Na spodzie mamy więc cieniutki blat biszkoptowy, a na nim nieziemsko cytrynowy krem od Doroty. Według mnie, smakuje dobrze, ale jeśli wolicie słodsze słodkości, polecam połowę soku z cytryny zastąpić wodą. 
Na krem pokruszyłam chrupiące amaretti; jest to patent, który podpatrzyłam w pracy. z czasem oczywiście ciasteczka namiękną, ale zostawiają swój delikatnie migdałowy posmak, dodają też ciastu tekstury.
Kolejna warstwa to słodziutki mus na bazie czekolady karmelowej i kremówki. Lekki, delikatny i puszysty, świetnie równoważy kwaśny krem cytrynowy. 
Na wierzchu galaretka z rokitnika; ma oszałamiający kolor i bardzo ciekawy, również kwaśny smak. Torcik udekorowałam kandyzowanymi kumkwatami (przygotowałam je jak pomarańcze, ale pokroiłam na cieńsze plasterki i gotowałam zaledwie czterdzieści pięć minut), ziarenkami granatu (kontrast kolorystyczny mile widziany) i chrupiącymi okruszkami ciasteczek. 

Torcik wydaje się być pracochłonny, ale tak naprawdę poszczególne warstwy przygotowuje się szybko; najdłużej trwa tężenie całości. Smakował nam bardzo - niezbyt słodki, nieco kwaskowy nawet, delikatny i lekki. Ciężko mu się oprzeć, naprawdę...

Torcik cytrynowo-karmelowy z rokitnikiem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 1 jajko
  • 35 g cukru
  • 30 g mąki pszennej
  • 10 g mąki ziemniaczanej
mus cytrynowy:
  • 65 ml soku z cytryny
  • 110 g cukru
  • 2 żółtka
  • 60 g miękkiego masła
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:
  • 50 g ciasteczek amaretti
mus czekoladowy:
  • 90 g czekolady karmelowej
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
galaretka:
dekoracja:
Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć na blachę, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 10-15 minut w 160 st. C.
Wystudzić.

Mus cytrynowy:
Sok z cytryny zagotować z połową cukru. 
Żółtka utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorący sok, cały czas miksując. Przelać masę do garnuszka, gotować, aż zgęstnieje do konsystencji budyniu. 
Przełożyć do miski, miksować przez około 10 minut, aż masa całkowicie wystygnie. Po kawałeczku dodawać miękkie masło, cały czas miksując. 
Kremówkę ubić na sztywno, dodać do kremu, delikatnie mieszając łyżką.

W formie ułożyć biszkopt, zapiąć obręcz. Wylać krem cytrynowy, posypać pokruszonymi amaretti. Schłodzić w lodówce.

50 ml kremówki zagotować. Zalać nią posiekaną czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, partiami dodawać do czekolady, delikatnie mieszając łyżką. Wyłożyć na mus cytrynowy, wyrównać wierzch. Schłodzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Konfiturę mocno podgrzać, zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę. Wymieszać. Wylać na mus czekoladowy, odstawić na noc do lodówki.

Tort przed podaniem udekorować ziarenkami granatu, kandyzowanymi kumkwatami i pokruszonymi amaretti.

Smacznego!


Taką piękną różę dostałam od C. Bez okazji; ot, tak sobie
Bardzo było mi miło.

czwartek, 28 stycznia 2016

Niezwykłe pączki z tahini i różą

O mamuniu, jak ten czas pędzi! Dopiero co siedzieliśmy wszyscy razem przy bożonarodzeniowym stole i świętowaliśmy Sylwestra i Nowy Rok, a tu już za tydzień Tłusty Czwartek! A ja znowu w polu z przepisami na smażone pyszności. Tak to jest, jak człowiek tylko pracą żyje... A że tu tradycje inne, trochę zapominam, co i jak wygląda w naszym kalendarzu. 
Na szczęście w porę się zreflektowałam, i już spieszę do Was z przepisem na pączki.

Gdy zaczęłam się zastanawiać, jak by je w tym roku urozmaicić, do głowy przyszedł mi słoiczek tahini, który czekał w lodówce, aż zdecyduję się, co z nim zrobić. Pączki z tahini, hmm... Wydało mi się to niezwykle innowacyjne. Okazało się jednak, że znów nie odkryłam Ameryki, bo u Viri takie pączusie na blogu są już od dawna. Cóż... Mina troszkę mi zrzedła, ale i tak postanowiłam przepis przetestować.
W stosunku do oryginału zmniejszyłam ilość masła; sto gram to zbyt dużo, biorąc pod uwagę, że tahini sama w sobie jest dość tłusta. Następnym razem, szczerze mówiąc, dałabym jeszcze mniej...
Likier morelowy pominęłam, gdyż dżem z tych właśnie owoców zamieniłam na pączkową marmoladę różaną, którą kupiła mi Mamunia. Do tego nutka kardamonu, i mamy iście bliskowschodnie połączenie smaków.

Oczywiście, w kęsach z nadzieniem, to ono dominuje. Jednak tam, gdzie marmolada nie dotarła (a wciskałam jej do pączków hojnie), na pierwszy plan wysuwa się chałwowy smak tahini. Pycha! Nieco to zaskakujące, ale nam bardzo przypadło do gustu.

Co powiecie na takie niezwykłe pączusie...?

Pączki z tahini i różą


Składniki:
(na 25 pączków)
  • 500 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 200 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 75 g cukru pudru
  • 200 g tahini
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii
  • 50 g creme fraiche (18%)
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki kardamonu
  • 50 g masła

dodatkowo:
  • 450 g gęstej marmolady różanej
  • 2 łyżki cukru pudru

Drożdże rozmieszać z mlekiem i 1 łyżką cukru pudru. Dodać 2 łyżki mąki, wymieszać. Odstawić na 15 minut.

W tym czasie ubić jajka, zółtka i pozostały cukier na puszystą, jasną masę. Dodać cały zaczyn, tahini, ekstrakt i śmietanę. Jeszcze chwilę ubijać, po czym zmienić końcówkę miksera na hak. 
Masło rozpuścić i przestudzić.
Mąkę przesiać, wymieszać z kardamonem i solą. Partiami dodawać do masy jajecznej. Zagniatać przez kilka minut, następnie wlać masło. Wyrobić gładkie, dość rzadkie ciasto (około 10 minut). 
Odstawić ciasto do wyrośnięcia na 1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować, podsypując mąką, na grubość 1-1,5 cm. Szklanką o średnicy 6-8 cm wycinać koła. Ułożyć na blacie oprószonym mąką; zostawić do wyrośnięcia na 30-60 minut.

Napuszone pączki smażyć w tłuszczu rozgrzanym do 175 st. C.
Odłożyć na papierowy ręcznik do odcięknięcia. Jeszcze ciepłe nadziewać marmoladą. 

Ostudzone oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


Oczywiście, obrączka mi nie wyszła... Ale to moja wina; za cienko rozwałkowałam ciasto, i troszkę plaskate mi się te pączusie udały. W środku jednak są puszyste i lekkie, więc polecam je Wam z czystym sumieniem.

środa, 27 stycznia 2016

Rokitnik - z czym to się je...?


Tak jak niespodziewanie i gwałtownie się pojawiła, tak szybko zniknęła, nie pozostawiając cienia nadziei. Najpierw sypnęła śniegiem i skuła lodem cały mój maleńki świat, żeby teraz wypuścić go ze swoich zimnych objęć bez uprzedzenia. W ciągu jednej nocy zniknął śnieg, a minus piętnaście zostało zastąpione plus pięć. Wyszłam rano z domu, i ze zdziwieniem odetchnęłam głęboko; z moich ust nie dobyły się kłęby pary; a ostre powietrze nie wypełniło płuc sprawiając, że straciłam oddech. Zamiast tego poczułam obietnicę ciepła.

Pod koniec zeszłego roku moja biblioteczka wzbogaciła się o kilka bardzo ciekawych egzemplarzy. Nie tylko Mikołaj był hojny w tej kwestii; tuż przed Świętami skorzystałam z oferty black friday, i zamówiłam kilka pozycji, na które od dawna miałam chrapkę. Wszystkie okazy namiętnie przeglądam, zaznaczając przepisy do wypróbowania. 
Książką, której się nie spodziewałam, a która wzbudziła mój niekłamany entuzjazm, jest Havtorn. Desserter, kager og søde sager Kima Gravenhorsta i Jacoba Ljørringa. Z tego, co wiem, nie została wydana w języku polskim; a szkoda! Jest nie tylko piękna, ale skupia w sobie wspaniałe przepisy na... No właśnie. Na co? Czym może być ten tajemniczo brzmiący havtorn...?
Ależ oczywiście, że to rokitnik. Hmm... Chwila konsternacji. Rokitnik? A cóż to znowu?

Taka była moja pierwsza reakcja. Do tej pory o rokitniku nie słyszałam, ale że uwielbiam nowości wiedziałam, że dowiedzieć się o nim czegoś muszę. Tak zwana skandynawska cytryna; małe, pomarańczowe kuleczki o kwaśnym smaku. Bez trudu zgadniecie, że mnie zachwyciły; w końcu mam słabość do wszelkich kwaskowatości. 

Jako pierwszy wypróbowałam przepis na konfiturę, która jest bazą do wielu innych receptur (sok czeka w kolejce). Jej przygotowanie chwilę zajmuje, ale efekt jest rewelacyjny: niemal przezroczysta, soczyście pomarańczowa i kwaśna. Wygląda pięknie, a smakuje jeszcze lepiej. Ciężko się jej oprzeć...
W dodatku nic się nie marnuje; skórki, które zostają po przetarciu owoców, suszymy w piekarniku, a następnie mielimy na pył. Bardzo dekoracyjnie taki pyłek wygląda, mam już kilka pomysłów na jego wykorzystanie. 

Jeśli więc znajdziecie gdzieś rokitnik - nie wahajcie się. Naprawdę warto go spróbować!

Konfitura z rokitnika


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)
  • 500 g owoców rokitnika
  • sok z 1 cytryny
  • 100 ml wody
  • 350 g cukru
  • 1,5 łyżeczki pektyny
Sok z cytryny, wodę i owoce umieścić w garnuszku. Gotować przez 5-10 minut, aż owoce zaczną się rozpadać. Przetrzeć przez sitko (skórki zachować). Mus przełożyć do szystego garnuszka, dodać cukier, zachowując diwe łyżki. Gotować na małej mocy panika przez 10-15 minut. Po tym czasie dodać pektynę wymieszaną z resztą cukru, gotować kilka minut, aż dżem zgęstnieje.

Przełożyć do wyparzonych słoiczków, zakręcić, ewentualnie zapasteryzować.

Skórki rozłożyć cieniutką wartwą na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. 

Suszyć w 40-50 st. C. przez 4-5 godzin, aż skóki będą zupełnie suche (jeśli zostało więcej miąższu, może to zabrać nawet do 12 godzin).
Zmielić w młynku do kawy, przechowywać w szczelnie zamkniętym słoiczku.

Smacznego!

A ja jadę dziś do Kopenhagi. Na wykład o czekoladzie. 
Tak, wiem; sama sobie zazdroszczę.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

O zajęciach w szkole cukierniczej. Część druga

Od momentu, gdy skończyłam mój grundforløb, czyli pierwszy etap szkoły cukierniczej, minęło już pół roku. Pamiętam, jak wychodząc z sali egzaminacyjnej, ledwo trzymałam się na nogach. Gdy usłyszałam magiczne zdałaś, a zaraz po nim na dziesiątkę, uśmiechnęłam się grzecznie i podziękowałam, ale serce fikało mi koziołki z radości. Udało się! 
Później szukałam praktyk; ze względu na wiek (powyżej dwudziestu pięciu lat), nie jest to łatwe, gdyż starszy praktykant musi mieć płacone lepiej niż młodszy. Na szczęście w końcu trafiłam na Henrika, który zobaczył we mnie potencjał i zgodził się przyjąć na próbę. Już po kilku dniach poprosił mnie na rozmowę i zapewnił, że w jego piekarni jest dla mnie miejsce. Ulżyło mi ogromnie; od tej chwili minęły już niemal trzy miesiące. W Kagehuset czuję się już jak w domu; radzę sobie całkiem nieźle, ludzie są przesympatyczni i mam nadzieję, że właśnie w takiej atmosferze upłyną mi całe praktyki.

Póki co jednak, chciałabym Was zabrać w małą podróż w przeszłość. Gdy idea pracy w cukierni dopiero powoli układała mi się w głowie, a na co dzień starałam się zaimponować nauczycielom ze szkoły. Nieskromnie powiem, że kilka razy się udało. 

Zacznijmy od czekoladek. Z Nielsem mieliśmy zajęcia z czekolady kilka razy w miesiącu; było temperowanie, rysowanie, aż wreszcie przyszedł dzień, w którym mieliśmy spróbować naszych sił w robieniu pralinek. Jeśli czekolada zatemperowana jest poprawnie, nie jest to wcale takie trudne. Wylanie czekolady do formy, chwila na zastygnięcie, wypełnienie nadzieniem i zamknięcie. Ot, cała filozofia! Mieliśmy jednak sporo czasu i kilka fantazyjnych foremek, dałam się więc ponieść fantazji, i przygotowałam takie kwiatki:


Usłyszałam, że wyglądają jak małe dzieła sztuki. Dusza fruwała mi z radości pod sufitem. Oczywiście zaczęłam od prostszych modeli, jak na przykład te serduszka:


Flødekager to codzienność każdego piekarza i cukiernika. To nic innego, jak ciasta z bitą śmietaną. Mogą być to małe torciki, całkiem spore torty albo małe kawałeczki dla jednej osoby. Tradycyjne to Othello, które pokazywałam Wam w poprzednim wpisie, a także gåsebryst, którego indywidualny wygląd zależy od fantazji cukiernika. Tym razem przygotowałam białe z truskawkami i czekoladowymi ornamentami.


Te maleństwa to babeczki wypełnione kremem cukierniczym i udekorowane - a jakże! - bitą śmietaną. Robiło się ciepło, sezon na wytęsknione truskawki właśnie się zaczął, nie mogłam się im więc oprzeć.


Oczywiście, szkolenie na cukiernika nie może obejść się bez podstaw, czyli na przykład dekoracji lukrem. Praca w grupach zaowocowała takimi serduszkami. Zebraliśmy za nie z Julią i Thomasem mnóstwo pochwał: były nie tylko pyszne, ale (podobno) bardzo profesjonalnie udekorowane. 


Najprzyjemniejsza praca to oczywiście torty. Nie robi się ich codziennie, nawet w dużych cukierniach; są bowiem prawdziwym wyzwaniem. Czy klient będzie zadowolony? Czy ciasto przetrzyma podróż, nie rozpadnie się? Czy smak spełni wymagania? Tym razem cały ten stres odpadł; naszym zadaniem było przygotowanie tortu na wymyśloną przez nas okazję. Mój miał się nadawać na mały ślub lub konfirmację; od dawna marzyłam o przygotowaniu piętrowego tortu, gdy więc nadarzyła się okazja, nie mogłam sobie odmówić! Róże są moją mocną stroną, poza tym wyglądają bardzo efektownie i elegancko. Tort jest prosty, ale takie właśnie podobają mi się najbardziej. Efekty? Nauczyciel był naprawdę zadowolony, a ja dumna jak paw.


Ten tort to znów efekt pracy zespołowej; razem z koleżankami przygotowałyśmy tort dla policjantów; prawdziwych klientów! Podobno byli zachwyceni, choć trochę pomieszały nam się kolory.


I na koniec kringel, czyli wielki precel, którego w swoim logo ma większość duńskich piekarni. Pokazuję Wam go, bo choć nie jest to specjalnie efektowny wypiek, Ole powiedział, że na egzaminie końcowym dostałabym za niego dwunastkę bez dwóch zdań. A to przecież najwyższa ocena! 


Tym właśnie zajmowałam się przez dwadzieścia tygodni szkoły. Był to przemiły czas, i czasami troszkę za nim tęsknię... Przede mną jednak nowe wyzwania; praktyki idą świetnie (odpukać!), a do szkoły znów idę już we wrześniu. Z jednej strony nie mogę się doczekać, bo jestem pewna, że to będzie świetna zabawa; z drugiej, jestem przerażona perspektywą mieszkania w akademiku (czy jak to się tam w Danii zwie), nowym miejscem daleko od domu, nowymi ludźmi i... Nowym wszystkim
Ale będzie dobrze, prawda...?

piątek, 22 stycznia 2016

Dla Dziadka. I sernik słodko-kwaśny

Świat spowił gęsty kokon mgły; białej jak mleko i gęstej jak śmietana. Mimo dwóch cyfr zaraz za minusem na termometrze, poszłyśmy na spacer do parku. W takie dni jak ten, panuje tam idealna cisza. Mgła wygłusza odgłosy ulicy, a z rzadka spotykani przechodnie stąpają na palcach i starają się oddychać jak najciszej. Szerokim łukiem omijamy gigantycznego pająka, który w ciągu dnia jest tylko zjeżdżalnią zaprojektowaną przez wiernego fana Spidermana. W migotliwym, różowawym świetle latarni wygląda jednak, jakby snuł prawdziwą sieć. Ogromną, jak on sam. Nie chciałybyśmy w nią wpaść.

W tej zimowej ciszy dopada mnie nostalgia, zamyślenie. Łatwiej jest zajrzeć do środka, gdy brak zewnętrznych, rozpraszających bodźców. Wczoraj był Dzień Babci, dzisiaj jest Dzień Dziadka. Nie muszę Wam o tym przypominać, prawda...? Sama wykonałam odpowiednie telefony, a potem zaczęłam wspominać...
Każdego z naszych bliskich kochamy inaczej. Nie mocniej czy słabiej, lepiej bądź gorzej; po prostu: inaczej. Od urodzenia byłam ukochaną wnusią Dziadka; jako emerytowany milicjant miał czas, ale przede wszystkim mnóstwo chęci, żeby się mną zajmować. Dawał mi wszystko, o czym może marzyć mała dziewczynka: odpowiadał na tysiące pytań, słuchał z uwagą niekończących się tyrad na tematy mało ważne i jeszcze błahsze, czytał wieczorami przechodzącymi w ciemne noce, pomagał sprzątać klocki, świetnie udawał panią ze straganu, gdy bawiliśmy się w warzywniak, zabierał mnie do lasu po drugiej stronie torów na grzyby i chodził ze mną do parku karmić wiewiórki. Podziwiał koślawe rysunki i szlaczki, z których byłam taka dumna, brał na kolana, gdy było mi smutno albo tylko dlatego, że chciałam, i kupił największego z moich misiów, którego ledwo przyniosłam do domu i nazwałam Beżunią. Nigdy na mnie nie krzyknął i kupował smerfowe lody, których smaku nigdy nie zapomnę. 

Dzień, w którym Dziadek umarł, był najgorszym w moim życiu.

Ten sernik po raz pierwszy upiekłam będąc na wakacjach w Polsce. Na sklepowej półce zobaczyłam nowość: czekoladę karmelową, i nie mogłam jej się oprzeć. Na targu kupiłam rabarbar, i stwierdziłam, że to będzie połączenie idealne. Nie pomyliłam się; słodki, kremowy, rozpływający się w ustach sernik i kwaskowy mus rabarbarowy, to naprawdę wyśmienity duet.
Oczywiście, zdjęć nie zdążyłam zrobić. Postanowiłam więc ten smak odtworzyć po powrocie do Danii (przezornie zaopatrzyłam się w kilka tabliczek bajecznie pysznej karmelowej czekolady i całą siłą woli powstrzymałam się przed zjedzeniem ich solo); niestety, sezon na rabarbar się skończył. Na szczęście na swoją kolej czekają słoiczki wypełnione letnimi smakołykami, a wśród nich znajduje się również czerwona porzeczka. 
Aktualnie moim jedynym problemem jest zdecydowanie, która wersja sernika smakuje lepiej...

Karmelowy sernik z czerwoną porzeczką


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 125 g ciastek digestive
  • 45 g masła

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 180 g czekolady karmelowej
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 4 jajka
  • 2 łyżki budyniu krówkowego

dodatkowo:

Świeże porzeczki zasypać cukrem, odstawić, aż owoce puszczą sok. Zagotować całość, gotować na małym ogniu kilka minut, aż porzeczki zmiękną. Owoce odcedzić, przełożyć do innego naczynia, odlać 2 łyżki soku, resztę zagotować. Zimny sok wymieszać z mąką, dodać do gorącego soku; podgrzewać, aż całość lekko zgęstnieje. Dodać odłożone owoce, wymieszać. Ostudzić.
W przypadku owoców ze słoika zacząć od odcedzenia owoców, a dalej postępować jak w przepisie powyżej.

Ciastka dokładnie pokruszyć.
Masło rozpuścić, przestudzić. Wymieszać z ciasteczkami, a następnie ugnieść na dnie tortownicy.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić.

W tym czasie przygotować masę serową. Czekoladę posiekać. Kremówkę zagotować, zdjąć z palnika, zalać czekoladę. Odstawić na 5, a następnie dokładnie wymieszać, aż czekolada całkowicie się rozpuści. Przestudzić.

Serek, rozpuszczoną czekoladę, jajka i budyń zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników.
Masę serową wylać na podpieczony spód. Na wierzchu rozłożyć porzeczki, wykałaczką zrobić esy-floresy.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec jeszcze 50-60 minut.
Wystudzić w lekko uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!


Przede mną wolny weekend. Jedyny plan, jaki przygotowałam, to wyspać się porządnie. Najlepiej na zapas, żeby starczyło na cały przyszły tydzień...

środa, 20 stycznia 2016

Poświąteczne zaległości: duńskie orzeszki z pieprzem w wersji de luxe

Gdy wracałam do domu ostre, zimowe słońce świeciło mi prosto w oczy, a ośnieżone pola skrzyły się, niczym obsypane tysiącami najdrobniejszych diamentów. Dachy przykryte równą warstwą białego puchu, drzewa i krzewy zawinięte w zimowy całun. Zmrożony świat emanuje chłodnym pięknem, któremu nie potrafię się oprzeć. Zabrałam więc Ptysię na spacer, żeby nacieszyć się nim z bliska. Nasze oddechy zamieniały się w obłoczki pary, a jej łapki zostawiały małe ślady w świeżym śniegu. Gdy wróciłyśmy, było już niemal ciemno. 
Gdy brakuje słonecznego blasku, mroźny świat wydaje się być zdecydowanie mniej przyjazny...

W związku z tym, że pogoda iście bożonarodzeniowa, uznałam, że to odpowiedni moment na podzielenie się z Wami ostatnim świątecznym przepisem. 
Tradycyjne pebernødder już Wam pokazywałam; C. jednak domagał się ich uparcie, postanowiłam więc znaleźć nowy przepis. Akurat kupiłam najnowszy, grudniowy numer Hjemmets bedste mad, a tam orzeszki w zupełnie nowej odsłonie. Powiedziałabym, że to wersja de luxe: z cytrusowymi skórkami i pistacjami. Najbardziej mnie jednak wśród składników zaskoczył amoniak. Jeszcze się z tym nie spotkałam. Podchodziłam do tego pomysłu jak do przysłowiowego jeża; zapach amoniaku znam doskonale (piekarze uważają za doskonały dowcip podsuwanie pudełka pełnego tego cuda prosto pod nosy niczego nie spodziewających się praktykantów), i muszę przyznać, zupełnie mnie do niego nie ciągnie. Z drugiej strony, uwielbiam wszelkie eksperymenty w kuchni; amoniak podobno nadaje wypiekom charakterystyczną, chrupiącą skórkę i krucho-chrupiącą strukturę; jednym słowem: jest nie do zastąpienia. Zaryzykowałam więc.

Podczas pieczenia nie było źle. Do momentu otwarcia piekarnika. Wtedy w nos uderza bardzo intensywny i średnio przyjemny zapach (czego w zasadzie nikt nie chce, prawda...?). Wciągałam więc powietrze niczym przed nurkowaniem i starałam się jak najdłużej wstrzymywać oddech. Obiecywałam też sobie, że już nigdy więcej takiej głupoty nie zrobię, a w głębi serca bałam się straszliwie, że moje orzeszki będą smakować... No, wiadomo czym
Okazało się jednak, że warto było się poświęcić, nie trzeba było za to martwić się na zapas. Smak i zapach amoniaku ulatniają się całkowicie, a ciasteczka są mega chrupiące i pyszne. Na pierwszy plan wysuwa się smak i aromat cytrusów, a pistacje nadają niepowtarzalnego uroku. Może więc skusicie się na takie ciasteczka w karnawale...?

Oczywiście, zamiast amoniaku możecie użyć sody; z jej dodatkiem robiłam je poprzednim razem - też są pyszne!

Cytrusowe orzeszki z pieprzem i pistacjami


Składniki:
(na 200 sztuk)
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka amoniaku
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1 łyżeczka mielonego białego pieprzu
  • 1/2 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 75 g zimnego masła
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 50 g niesolonych pistacji
  • 125 g cukru
  • 2 jajka
Mąkę przesiać, wymieszać z amoniakiem i przyprawami. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć między palcami. Dodać skórki cytrusów, pistacje i cukier, połączyć. Wbić jajka, zagnieść ciasto. 
Zawinąć ciasto w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Schłodzone ciasto podzielić na 4 równe części. Z każdej uformować wałeczek grubości małego palca, a następnie pokroić na kawałki długości 1 cm. Z każdego kawałeczka uformować kuleczkę.
Kulki ciasta ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując niewielkie odstępy.

Piec w 200 st. C. 8-10 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


Muszę się Wam do czegoś przyznać... W poniedziałek zaliczyłam wpadkę: ugotowałam absolutnie niejadalną zupę. Pierwszy raz w życiu! Niby krem, a jednak grudkowaty; z dziwnym posmakiem zostającym na podniebieniu i paskudnymi chipsami. Uch... Bardzo byłam nieszczęśliwa.

Macie więc może jakieś sprawdzone przepisy na zimowe zupy...? Takie, żebym po ich ugotowaniu poczuła się ze sobą lepiej...?

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Zimowa pizza

Spóźniona raptem miesiąc, zawitała do nas zima. Taka z prawdziwego zdarzenia: z oprószonymi śniegiem chodnikami i parkowymi alejkami, oblodzonymi szybami i szosami (szczególnie o trzeciej nad ranem), oszronionymi konarami nagich drzew i temperaturą zdecydowanie ujemną. Minus dziesięć to już nie przelewki! Na szczęście mam cieplutki, czerwony płaszcz i nowy szalik, który udziergała mi na drutach Siostra (dziękuję!). I choć marznę permanentnie, uśmiecham się, gdy biały puch skrzypi pod stopami, a niesamowicie jaskrawe słońce świeci prosto w oczy. Otulam się ciepłymi swetrami, piję ciągle lekko parzącą język herbatę i cieszę się, że jutro mam wolne. Może w końcu upiekę drożdżówkę...?

Gdy mam chwilę wolnego, a najlepiej cały dzień, lubię sięgnąć po drożdże. Mam wtedy czas, żeby dobrze wyrobić ciasto, a potem cierpliwie czekać, aż wyrośnie. Lubię podglądać przez szybkę piekarnika, jak rośnie; podwaja, potraja swoją objętość. Magia! Czasem żałuję, że rozumiem, jak działają drożdże...

I dzisiaj też mam dla Was przepis na coś z drożdżami, choć jeszcze nie pulchniutką, słodziutką drożdżówkę. Zamiast tego: obiad. Pizza.

Kto nie lubi pizzy, ręka w górę! Nikt...? Tego się właśnie spodziewałam.
W zależności od nastroju, może przybrać najróżniejsze formy. Ta jest na spodzie z dodatkiem mąki graham, który dzięki niej nabiera dodatkowej chrupkości. Na wierzchu buraki i ser pleśniowy. Hmm... Nie jestem fanką tego ostatniego... Tutaj smakował nieźle, ale z kozim byłaby jeszcze lepsza (moim zdaniem, rzecz jasna). Za to pieczone buraczki, mmm... Poezja. 
Jeśli więc macie trochę czasu, zachęcam do wypróbowania przepisu.

Pizza z burakami i serem pleśniowym


Składniki:
(na 3 pizze)

spód:
  • 350 g mąki pszennej
  • 150 g mąki graham
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 400 ml letniej wody
  • 2 łyżki oliwy

sos:
  • 150 g serka kremowego
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g pomidorów z puszki
  • 1 ząbek czosnku
  • i łyżeczka suszonej bazylii
  • 1 łyżeczka suszonego oregano
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 1 duży burak
  • 150 g miękkiego sera z niebieską pleśnią
  • 150 g wędzonego boczku
  • 1,5 czerwonej cebuli
  • 150 g żółtego sera

Mąki przesiać, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem i zalać 100 ml wody, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dolać letniej wody, zagnieść. Dodać sól i oliwę, wyrobić gładkie ciasto (może się delikatnie lepić).
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Serek wymieszać z kremówką i pomidorami, dodać przeciśnięty przez praskę czosnek, sól, pieprz i zioła. Połączyć.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 3 równe części. Każdą rozwałkować na okrąg nieco mniejszy niż średnica kamienia. Posmarować sosem, ułożyć plasterki buraczków, sera pleśniowego i cebuli, posypać pokrojonym w kostkę boczkiem, a na końcu startym żółtym serem.

Piec w 180 st. C. przez 15-20 minut.
Podawać gorącą.

Smacznego!


Zawsze sobie obiecuję, że popołudnia takie jak to, będę spędzać na słodkim nieróbstwie. Zamiast tego dostaję nieoczekiwany zastrzyk energii (który przydałby się dużo bardziej w inne dni), i odczuwam głęboką, wewnętrzną potrzebę działania. 
Też Wam się to zdarza...?

piątek, 15 stycznia 2016

Gorąca czekolada. Z chilli

Po kilku dniach prawdziwej zimy, z lekkim mrozem i skrzypiącym pod butami śniegiem, nastał czas pluchy i błota, które przynosimy do domu w ilościach wręcz niewyobrażalnych. Ptysia najchętniej biegłaby prosto na kanapę; gdy wycieram jej łapki, robi zbolałą minę; jej oczy mówią, że to przecież ja zmusiłam ją do spaceru, a teraz robię jej taką krzywdę. 
Mimo wszystko jestem w dobrym nastroju. W pracy wszystko wygląda znakomicie; już nawet potrafię zdążyć na siódmą rano ze wszystkimi festelavnboller, które mają rozjechać się po okolicy. C. pracuje popołudniami; wykorzystuję więc fakt, że w domu jestem tylko z Ptysią, i spać chodzimy o godzinie dwudziestej. Wiem, wiem, wszystkie nocne marki złapią się zaraz za głowy z niedowierzaniem i lekką paniką w oczach (moja Mamunia nie raz zademonstrowała mi dokładnie ten wyraz twarzy), ale jak trzeba wcześnie wstawać, to nie ma rady. Też lubię długie wieczory z książką, laptopkiem czy ulubionym serialem, ale na to trzeba będzie poczekać... Długo. Bo w najbliższej perspektywie nie mam dwóch dni wolnych w planie. Jeden bowiem starcza jedynie na nadrobienie zaległości w spaniu.

Jeśli ostatnimi czasy kanapa to również Wasz ulubiony mebel i jednocześnie macie ochotę na coś słodkiego, wylegując się na poduszkach, ale wstanie, przejście do kuchni kilku czy kilkunastu metrów (ponoć zdarza się wybrańcom losu) i zrobienie czegoś więcej niż herbaty wydaje się wysiłkiem godnym Syzyfa, mam dla Was prosty przepis na gorącą czekoladę. Składników nie ma wiele, przygotowuje się nie dłużej, niż będzie się gotować woda w czajniku, a smak... Moi drodzy, poezja! Gęsta, kremowa, słodka czekolada z chilli lekko szczypiącym w język. Coś wspaniałego. Gwarantuję, że po szklaneczce nikt z Was nie będzie już marzył o deserze; miejsce pożądania zajmie bowiem spełnienie. 
Absolutne.

Przepis znalazłam u Angie i nie mogłam się powstrzymać, żeby go nie wypróbować. Od siebie dolałam nieco więcej mleka - w oryginale czekolada bardziej przypomina krem do wyjadania łyżeczką niż napój. Nie mówię, że nie była pyszna... Ale jak już udało się umościć w najwygodniejszym miejscu na kanapie, a tu nagle okazuje się, że łyżeczki brak, problem ten urasta do rozmiarów życiowego dramatu. Lepiej go sobie oszczędzić, i dolać mleka.

Czekolada z chilli na mleku skondensowanym


Składniki:
(na 3 porcje)
  • 250 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 150 ml mleka
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 1 łyżka kakao
  • szczypta soli
  • szczypta chilli w proszku
dodatkowo:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1/4 łyżeczki chilli w proszku
Czekoladę posiekać. Razem z mlekiem i mlekiem skondensowanym, kakao, solą i chilli umieścić w garnuszku o grubym dnie. Podgrzewać na bardzo małęj mocy palnika, aż czekolada się rozpuści. Nie gotować!

Czekoladę przelać do szklanek. Podawać natychmiast z ubitą na sztywno kremówką, oprószone odrobiną chilli.

Smacznego!

Tak jak się spodziewałam, wtorek upłynął mi niesamowicie przyjemnie. Telefon poszedł w ruch i mam dla Was kilka niesamowitych zdjęć. O ile tak samo jak mnie interesują Was czekoladowe rzeźby...

czwartek, 14 stycznia 2016

Proste ciasto kokosowe. Z jabłkami i żurawiną

Ewidentnie brakuje mi energii. Ostatnio pisząc z Tatą, musiałam się bardzo mocno wysilić, żeby w połowie konwersacji głowa nie opadła mi na klawiaturę. Przeglądanie przepisów na ulubionych blogach to jedno z moich ulubionych zajęć w czasie wolnym; aktualnie dziesięć stron to maksimum. Później oczy zaczynają mi się kleić, literki robią się coraz mniejsze i nawet najapetyczniejszy sernik nie jest w stanie mnie pobudzić. Na czytanie książek staram się przeznaczać minimum pół godziny dziennie, plus nieco ponad godzina słuchania audiobooka w aucie. Mimo szczerych chęci, nie potrafię się skupić na tekście i następnego dnia nie pamiętam nic z tego, co przeczytałam. Trzeba zaczynać od początku... Na szczęście powieści z radia dają radę.

Za obecny stan rzeczy winię pogodę i pracę. Tą pierwszą z oczywistych względów: na zmianę deszcz ze śniegiem, plucha, a jednocześnie lód na drogach. Szaro, buro i ponuro. I choć dzień jest już dłuższy od tego najkrótszego w roku o niemal godzinę, świat nadal spowijają ciemności przez większość doby. Absolutny brak motywacji do jakichkolwiek działań.
Praca to zupełnie inna sprawa. Uwielbiam tam jeździć, spędzać dni na temperowaniu czekolady, robieniu ciast z kremem i - ostatnio - festelavnsboller (czyli bułeczek z ciasta duńskiego z kremem i bitą śmietaną, pieczonych właśnie w okresie karnawału). Nawet wałkowanie metrów kruchego ciasta nie sprawia mi już problemów. Ale przez te dziewięć-dziesięć godzin tak się wyeksploatuję, że w domu nie mam ochoty na nic innego niż ułożenie się na kanapie i wpatrywanie w sufit. I wiem, że muszę się wziąć za siebie, bo tak się przecież żyć nie da, ale... Czekam na jakiś znak. (Bo przecież nie napiszę, że się poddałam...)

W takich chwilach jedynym, na co jeszcze jestem w stanie wykrzesać z siebie chęci, jest ciasto muffinkowe. Suche składniki do jednej miski, mokre do drugiej, wymieszać, upiec i gotowe. Nie trzeba przy tym nawet myśleć! Tym razem upiekłam więc ciasto na jogurcie greckim, który ostatnio ciągle mam w lodówce (a C. się zastanawia, co ja z nim właściwie robię...), dodałam wiórków kokosowych i kokosowego cukru. Dzięki niemu ciasto ma cudownie karmelowy kolor i smak. Na wierzchu wylądowały jabłka i żurawiny, bo taki miałam kaprys. Okazało się, że całość smakuje wybornie. Ciasto jest dość ciężkie, konkretne, a jednocześnie puszyste. Wyborne z kwaskowatymi żurawinami.

Ciasto kokosowe z jabłkami i żurawiną


Składniki:
(na formę o średnicy 20 cm)
  • 225 g jogurtu greckiego
  • 3 jajka
  • 100 ml oleju
  • 250 g mąki pszennej
  • 110 g cukru kokosowego
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 30 g wiórków kokosowych
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 2 jabłka
  • 100 g świeżej żurawiny

Mąkę przesiać z proszkiem i sodą, wymieszać z cukrem i wiórkami kokosowymi.
Jajka roztrzepać, wymieszać z jogurtem, olejem i ekstraktem. Mokre składniki wlać do suchych, wymieszać tylko do ich połączenia.
Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Jabłka obrać, pokroić na ćwiartki, naciąć wierzch w kratkę. Ułożyć jabłka na cieście, pomiędzy nimi wcisnąć żurawinę.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Smacznego!

Jeśli nie macie cukru kokosowego, możecie zastąpić go ciemnym muscovado lub po prostu zwykłym, białym. Ale przy tym ostatnim wypiek straci swój kolor i posmak karmelu.

wtorek, 12 stycznia 2016

Nie tylko od święta

Świat zasnuł gęsty płaszcz mgły. Za oknem mrugnęło światełko - to ktoś właśnie wrócił do domu. Nagie konary, wypuszczone w mglisty bezruch, są jedynym, co udaje mi się zobaczyć. 
Wbrew pozorom lubię taką aurę. Tajemnicza, magiczna, niepokojąca - zależnie od nastroju bądź ostatniej książki, którą przeczytałam. Z przyjemnością wychodzę z Ptysią na spacer; wśród setek odcieni szarości czujemy się jak zagubione duchy. Powrót do domu to sama przyjemność; ciepłe światło lampy jest nieocenione.

Na przekór tej dziwnej pogodzie mam dla Was radośnie czerwone ciasto. Przygotowałam je już jakiś miesiąc temu, na pracowniczą Wigilię dla C. Miało być świątecznie i pysznie; i wydaje mi się, że ten torcik spełnia oba te warunki. 
Delikatny biszkopt przełożony lekko kwaśnym dżemem i kremem z białej czekolady. Wierzch obłożyłam kremem maślanym i marcepanem, bo nie tylko chciałam spróbować przygotować świąteczną dekorację, ale taka jest dużo bezpieczniejsza przy podróżach na dalekie dystanse. Oczywiście, dekoracja jest opcjonalna; doskonale zdaję sobie sprawę, że na te świąteczne jest już za późno. Warto jednak przygotować środek - podobno smakował wspaniale. Sama spróbowałam tylko okruszków - i od razu zaczęłam żałować, że nie wybieram się na imprezę z C. Kwaśny dżem i słodki krem idealnie ze sobą współgrają. Oczywiście, dżem możecie wykorzystać dowolny; ja posiłkowałam się zapasami przygotowanymi w wakacje.

Świąteczny tort z bombką


Składniki:
(na formę o średnicy 18 cm)

biszkopt:
  • 3 jajka
  • 120 g cukru
  • 70 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 1,5 łyżeczki cynamonu
krem z białej czekolady:
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 130 g białej czekolady
  • 2 listki żelatyny
dodatkowo:
krem maślany na bezie:
  • 165 g miękkiego masła
  • 2 białka
  • 130 g cukru
dekoracja:
  • kolorowy marcepan
  • złoty barwnik w proszku
  • cukrowe perełki
Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Pod koniec partiami dodawać cukier. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąki przesiać do osobnej miski, wymieszać z cynamonem. Po łyżce dodawać do masy jajecznej.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Masę wyłożyć do tortownicy, delikatnie wyrównać wierzch.

Piec 40-45 minut w 160 st. C.

Upieczony biszkopt wyjąć z piekarnika, zrzucić z wysokości 60 cm (w formie) na podłogę, wstawić z powrotem do lekko uchylonego piekarnika, wystudzić. Brzegi odkroić ostrym nożem, kiedy ciasto będzie już zupełnie ostudzone.
Przekroić w poziomie na 3 blaty.

Krem z białej czekolady:
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
50 ml kremówki zagotować, zalać nią posiekaną czekoladę. Wymieszać aż do jej rozpuszczenia, ostudzić.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, delikatnie wmieszać do masy czekoladowej. Odstawić.

Na paterze ułożyć pierwszy blat ciasta, założyć obręcz tortownicy. Posmarować połową dżemu, a następnie połową kremu. Przykryć drugim blatem, posmarować pozostałym dżemem, a następnie kremem. Na wierzchu ułożyć ostatni blat ciasta, delikatnie dociskając. 
Schłodzić w lodówce przynajmniej przez 1 godzinę. 

W tym czasie przygotować krem maślany.
Białka i cukier podgrzewać w kąpieli wodnej, cały czas mieszając, aż cukier całkowicie się rozpuści. Przelać do większej miski, ubijać, aż beza całkowicie wystygnie - około 10 minut. Dodawać po małym kawałeczku masła, miksując na najniższych  obrotach. Krem się zważy, a następnie przybierze pożądaną konsystencję.

Ciasto posmarować kremem maślanym. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Udekorować marcepanem, cukrowymi perełkami i złotymi literkami.

Smacznego!

A tymczasem pora się zbierać; jeśli nic się nie wydarzy, czeka mnie naprawdę ekscytujący dzień!

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Paplanina: Liebster Blog

O tym, czym jest Liebster Blog Award pisałam już kilkakrotnie, przy okazji wcześniejszych nominacji. Tym razem więc od razu przejdę do rzeczy. 

Ponad dwa tygodnie temu Endżi zadała mi jedenaście pytań. Oczywiście, chciałam na nie odpowiedzieć jak najszybciej, ale... Znów dopadła mnie rzeczywistość. Najpierw poświąteczne lenistwo, dziesięciogodzinna podróż do domu, wyjazdowy Sylwester, a wreszcie chwila odpoczynku przed powrotem do pracy. W końcu jednak zebrałam się w sobie; stwierdziłam, że jak nie teraz, to kiedy...? I zabrałam się za pisanie. 


1. W długie zimowe wieczory lubię...
Umościć się pod kocem z kubkiem gorącej herbaty na stoliczku obok, najlepiej w towarzystwie czegoś słodkiego, z Ptysią zwiniętą w kłębek tuż obok i dobrą książką w dłoni. A jeśli C. jest akurat w domu, zamiast książki będzie film. Pełnia szczęścia. 

2. Pies, kot, a może rybki? Jakie stworzenia zasilają szeregi Twojego domowego zwierzyńca?
Kiedyś miałam myszkę i żółwia, później Mama przyniosła do domu psę, którą się zajmowałam z racji tego, że akurat miałam najdłuższe wakacje w życiu. Gdy się wyprowadziłam, tak tęskniłam za Klusią, że gdy tylko nadarzyła się okazja, przygarnęłam Ptysię. Uważam psy za najbardziej komunikatywne, pocieszne i rozkoszne zwierzątka domowe.

3. Czego nie lubisz w blogosferze?
Niemiłych ludzi, którzy krytykują dla samej krytyki i wymądrzają się na wszelkie tematy. A przecież ogólnie wiadomo, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego...

4. Co najchętniej nucisz pod nosem?
Ostatnio, oczywiście, świąteczne melodie, których ciągle nie mogę wyrzucić z głowy. A tak na co dzień  różne piosenki z dzieciństwa.

5. Każdy ma jakiegoś bzika, a jaki jest Twój?
Jestem zwariowana na punkcie mojego psa, czytania i pieczenia.

6. Najprzyjemniejsze wspomnienie związane ze Świętami?
Gdy miałam jakieś 10 lat, wracaliśmy po Wigilii spędzonej u Babć do domu. Młoda spała w foteliku, a ja opierałam czoło o szybę i obserwowałam padający śnieg w niesamowitym, różowawym świetle nocnego miasta. Prezenty już rozpakowane, kolacja zjedzona, a świat otula śniegowa cisza. Czułam się wtedy tak swojsko i bezpiecznie. Nie wiem dlaczego, ale często wspominam tę właśnie chwilę, choć dla nikogo innego nic w niej wyjątkowego pewnie nie było.

7. Twój typ spędzenia perfekcyjnego niedzielnego poranka?
Wstaję później niż zwykle, ale ciągle w miarę wcześnie. C. jeszcze chrapie, więc cicho wymykam się z pościeli, zaparzam aromatyczną herbatę i celebruję pierwsze dziesięć minut spokoju. Następnie przygotowuję jakieś pyszne śniadanie; placuszki, pieczoną owsiankę, a może kolorowe kanapki...? Budzę C., zjadamy razem posiłek, a potem idziemy z Ptysią na długi spacer do parku, bo pogoda oczywiście jest idealna. 

8. Ty wybierasz podróże, czy podróże wybierają Ciebie; najbardziej nieprawdopodobna podróż w Twoim życiu?
Jako dziecko nie podróżowałam wiele; jeździliśmy na wczasy, Rodzice wysyłali mnie na kolonie, ale ciągle w te same miejsca. Gdy więc nadarzyła się okazja, spakowałam walizkę, wsiadłam w samolot i poleciałam na pół roku do Anglii. Stamtąd do Danii, i już tutaj zostałam. Moja niesamowita podróż trwa więc nadal.

9. Kawa czy herbata?
Herbata. A czasem kawa, koniecznie z pianką!

10. Wrzosowiska, tajemniczy lat, malownicze jezioro? Jaki jest Twój typ miejsca, które relaksuje Cię najbardziej?
Pusta plaża pod koniec lata. Gdy jeszcze jest ciepło, ale już nie gorąco, i tłumy turystów wolą inne rozrywki. Lubię usiąść na piasku i wpatrywać się w fale rozbijające się o brzeg z cichym szumem. Ogarnia mnie wtedy wewnętrzny spokój, a troski zmywa słona woda.

11. Lampka dobrego wina, szklaneczka whisky, a może piwo z gęsto pianką? Jaki jest Twój ulubiony trunek?
Nie piję dużo, najczęściej jest to czerwone wino, choć wolę białe i różowe. Przepadam za to za słodkimi likierami, w których niemal nie czuć alkoholu. A jeśli ktoś zaprosi mnie na drinka, niezawodnie wybiorę truskawkowe mojito. 

Endżi bardzo dziękuję za nominację; wymyślenie odpowiedzi na Twoje pytania sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Mam nadzieję, że Wy będziecie bawić się choć w połowie tak dobrze, czytając tego posta. 

piątek, 8 stycznia 2016

Ciasteczka owsiane z rodzynkami. I powrót do codzienności

Uff, nareszcie... Piątek, piąteczek, piątunio

Powrót do pracy i wstawanie o co najmniej dziwnych porach, po dwóch tygodniach świątecznego nieróbstwa, przeciągających się w nieskończoność wieczorach i późnych porankach wyznaczanych zegarem wewnętrznym, a nie dźwiękiem nieczułego budzika, nie był łatwy. Szczególnie, że (jak to zwykle bywa w takich sytuacjach) na nadmiar snu narzekać nie mogę. Poza moją najulubieńszą z prac musiałam jeszcze podjechać do urzędu to tu, to tam (a w poniedziałek czeka mnie kolejna wizyta, bo okazuje się, że moja sytuacja życiowa, z punktu prawnego, jest bardzo skomplikowana; fakt, że jestem przed trzydziestką - niezbyt już długo, ale jednak - wcale rzeczonej nie poprawia), odwiedzić najlepszą koleżankę Karolinę, której dzieci rzuciły się na mnie z nieoczekiwanym entuzjazmem, wciskając mi do rąk pociąg, Elsę oraz Annę i żądając układania wyjątkowo dużej ilości puzzli. Tu muszę pozwolić sobie na małą dygresję; nie narzekam, ale się tym delektuję. Uwielbiam te maluchy a zabawy z nimi to sama przyjemność. 
Dysponując więc średnio dwudziestoma świadomymi godzinami na dobę, miałam nadzieję znaleźć choć chwilę na napisanie posta. Figa! Życie wzięło górę nad potrzebą spędzenia czasu w wirtualnym świecie, i dopiero teraz znalazłam brakujące pół godziny.

Mam nadzieję, że już niedługo znów wpasuję się w ustalony przez ostatnie dwa miesiące rytm; do tego dni będą coraz dłuższe, światło coraz przyjemniejsze, i po grudniowej ospałości blog znów powróci do życia. 

Póki co mam dla Was ciasteczka, które upiekłam jeszcze w zeszłym roku. Przepis znalazłam w książce Småkager, kræs for slikmunde, i po prostu nie potrafiłam się oprzeć wypróbowaniu. Ciasteczka są proste w przygotowaniu, bez żadnych wymyślnych składników, a zaskakują swoim pysznym wnętrzem. Na pierwszy plan wysuwają się płatki owsiane i rodzynki - znakomity duet. Z wierzchu lekko chrupiące, w środku mięciutkie - pyszne! 
Jeśli nie macie dość ciasteczek po Świętach, ale piernikowe smaki lekko Wam się przejadły - oto przepis idealny!

Ciasteczka owsiane z rodzynkami


Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 125 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 1 jajko
  • 70 g mąki pszennej
  • 125 g płatków owsianych
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 50 g rodzynek
Rodzynki zalać wrzątkiem, odstawić.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, zmiksować. Płatki wymieszać z mąką i proszkiem, partiami dodawać do ciasta. Na końcu dodać dobrze odciśnięte rodzynki, wymieszać.
Ciasto będzie dość rzadkie. Przykryć miskę z ciastem, schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Po tym czasie z ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, lekko spłaszczając.

Piec w 180 st. C. przez 12-15 minut, aż się zrumienią.
Ostudzić.

Smacznego!


Jeśli myślicie, że już zapomniałam o Świętach, to jesteście w błędzie! Choinka jeszcze stoi (choć w weekend najprawdopodobniej dokona żywota), krasnale uśmiechają się ze wszystkich kątów, a świeczki adwentowe... No cóż, ciągle umilają nam wieczory.
Mam też w zapasie świąteczne przepisy; częścią podzielę się już niedługo!

wtorek, 5 stycznia 2016

Sernik pierniczkowy nie tylko na Święta

Z okazji Wigilii spędzanej w Polsce, mimo natłoku obowiązków, wszystkich tych przedświątecznych spraw ważnych i ważniejszych, pracy, która wypełnia większość dnia (a dzisiaj także część czasu wolnego), postanowiłam zabrać ze sobą słodkości, które dobrze zaprezentują się na stole w moim rodzinnym domu. Na pierwszy ogień poszedł piernik staropolski, o którego przygotowaniu marzyłam już od dawna. Udał się lepiej niż myślałam! Przygotowując go bowiem po raz pierwszy, nie sposób odmówić sobie obaw o to, czy ciasto po ponad miesięcznym leżakowaniu będzie się jeszcze do czegoś nadawało. Czegokolwiek. Na szczęście ciasto wyszło. A ten smak... Moi drodzy, tego nie da się opisać! Piernik jest idealnie mięciutki, obłędnie aromatyczny, a powidła śliwkowe pasują tutaj wyśmienicie. Jestem pewna, że kolejne Święta, nawet w Danii, bez tego cuda się nie obejdą. 

Bardzo chciałam też upiec makowiec, ale już niestety nie zdążyłam. C. nigdy nie jadł prawdziwego, polskiego makowca; może więc zaszaleję w styczniu...? Jeśli czas pozwoli.
Do towarzystwa piernikowi upiekłam za to kilka rodzajów małych pierniczków, które cieszyły się dużym powodzeniem. Zawsze jakoś tak jest, że takie drobne słodkości kuszą bardziej. Albo może wydają się bardziej niewinne...? 
Nie mnie o tym decydować. Najważniejsze, że wszystkim smakowały.

Choć, szczerze mówiąc, nie miałam ochoty piec niczego więcej, postanowiłam jednak przygotować sernik. Dlaczego? Po pierwsze - uwielbiam! Po drugie - robi się je szybko, prosto, no i zawsze wychodzą. Zrobiłam więc małe czyszczenie lodówki: reszta mleka skondensowanego; całość wyszła za mało słodka, dodałam więc miodu (bardzo świątecznie); reszta kremówki, ostatnie trzy jajka. Z zamrażarki wyciągnęłam żurawinę, a na spód i do kruszonki dałam pierniczków. Masę serową wzbogaciłam tonką, ale jeśli jej nie macie, wanilia sprawdzi się znakomicie.
Całość wyszła boska! Nawet moja wiecznie odchudzająca się Siostra i jej wybredny chłopak pochwalili. Słodka, kremowa, delikatna masa serowa w kontraście z kwaśną żurawiną i chrupiącą, pierniczkową kruszonką nie pozwoliła zbyt szybko oderwać się od talerzyków... W pewnym momencie nawet zaczęłam żałować, że nie przygotowałam tego ciasta w większej formie! Bo co to te osiemnaście centymetrów dla całej bandy łakomczuchów...?

Sernik z tonką, żurawiną i pierniczkową kruszonką

cranberry cheesecake with gingerbreads

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 18 cm)

spód:

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 85 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
  • 3 jajka
  • 100 g miodu
  • 1 ziarno tonki

kruszonka:

dodatkowo:
  • 150 g żurawiny (świeżej lub mrożonej)

Pierniczki zmiksować w malakserze na pył. Masło rozpuścić, przestudzić. Wymieszać z pierniczkami.
Spód formy wyłożyć papierem do pieczenia. Ugnieść na spodzie masę pierniczkową, schłodzić w lodówce przez 20-30 minut.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Ostudzić.

Pierniczki na kruszonkę zmiksować w malakserze na pył. Dodać mąkę, cukier i przyprawę do piernika, połączyć. Dodać zimne masło, zagnieść kruszonkę.

Serek, mleko, kremówkę, jajko, miód i drobno startą lub zmieloną tonkę zmiksować na gładką masę. Wylać na podpieczony spód, na wierzchu ułożyć żurawiny, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut.
Ostudzić w piekarniku.

Przed podaniem schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Wiem, że już po Świętach, ale taki sernik idealnie sprawdzi się w styczniu, gdy puszki ciągle pełne są niezjedzonych pierniczków. Nadadzą się tu każde kruche, bez nadzienia i polewy. Ja użyłam czekoladowych, ale jeśli macie inne, nie bójcie się eksperymentować. Z pewnością będzie pysznie!

sobota, 2 stycznia 2016

Podsumowania i plany, czyli szczęśliwego Nowego Roku!

Witajcie!
Długo mnie tu nie było; a może raczej byłam, ale bardziej jako cichy, niezauważany przez większość gość, a nie gospodarz. Grudzień dał mi się we znaki; nowa praca, a później wyjazd do Polski. Przez ponad tydzień nawet nie włączyłam laptopa! To zdecydowanie oznaka udanych Świąt. 

Jak minęło mi Boże Narodzenie? Rodzinnie i wesoło, bo od dawna już nie miałam okazji spędzać Świąt w Polsce. Wszystkich nasza obecność bardzo ucieszyła, było dużo śmiechu, wymiany wrażeń, opowieści. I oczywiście pyszne, polskie jedzonko! Pierogi wszelkiej maści, uszka, barszczyk, sałatka, karpik, schab w galarecie, tatar, zraziki, galat (przez niektórych zwany galartem, co doprowadziło do niebywale długiej dyskusji), a na deser piernik staropolski i pyszny sernik, o którym opowiem niebawem (bo idealnie nada się do utylizacji zalegających w puszkach pierniczków). Jednym słowem: bajka
A i Mikołaj o nas nie zapomniał; śmiechu było co niemiara ze szczotką, która miała być dla mnie, a idealnie podpasowała Ptysi, a także z psimi smakołykami, których Klusia pilnowała niczym przysłowiowy pies ogrodnika. Moja biblioteczka wzbogaciła się o kilka bardzo ciekawych pozycji (kulinarnych, więc z pewnością jeszcze o nich poczytacie), szafa o mięciutkie swetry, a kosmetyczka o kilka drobiazgów, dzięki którym w tym roku będę jeszcze piękniejsza, a pachnieć będę zupełnie obłędnie. 

Czekały też na mnie niespodzianki, których się nie spodziewałam, albo o których zupełnie zapomniałam. Była więc paczka z olejem Kujawskim i puszkami od firmy Bonduelle, a w sporych rozmiarów kartonie czekały smakołyki od Delecty i Bakallandu, a między nimi książka ze stoma przepisami, z których jeden jest mój. Ach, jakże mnie to ucieszyło! W zeszłym roku w Mistrzu Branży pojawił się też artykuł o słodkich blogerach, a dzięki Aurorze znalazłam się w tym znakomitym gronie. Zobaczyć swoje nazwisko, wydrukowane czarno na białym, i to dwa razy, sprawia niesamowitą frajdę. Dziękuję więc pięknie za wszystkie prezenty i okazje, które mi mi dano.

Co jeszcze wydarzyło się w minionym roku...? Wiele. Przede wszystkim skończyłam pierwszy etap edukacji na drodze ku mojemu wielkiemu marzeniu. Znalazłam też praktyki, i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już za dwa lata i sześć miesięcy zostanę cukiernikiem. 
O całej reszcie pisałam Wam na bieżąco, nie będę Was już więcej zanudzać prywatą.

Jakie mam plany na rok kolejny? Starać się być jak najlepszą w pracy, rozwijać bloga i siebie, a przede wszystkim cieszyć się tym, co mam. Bo naprawdę jest się czym cieszyć!
Mam też nadzieję na nowe, cudowne znajomości, niespodzianki i interesujące wydarzenia. Mam też pewien plan... Ale o nim na razie ciii... Żeby nie zapeszyć.

Dziękuję Wam za wszystkie piękne życzenia, i oczywiście życzę Wam wszystkiego, co najlepsze, na ten Nowy Rok. Żeby był lepszy niż poprzednie, pełen radości i ciepła. Żeby wszystko układało się jak najlepiej. Po prostu.

Szczęśliwego Nowego Roku!