sobota, 30 maja 2015

Wiosenna, zielona zupa. Ze szpinakiem i makaronem

Kiedy padła propozycja wspólnego gotowania, którego kluczowymi składnikami będą szpinak i makaron, w pierwszej chwili odpadłam. Bo przecież nic słodkiego się z tego zrobić nie da (a może...?). Jednocześnie miałam ogromną ochotę na zupę z makaronem, najlepiej pomidorówkę; taką, jaką robiła Mama - tylko, że do niej trzeba by ugotować rosół, a tego jeszcze nigdy nie próbowałam (wiem, wiem, wstyd). Myślałam i myślałam, niemal że myśliwym zostając (jak mawia Tatuś), aż w końcu wpadłam na genialny, w moim odczuciu, pomysł - zupę szpinakową z makaronem. Teraz już wszystko poszło gładko (poza tym, że pod koniec maja nigdzie nie mogłam znaleźć świeżego szpinaku, i musiałam posiłkować się mrożonym; byłam jednak mocno zdeterminowana, i ten drobny szczegół na przeszkodzie mi nie stanął). Zupa to szpinak, cukinia, cebulka, czosnek i bulion. Delikatnie przyprawione, ale tylko solą i pieprzem. Bardzo wyraźny, warzywny smak; całość niesamowicie wiosenna i delikatna. Obawiałam się, że C. będzie kręcił nosem, ale zjadł ze smakiem, i to ze sporą dokładką. Polecam więc, nie tylko tym na wiosennej diecie.

Dania ze szpinakiem i makaronem przygotowały również Martynosia i Qualietta, zajrzyjcie do nich koniecznie!

Zupa szpinakowa z makaronem

Składniki:
(na 6 porcji)
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 łyżka masła
  • 1 cukinia
  • 900 g mrożonego, siekanego szpinaku
  • 200 g ziemniaków
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • sól
  • pieprz
  • 1 l bulionu

dodatkowo:
  • 250 g makaronu wstążki

Cebulę obrać, pokroić w kosteczkę. Zeszklić na maśle, dodać szpinak i przeciśnięty przez praskę czosnek. 
Ziemniaki obrać, pokroić w kosteczkę razem z cukinią. Dodać do garnka, chwilę przesmażyć. Dodać czosnek, zalać bulionem i gotować 20-30 minut, aż warzywa zmiękną. Doprawić do smaku solą i pieprzem, zabielić śmietaną, wymieszać.

Podawać z ugotowanym al dente makaronem.

Smacznego!

Czy możecie uwierzyć, że to już niemal czerwiec, a ja wieczorami, wychodząc na spacer z psą, ciągle zakładam czapkę...? Kto to słyszał...? Faktycznie, coś dziwnego dzieje się z klimatem...

piątek, 29 maja 2015

Czy dżem może być romantyczny...? Konfitura z lilaka

Z przykrością stwierdzam, że ten piątek to zdecydowanie nie mój dzień. Autko niestety odmówiło współpracy na dobre, i dopiero w poniedziałek będę je mogła odebrać. W związku z tym wcześnie rano odbyłam czterogodzinną wycieczkę czterema autobusami tylko po to, by usłyszeć nie z nikła szansą na być może. Jakby tego było mało, okazało się, że zapomniałam klucza, a C. ma bardzo zajęty i bardzo długi dzień w pracy. Na szczęście właściciel nie mieszka bardzo daleko, więc wybrałam się na dłuższy spacer po zapasowy klucz, a później na kolejny, żeby rzeczony klucz oddać. Oczywiście, pogoda nie nastraja pozytywnie, za to wytrwale zalewa nad dużymi ilościami zimnej wody... Uch, niech już się ten piątek skończy. 

Robiliście kiedyś konfiturę z płatków róży? Ja nie, ale mam zamiar spróbować w tym roku (może uda mi się kwitnienia róż nie przegapić). Już teraz jednak uzupełniłam spiżarkę o niewielki zapas konfitury z lilaka. Tak, tak, z jego drobnych, fioletowych kwiatków można przygotować niesamowicie aromatyczne przetwory. Przepis znalazłam na blogu Skumbrie w tomacie, i od razu mnie oczarował. Kolor bowiem gotowej konfitury jest niesamowity, a zapach... Wiadomo - bzów.
Jest czasochłonna - skubanie kwiatków zajmuje sporo czasu, stąd u mnie tylko taka mała porcyjka (może zrobię jeszcze jedną, kto wie...?), jednak efekt jest rewelacyjny, i zdecydowanie wart poświęconego czasu. Spójrzcie tylko na ten słoiczek - czyż nie wygląda fenomenalnie...? Poza tym przy produkcji można zaobserwować czystą kuchenną magię, gdy syrop po dodaniu soku z grejpfruta z dziwniezielonego zmienia się w piękny róż. Obłęd! Już dla tego efektu warto spędzić chwilę w kuchni na obrywaniu kwiatków.
Skusicie się...?

Konfitura z lilaka


Składniki:
(na 2 małe słoiczki)

napar:
  • 350 ml kwiatów bzu lilaka (kwiatki w całości, bez zielonych części)
  • 300 ml wrzątku
dodatkowo:
  • 400 ml kwiatów bzu lilaka (kwiatki w całości, bez zielonych części)
  • 200 g cukru
  • sok z 1 czerwonego grejpfruta
  • 1,5 łyżki pektyny
Kwiatki na napar zalać wrzątkiem, odstawić pod przykryciem na minimum 12 godzin.

Następnego dnia napar odcedzić, kwiatki odcisnąć, wyrzucić. Dodać cukier i pektyny, gotować przez 15 minut. Po tym czasie dodać sok z grejpfruta i pozostałe kwiatki, gotować jeszcze 3-5 minut.

Przełożyć do czystych słoiczków, mocno zakręcić, ustawić do góry dnem do wystudzenia. 

Smacznego!


W oryginale był to dżem, mi jednak do lilaka bardziej pasuje romantyczna konfitura...

czwartek, 28 maja 2015

Na słodkie śniadanie

Ostatnio jestem zakręcona jak rondo w szczycie, tudzież słoik ogórków na zimę. Pędzę z miejsca na miejsce (wczoraj pędzenie zostało opóźnione o pół godziny, bo autko odmówiło współpracy; na szczęście już wszystko - chyba - w porządku; odpukać), co chwilę pojawia się coś nowego, co trzeba zrobić już, zaraz, natychmiast! A do tego wszystkiego kuszą mnie pierwsze prawdziwe truskawki, szczyt sezonu rabarbarowego nie daje o sobie zapomnieć, promocje na maliny i borówki nie dają przejść obok nich obojętnie, a ostatnio mój wzrok padł na piękne, dojrzałe morele... Jak ja mam z tym wszystkim zdążyć, kiedy się tymi dobrociami nacieszyć...? Nie wiem. A okazuje się, że za miesiąc, zamiast wytchnienia, czeka mnie być może jeszcze więcej pracy...

Na szczęście pracy, którą uwielbiam, więc z pewnością dam radę. A póki co zapraszam Was na wyjątkowo pyszne scones, które znalazłam na blogu Ósmy kolor tęczy, i musiałam wypróbować przepis czym prędzej. W składzie pojawia się maślanka, i muszę przyznać, że to właśnie jej resztki w lodówce połączone z chęcią na pyszne śniadanie skłoniły mnie do natychmiastowego sięgnięcia po ten właśnie przepis. Od siebie dodałam maliny (bo zapasy w lodówce chyba nigdy się nie skończą) i orzechy laskowe, które do wyżej wspomnianych malin pasują idealnie, a w dodatku przyjemnie chrupią. Całość - boska. Lekko słodka, idealna bułeczka z odrobiną masła i miodu smakuje wyśmienicie. Niczego więcej nie trzeba.

Mały problem sprawiło mi klejące ciasto. Przekładanie trójkątów z jednego miejsca w drugie nie jest proste, ale możliwe. A smak... Wynagrodzi wszelkie trudy. Polecam Wam ogromnie.

Scones na maślance z malinami i orzechami laskowymi

Składniki:
(na 8 sztuk)
  • 250 g mąki pszennej
  • 50 g zimnego masła
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 2 jajka
  • 125 ml maślanki

dodatkowo:
  • 50 g orzechów laskowych
  • 80 g malin

Jajka roztrzepać, wymieszać z maślanką.
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem pudrem, proszkiem, sodą i solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać jajka z maślanką wymieszać łyżką. Ciasto będzie dość klejące. Dodać posiekane orzechy i maliny, delikatnie wymieszać, żeby nie rozgnieść owoców.

Ciasto rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia na kształt koła o grubości 1,5-2 cm. Pociąć na 8 trójkątów, jak tort. Odsunąć je delikatnie od siebie, żeby bułeczki miały miejsce na rośnięcie.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić.

Smacznego!

Ja tymczasem mentalnie przygotowuję się do kolejnego długiego weekendu - niech żyje wolny piątek! Oczywiście, wstać muszę nawet wcześniej niż zwykle, ale czego się nie robi dla wyższego celu...?

wtorek, 26 maja 2015

Ciasto z malinami i bezą na Dzień Mamy

Jak zapewne wszyscy wiecie, moja Mama jest ode mnie daleko. Jakieś tysiąc kilometrów, mniej więcej. W dzisiejszym świecie jednak nie jest to tak dokuczliwe, jak mogłoby się wydawać. Internet zapewnia nam długie, regularne (i, co nie bez znaczenia, darmowe) rozmowy, możemy się widzieć, a wczoraj nawet jadłyśmy razem obiad (no dobrze, ja jadłam, a ona patrzyła, ale nic nie poradzę na to, że nie da się porcyjki przez USB wysłać). Kiedyś to były czasy - listy, które często dochodziły spóźnione o lata; dalekie i żmudne podróże w niekoniecznie komfortowych warunkach. Dzisiejszy świat skurczył się wręcz dramatycznie - jest to, owszem, wygodne, ale czasem brakuje mu tego staroświeckiego romantyzmu...

Na Dzień Mamy, nie tylko dla mam, mam wyjątkowo pyszną propozycję. Ciasto, choć nieco czasochłonne, jest banalnie proste w przygotowaniu, a smakuje obłędnie! Kruchy, maślany spód, galaretka z zatopionymi w niej słodko-kwaśnymi malinami, rozpływający się na języku waniliowy krem z mascarpone, a całość zwieńczona śnieżnobiałą, idealnie kruchą bezą. Jeśli jeszcze nie dostaliście ślinotoku, należy Wam się order, bo ja na samo wspomnienie robię się głodna. Ciacho smakuje niebiańsko, i jestem pewna, że każda mama będzie takim prezentem zachwycona. Bo te wykonane własnoręcznie, od serca, choć nie idealne, zawsze cieszą najbardziej.

Przepis znalazłam u Doroty, zmieniłam nieco proporcje, żeby pasowały do mojej mniejszej blachy. 

Malinowa chmurka

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

kruchy spód:
  • 2 żółtka
  • 20 g cukru pudru
  • 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g mąki pszennej
  • 65 g zimnego masła

galaretka:
  • 500 g malin
  • 2 galaretki malinowe
  • 600 ml wrzątku

krem:
  • 350 ml śmietany kremówki (38%)
  • 150 g serka mascarpone
  • 2 łyżki cukru pudru
  • nasiona z 1 laski wanilii

beza:
  • 2 białka 
  • 100 g cukru
  • 1,5 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 30 g płatków migdałowych

Kruchy spód:
Mąkę i cukier puder przesiać, wymieszać z proszkiem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać żółtka, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę. 

Ciasto rozwałkować na wielkość formy, wyłożyć spód. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto gęsto nakłuć widelcem.

Piec w 200 st. C. przez 15-20 minut, aż nabierze złoto-brązowego koloru.
Ostudzić.

Beza:
Białka ubić na sztywno, pod koniec partiami dodając cukier. Wsypać mąkę, zmiksować.

Na papierze do pieczenia odrysować kontur tortownicy, uforować bezę odrobinę mniejszą od średnicy otrzymanego koła. Wierzch posypać płatkami migdałowymi.

Piec w 140 st. C. przez 1 godzinę.
Wystudzić w uchylonym piekarniku.

Galaretkę zalać wrzątkiem, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Ostudzić, a następnie wstawić do lodówki, aż galaretka zacznie tężeć.

Na upieczony spód wyłożyć maliny, zalać tężejącą galaretką(jeśli tortwonica nie jest zupełnie szczelna, owinąć ją najpierw z zewnątrz folią aluminiową). Wstawić do lodówki do całkowitego stężenia galaretki.

Kremówkę ubić z mascarpone, cukrem pudrem i wanilią na puszystą, jasną masę, niezbyt długo, żeby masa się nie zważyła. Wyłożyć na całkowicie stężoną galaretkę, przykryć bezą. Schłodzić przed podaniem.

Smacznego!

Dzisiaj znów kupiłam pół kilo malin w bardzo przystępnej (na duńskie warunki) cenie i już się zastanawiam, co z nimi zrobić. Najchętniej w duecie z truskawkami, bo te również mnie zauroczyły, i nie potrafiłam się oprzeć. W siatce przywędrował z nami również rabarbar, ale nim już się zajęłam...

piątek, 22 maja 2015

Nie tylko na śniadanie - wytrawne muffiny

Ostatnimi czasy zupełnie zaniedbałam wytrawne wypieki. Chleb piekę w szkole w ilościach zawrotnych (według mnie, do tej pory zajmującej się wypiekiem detalicznym; w porównaniu z niedużą nawet piekarnią to pikuś); przynoszę ze sobą do domu znakomite bochenki, nie ma więc potrzeby męczenia domowego piekarnika. Gdy chleba zabraknie, raczymy się na śniadanie granolą lub naleśnikami, i uwierzcie - nikt nie narzeka. Szczególnie, że weekendowe, spokojne śniadanie na słodko właśnie, to według nas ideał. 

Pewnego pięknego, wolnego dnia C. szedł do pracy bardzo wcześnie. Co zaskakujące - równie wcześnie wrócił, idealnie na drugie śniadanie. Tylko co by tutaj podać...? Przez głowę przewinęło mi się kilka różnych możliwości, aż nagle przypomniałam sobie o muffinkach, które zobaczyłam u Małgosi. Jej zdjęcia mnie zauroczyły, a lista składników zmotywowała do działania. Dokupiłam to i owo, i zabrałam się do pracy. W tym momencie okazało się, że mąka kukurydziana wyszła niezauważona, a tu piekarnik się rozgrzewa i wszystko inne gotowe. Mogłam ją zastąpić zwykłą mąką pszenną, ale nie chciałam. Wydawało mi się, że muffiny stracą przez to nie tylko na kolorze. Czym prędzej więc zagłębiłam się w czeluści szafek, gdzie znalazłam kukurydzianą kaszę. Będzie działać? Postanowiłam sprawdzić.
Okazało się, że kaszka kukurydziana nadała muffinkom nie tylko piękny, żółty kolor, ale również bardzo ciekawą, ziarnistą strukturę. Zjadłam dwie sztuki prosto z piekarnika, gorące, bez dodatków - obłędne! Na zimno, z dodatkiem serka kremowego, łososia, pesto i kiełków smakują równie dobrze. C. był zachwycony, i wspólnie zjedliśmy nieprzyzwoite wręcz ilości. Czy może być lepsza motywacja do wypróbowania tego przepisu...?

Kukurydziane muffiny z łososiem, serkiem i pesto

Składniki:
(na 14 sztuk)
  • 230 g mąki pszennej
  • 120 g kaszki kukurydzianej
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 175 g żółtego sera
  • 1 łyżeczka soli
  • 3/4 łyżeczki pieprzu
  • 60 ml oliwy
  • 250 ml maślanki
  • 2 łyżeczki zielonego pesto
  • 2 jajka
  • 14 pomidorków koktajlowych
  • kilka gałązek koperku

do podania:
  • łosoś wędzony
  • serek kremowy
  • pesto
  • koperek
  • kiełki

Mąkę przesiać, wymieszać z kaszką, sodą, serem, solą i pieprzem.
Jajka roztrzepać, wymieszać z maślanką, pesto i oliwą. Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami, w każdą wcisnąć pomidorka i udekorować koperkiem.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Całkowicie ostudzone muffiny przekroić na pół w poziomie, podawać z łososiem, serkiem kremowym, pesto, koperkiem i kiełkami.

Smacznego!

Takie babeczki, z nadzieniem, mogą stanowić nie tylko oryginalne śniadanie, ale też idealnie nadadzą się jako przekąską na przyjęcie. Bez dodatków można je spakować i zabrać na piknik - jestem pewna, że nie uchowa się nawet jedna sztuka!

środa, 20 maja 2015

Lody z solonym karmelem

Ja wiem, że pogoda nie zachęca do jedzenia lodów. Wręcz przeciwnie - u nas jest duże zapotrzebowanie na litry gorącej herbaty, a przez głowę przemknęła mi myśl, żeby upiec pachnącą cynamonem szarlotkę... Zimny, wietrzny, deszczowy - taki właśnie jest duński maj. Nie ma co marzyć o spacerze w lesie, bo nawet, gdy troszkę się wypogadza, droga to i tak jedno wielkie błocko. Zaczynam się bać, że czerwcowe truskawki będą w cenach co najmniej zawrotnych, a ja mam przecież tyle planów z nimi związanych. 
Nic to. Pogody przecież nie zmienię, zacznę więc cieszyć się długimi popołudniami pod kocem, bo przynajmniej mogę czytać bez wyrzutów sumienia, że powinnam czas spędzać na świeżym powietrzu (niech żyje optymizm! Tudzież każda wymówka na zatopienie się w lekturze jest dobra...). 

Niemniej, chciałabym Wam zaproponować lody. Obłędne! U nas zrobiły furorę - podałam je na urodzinach C., i to właśnie tych najwięcej zjedzono (a było pięć smaków do wyboru). Kilkukrotnie jadłam takie w lodziarniach, w końcu postanowiłam przygotować je w domu. Przepis od Doroty, nic w nim nie zmieniałam, bo jest idealny. Głęboki, lekko dymny smak karmelu podbity solą morską - ideał. Dla obawiających się tego połączenia - lody nie są słone, sól kontrastuje tylko, a jednocześnie uwypukla słodki smak. Dzięki niej lody zdobywają serca wszystkich - tradycjonalistów i tych żądnych nowych wrażeń. Nikt się im nie oprze, a wielu poprosi o dokładkę. Jeśli zaserwujecie je na deser nawet po sutym obiedzie, gwarantuję, że nikt nie zostawi resztek na talerzu. Czysta rozkosz! 
Nie wierzycie...?
Sprawdźcie koniecznie.

Lody karmelowe z solą morską

Składniki:
(na 1 l lodów)
  • 200 g cukru
  • 500 ml mleka
  • 1/2 łyżeczki soli morskiej
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 5 żółtek

Cukier wsypać do garnka o grubym dnie i podgrzewać, aż nabierze ciemnozłotej barwy (kolor powinien być głęboki, ale należy uważać, żeby karmel się nie przypalił), mieszając od czasu do czasu. Wlać mleko, podgrzewać, aż karmel się rozpuści. 
Żółtka ubić na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać karmelowe mleko, cały czas mieszając. Przelać masę z powrotem do garnuszka, podgrzewać, cały czas mieszając, aż nieco sgętsnieje (nie gotować!). Posolić, ostudzić. 

Ostudzononą masę karmelową wymieszać z kremówką, schłodzić.
Przelać do maszyny do lodów, a gdy ta skończy pracę, do pojemnika na lody. Zamrozić.

Smacznego!

Ogólnie rzecz biorąc, mimo niesprzyjającej aury, nie mogę się powstrzymać przed kręceniem coraz to nowych lodów. Jest tyle możliwości, które kuszą mnie ogromnie. Najchętniej robiłabym co dzień inne, ale moja talia... No cóż, nie miałabym z nią więcej problemów, bo zaginęłaby bez wieści...

wtorek, 19 maja 2015

Nie tylko dla dzieci

Dorośli - generalnie rzecz biorąc - lubią torty. Wiadomo, nie codziennie, bo po pierwsze zdrowy rozsądek, a po drugie nawet największy łasuch by wymiękł, jakby miał dzień w dzień pałaszować kawał ciacha z obłędnie słodkim kremem. Niemniej, od czasu do czasu, każdy z nas z przyjemnością sięga po kawałek tortu. Oczywiście, preferencje są różne - krem maślany, śmietanowy, a może mus czekoladowy lub owocowy? Lekki biszkopt lub jakaś cięższa baza, albo dla odmiany beza. Owoce, karmel, orzechy - możliwości dodatków są nieograniczone. Każdy, nawet największy wybredziuch, znajdzie coś dla siebie. 
Ale co z dziećmi? Nie dla nich nieporęczne trójkąty, wszystko brudzące i lepiące kremy. Zjedzą łyżeczkę, może dwie i grzecznie podziękują, albo po prostu uciekną się bawić. Czym więc zadowolić wybredne podniebienia małych smakoszy? Odpowiedź jest, wbrew pozorom, prosta: babeczkami. Najlepiej w wersji mini. Takimi, które da się łatwo złapać w biegu, które nie wybrudzą wszystkiego i wszystkich, a najlepiej, żeby jeszcze były kolorowe. Takie maleństwa znikają w małych brzuszkach zaskakująco szybko, a i starsi biesiadnicy z przyjemnością sięgają po takie słodkości.

Te babeczki przygotowałam już niemal miesiąc temu, ale znów - jakoś nie było okazji o nich napisać. Szkoda, żeby przepały w czeluściach dysku, bo są naprawdę urocze i pyszne. Intensywnie kokosowa babeczka z delikatnie truskawkowym, bezowym kremem, który smakuje jak ciepłe lody. Dzieciaki je uwielbiają, a dorośli z rozrzewnieniem wspominają dawne czasy. Spróbujecie?

Mini muffinki kokosowe z bezą truskawkową

Składniki:
(na 24 sztuki)
  • 170 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 60 g cukru kokosowego
  • 3 łyżki wiórków kokosowych
  • 1 jajko
  • 150 ml maślanki
  • 45 ml oleju

beza truskawkowa:
  • 2 białka
  • 100 g truskawek
  • 220 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • kilka kropli czerwonego barwnika spożywczego w paście

dodatkowo:
  • 2 łyżki wiórków kokosowych

Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, solą, cukrem i wiórkami kokosowymi. Jajko roztrzepać, wymieszać z maślanką i olejem. Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników.
Masę przelać do formy wyłożonej papilotkami.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Truskawki zmiksować blenderem na gładką masę. Mus razem z cukrem i wodą umieścić w garnuszku, podgrzewać, aż syrop osiągnie temperaturę 115 st. C. 
Białka ubić prawie na sztywno, powoli wlewać gorący syrop. Ubijać kolejne 10 minut, aż masa całkowicie ostygnie. Ewentualnie dodać barwnik, jeśli kolor wyjdzie zbyt blady.

Bezę przełożyć do woreczka cukierniczego z końcówką w kształcie gwiazdki. Wyciskać na muffinki, posypać wiórkami kokosowymi.

Smacznego!

Od razu przypomniałam sobie tamten kwietniowy dzień - znajomi, grill, słoneczko... Miło było.

sobota, 16 maja 2015

Dżem z rabarbaru z pomarańczą i wanilią

Jak tam pogoda? Według mnie maj zupełnie oszalał - jednego dnia prawie dwadzieścia stopni, cieplutko i słonecznie; następnego - pada, wieje i ma się ochotę nosa spod kołdry nie wychylać (a trzeba!). Przedpołudnie było deszczowe i pochmurne, teraz niby słonko świeci, ale widzę, jak wiatr szarpie koronami drzew, i wcale nie chce mi się wychodzić na dwór. Na szczęście wszystko, co miałam do załatwienia, załatwione zostało, i mogę się oddać błogiemu weekendowemu nieróbstwu. Przyszły tydzień bowiem będzie długi, trzeba więc naładować akumulatory. Jutro będę piekła, a dzisiaj... Będę robić nic, nic będę robić, jak śpiewała Kasia Klich.

Jeśli Wy jednak macie dużo zapału i energii, a brakuje Wam konkretnych planów, proponuję przygotować dżem. I to nie byle jaki - bo z rabarbaru. 
Uwielbiam ciasta i przetwory z rabarbarem, tę jego wyjątkową, kwaśną nutę, która idealnie balansuje słodycz. Wypieki z tymi różowymi łodygami, nawet te najprostsze,  nigdy nie są nudne. A dżem z rabarbaru mogę jeść do wszystkiego - kanapek, naleśników, placuszków czy też jako dodatek do budyniu. Świetnie się sprawdza jako nadzienie bułeczek czy innych drożdżowych wypieków, a może nawet jako dodatek do sernika...? Ten jest wyjątkowy - z pomarańczowo-waniliową nutą, dość kwaśny (można dać więcej cukru, ale ja właśnie taki lubię najbardziej). Ma ładny kolor i smakuje obłędnie - czy można chcieć od dżemu czegoś więcej...?

Dżem rabarbarowo-pomarańczowy z wanilią

Składniki:
(na 6 słoiczków)
  • 2 kg rabarbaru
  • 600 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny
  • sok z 1 pomarańczy
  • 1 laska wanilii

Rabarbar umyć, pokroić na kawałki. Włożyć do garnka. Dodać cukier, sok z cytryny i pomarańczy, wyskrobane nasionka z wanilii, a także całą laskę.
Gotować na małym ogniu kilka godzin, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
Gorący dżem przełożyć do słoiczków, zamknąć, ustawić do góry dnem aż ostygnie.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Zdradzę Wam w sekrecie, że ten dżem, razem z kilkoma innymi zresztą, przygotowałam w zeszłe wakacje, gdy w lipcu spędziliśmy trzy tygodnie w Polsce. Co kilka dni chodziliśmy na ryneczek uzupełniać zapasy owoców, które namiętnie zamykałam w słoiczkach. Oczywiście, kiedy już miałam czas robić zdjęcia i zająć się spisywaniem przepisów, było po sezonie... Postanowiłam więc poczekać; możecie się więc spodziewać jeszcze kilku przepisów na naprawdę znakomite przetwory. 

czwartek, 14 maja 2015

Najlepsza tarta z rabarbarem

Kocham rabarbar. Pisałam to już wielokrotnie, i nie zawaham się powtórzyć znowu. To moje absolutnie ulubione warzywo (zaraz za nim plasuje się dynia), a i do kategorii owoców niektórzy go zaliczają. Bo tradycyjnie ląduje przecież w ciastach (najchętniej drożdżowych) i kompotach. No to jak nie owoc...? 
Dyskusję tą jednak pozwolę sobie zostawić nierozstrzygniętą, bo, szczerze mówiąc, jej wynik średnio mnie interesuje. Najważniejsze, że rabarbar jest obłędnie pyszny, i nadaje się chyba do wszystkiego. Co roku pod koniec kwietnia dostaję bzika, i słodkości w domu są głównie z udziałem tych kwaśnych łodyg, a czasem i do obiadu je przemycę. Nie potrafię oprzeć się tej różowej barwie i wrodzonej kwaśnej nucie. Lody, serniki, ciasta ucierane, drożdżówki, desery - co tylko chcecie. Jeśli macie jakieś oryginalne pomysły na wykorzystanie rabarbaru - podzielcie się nimi koniecznie! Sezon w końcu nie trwa wiecznie, i trzeba go wykorzystać najlepiej, jak się da. Za chwilę oszalejemy na punkcie truskawek, malin, jagód, porzeczek, wiśni, żeby ze strachem zauważyć, że na straganach już tylko jabłka, śliwki i gruszki. Potem kasztany, żurawina... 
Stop! Chyba zatoczyłam koło.

Razem z Sianko, Mopsikiem i Zuzią postanowiłyśmy upiec tartę z rabarbarem właśnie. Od razu w mojej głowie pojawiły się dziesiątki pomysłów. Gdy jednak zajrzałam do Kornika i ujrzałam to cudo, nie wahałam się ani chwili, i czym prędzej pobiegłam po rabarbar. 
Jej przygotowanie nie jest trudne, może tylko nieco czasochłonne. Każdą warstwę przygotowujemy osobno, w dodatku trzeba je wszystkie dokładnie ostudzić i schłodzić. Za to oczekiwanie wynagrodzi nam smak po prostu niebiański - kruchy spód, który smakuje jak najlepsze kakaowe herbatniki, krem karmelowy, delikatny, lekki i słodziutki, a całość wieńczy lekko kwaśny, różowiutki rabarbar. Tarta wygląda pięknie, a smakuje jeszcze lepiej - gwarantuję. Mogłabym ją całą zjeść na jedno posiedzenie, i tylko odrobina rozsądku, która się jeszcze zachowała, mnie przed tym powstrzymała... Dla tej tarty można oszaleć, mówię Wam.

Tarta z rabarbarem i kremem karmelowym

Składniki:
(na formę do tarty 34x9 cm)

spód:
  • 140 g mąki pszennej
  • 20 g kakao
  • 30 g cukru pudru
  • 60 g zimnego masła
  • 1 jajko

krem:
  • 100 g kajmaku z puszki
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 listki żelatyny

wierzch:
  • 400 g rabarbaru
  • 400 ml wody
  • 50 g cukru
  • sok z 1/2 cytryny

Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z cukrem pudrem. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, zawinąć w folię spożywczą i chłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na prostokąt nieco większy od formy. Wyłożyć ciastem formę, formując brzegi. Nakłuć widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać kamyszkami lub suchą fasolą.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Zdjąć papier z obciążeniem.
Piec kolejne 10 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kajmak i 100 ml kremówki podgrzać, aż kajmak się rozpuści i połączy z kremówką w gładką masę. Zdjąć z palnika, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać.
Ostudzić.
Pozostałą kremówkę ubić na sztywno, delikatnie połączyć z kremem. Wyłożyć masę na osudzony spód, schłodzić w lodówce do stężenia.

Rabarbar pokroić na 9cm kawałki. Wodę z cukrem i sokiem z cytryny zagotować, włożyć do niej połowę rabarbaru, obgotować przez 5 minut (rababrbar ma zmięknąć, ale nie może się rozpadać). Odcedzić, następnie obgotować pozostał rabarbar.

Ostudzony rabarbar ułożyć na kremie, ciasno obok siebie. Schłodzić.

Smacznego!

Z oryginalnego przepisu pominęłam masło orzechowe - nie jesteśmy jego wielkimi fanami, nie miałam akurat w domu i niespecjalnie chciało mi się robić... Moim zdaniem tarta nic na tym nie straciła, ale jeśli uwielbiacie masło orzechowe - spróbujcie ciasta z jego dodatkiem.

środa, 13 maja 2015

Kopenhaga okiem przyszłego cukiernika, part 2

Dzień drugi, muszę przyznać, podobał mi się najbardziej. Tak naprawdę mogłabym go przeżyć jeszcze kilka razy, i nadal się nie nudzić. Bo czy może być coś lepszego dla przyszłego cukiernika niż odwiedziny w najlepszej hurtowni, jedzenie najpyszniejszych słodkości i podziwianie wystaw najznamienitszych cukierni...? Jeśli macie pomysły, ręka w górę. Mi nic do głowy nie przychodzi.

Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy się w busika i ruszyliśmy na przedmieścia Kopenhagi. Mieści się tam Condi - najlepsza hurtownia, nie tylko dla cukierników. Zaopatrują bowiem, wbrew oczekiwaniom (konditor to po duńsku cukiernik; konditori - cukiernia), głównie hotele i restauracje. Jeśli jednak kiedyś uda mi się otworzyć mój własny mały sklepik z ciastami, zostanę ich najwierniejszym klientem. Magazyny mogłabym obchodzić w te i z powrotem kilkanaście razy, ciągle znajdując coś nowego. Bo czego tam nie ma...? Tonka (którą, dzięki Bei, ja mam w domu, ale innych powaliła na kolana); całe worki z ziarnami wanilii (wiecie, że najwięcej aromatu jest w strąku? Ziarenka działają bardziej na naszą podświadomość) zamknięte w specjalnej chłodni tylko z różnego rodzajami wanilią; szeroki wybór suszonych i liofilizowanych owoców; barwniki, masy cukrowe, marcepan; orzechy i przyprawy z całego świata; czekolada, mąka i inne tego typu powszedniejsze towary również można tutaj znaleźć. Do tego oczywiście szeroki wybór form, opakowań, folii do czekolady i wszystko, o czym tylko można marzyć. A jeśli czegoś nie ma ją, a Ty bardzo tego chcesz - znajdą. Klient nasz pan, nieprawdaż...?

Oprócz zwiedzenia magazynów nakarmiono nas największymi bułkami, jakie w życiu widziałam, a także częstowano słodkościami. Był więc mus z białej czekolady - najdelikatniejszy, jaki jadłam (obiecano nam przepisy, więc podzielę się z Wami niebawem); udekorowany był lśniącą polewą i welwetową chmurką (jak na własne potrzeby nazwałam ten typ dekoracji). Kolorowy sprej na bazie masła kakaowego daje niesamowite efekty, a w użyciu jest banalnie prosty. Niestety - sprzedają go tylko osobom z zarejestrowaną działalnością gospodarczą... Właściciel jednak był tak miły, że zgodził się dla nas zrobić wyjątek - być może więc już niedługo ugoszczę taki sprej w domu.

Były też całuski, ale z niespodzianką. W polewie z obłędnie słodkiej białej czekolady krył się bowiem dość kwaśny mus malinowy. Pyszności!

Jedliśmy również czekoladki - największe wrażenie zrobiły na mnie te białe w kropeczki, szczególnie, że skorupka była niesamowicie cienka! To już naprawdę wyższa szkoła jazdy, jak mawia Tatuś.

Były też plakaty z mistrzostw cukierniczych przedstawiające cukrowe rzeźby. Przypatrywałam im się z mało elegancko rozdziawionymi ustami - to już bowiem jest Sztuka przez wielkie S.

Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak rzeźba tuż przy wejściu. Wszystko wykonane jest z cukru, detale są niezwykle dokładne, a postaci wydają się niemal żywe. Mistrzostwo.

Kolejnym celem była fabryka Schulstadu - zdarzało Wam się kiedyś jeść ich chleb? Mi, muszę przyznać, raczej rzadko - wolę taki z mniejszych piekarni, nie nastawionych na hurtową ilość. Bo, moi drodzy, ilości są tutaj wręcz przerażające. Mąki używa się w setkach kilogramów, a chleby i bułki są wszędzie! Fabryka jest ogromna, i naprawdę robi niesamowite wrażenie. Zdjęć niestety nie mam - nie mogliśmy ich robić z uwagi na higienę i oczywiście wyciek tajemnic produkcji. Korytarz jednak zdobiły zabawne plakaty, w stylu jak ten poniżej. Bardzo mi się spodobały.

Szczerze jednak się przyznam, że praca w takim miejscu wydaje mi się karą za grzechy. Chleba się nie dotyka (bakterie), niemal wszystko jest robione maszynowo, a praca z pracą piekarza niewiele ma, moim zdaniem, wspólnego.

Po powrocie do centrum i odświeżeniu się w hotelu wybraliśmy się na spacer, zahaczając o co ciekawsze cukiernie. Rzuciliśmy więc okiem na cukiernię Mette Blomsterberg - chyba najbardziej znanego cukiernika w całej Danii. 

Zajrzeliśmy również do Serenity Cupcakes, która jest dowodem na to, że moda na cupcakes wcale nie mija, i nawet tak daleko od swojej ojczyzny mogą robić furorę i zapewnić pożądany obrót właścicielom.

Przed witryną La Glace zatrzymaliśmy się na dłużej. Piękne (i naprawdę drogie - jeden kawałek za około 28 zł) ciasta przyciągały wzrok i sprawiały, że człowiek od razu miał ochotę na małe co nieco. Niestety - kolejka ciągnęła się wężykiem przed sklepem, a my nie mieliśmy czasu w niej stać. Co kilkanaście minut z cukierni wychodziła panienka, zapraszając kolejnych klientów do środka. Czy warto? Być może sprawdzę następnym razem. Jedno jest pewne - torty robią tam niesamowite.


Następnie udaliśmy się do Tivoli, gdzie wspólnie z pozostałymi grupami zjedliśmy obiad, żeby później oddać się swawoli. Jak już pisałam - tego typu miejsca wyzwalają we mnie wewnętrzne dziecko, i nie inaczej było tym razem. Z koleżankami biegałyśmy od jednej kolejki do drugiej, piszczałyśmy i śmiałyśmy się wniebogłosy. Naprawdę znakomite zakończenie wyjątkowo udanego dnia.

poniedziałek, 11 maja 2015

Uzależnienie - granola z ziarenkami

O tym, że oszalałam na punkcie domowej granoli, wiedzą już chyba wszyscy. Jak tylko jedna się skończy, zaraz biegnę do kuchni piec kolejną. Zużycie płatków owsianych w naszym domu zdecydowanie wzrosło - owszem, lubię owsianki, ale często nie chce mi się ich gotować. A granolę wystarczy upiec raz, najczęściej wieczorem, żeby przez cały tydzień móc się cieszyć pysznymi śniadaniami. Czy może być coś lepszego...?

Tym razem poszłam w zdrową stroną - ziarenka, suszone owoce i miód, zero cukru. Można jeść bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Choć przyznać się, że mimo, że smakuje fenomenalnie, na dokładkę się jeszcze nie skusiłam - taka granola syci bowiem niesamowicie! I potem mogę biegać po kuchni przez pół dnia (szkolnej kuchni; w domowej ciężko jest się choćby obrócić), bo energii mam w sobie mnóstwo! (Stąd te wszystkie wykrzykniki.)

Jeśli jeszcze nie robiliście domowej granoli - spróbujcie koniecznie. Uzależnienie gwarantowane.

Pomarańczowa granola z ziarenkami

Składniki:
(na 2 l słój)
  • 400 g płatków owsianych
  • 35 g siemienia lnianego
  • 70 g ziaren dyni
  • 70 g ziaren słonecznika
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok z 1 pomarańczy
  • 100 g miodu
  • 2 łyżki oleju
  • 75 g suszonych moreli
  • 75 g suszonej żurawiny

Płatki, siemię i ziarenka wymieszać w dużej misce. 
Skórkę i sok pomarańczowy lekko podgrzać z miodem i olejem, aż całość dobrze się połączy. Wlać do płatków, dokładnie wymieszać.

Całość rozłożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. 

Piec w 170 st. C. przez 30 minut, 3-4 razy w tym czasie mieszając.
Przestudzić.

Morele posiekać, dodać do płatków razem z żurawiną, wymieszać.
Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

A ja już obmyślam kolejne połączenie smaków, bo w słoju zaczynam widzieć dno...

niedziela, 10 maja 2015

Cafe latte w serniku

Jak tam pogoda? Nas maj nie rozpieszcza, niestety. W piątek narzekałam, że za zimno, więc wczoraj ochłodziło się jeszcze bardziej, w dodatku cały dzień nie przestawało padać. Brrr! Dzisiaj niby nieco lepiej, ale cały przyszły tydzień zapowiada się raczej wilgotno. A mi się marzy słonko i pikniki! Cóż, będę musiała jeszcze poczekać...

Ten sernik upiekłam z myślą o koleżance jeszcze przed wyjazdem do Kopenhagi. Umówiłyśmy się na przedwyjazdową kawę, musiałam więc koniecznie coś ze sobą zabrać. Tylko co...? Nie zastanawiałam się jednak długo - Karolina, podobnie jak ja, uwielbia serniki. Czego o jej małżonku powiedzieć nie można. Ale skoro on i tak wybierał się do pracy, nic nie stało na przeszkodzie, żebyśmy uraczyły się tym właśnie ciastem. Problem zaczął się w momencie, gdy zaczęłam główkować, co by tu do niego wrzucić... Miał być delikatny i kremowy, rozpływający się w ustach, idealnie pasujący do kawy. Kawy...? No pewnie! Dlaczego by nie dodać kawy...? 
Na ten pomysł wpadłam dość późno, za pieczenie zabrałam się więc o drugiej w nocy. Na szczęście nie trwało długo. Sernik posłodziłam mlekiem skondensowanym, stąd jego nazwa. Warstwy delikatnie ze sobą wymieszałam, przeplatały się więc nuty kawy i wanilii. Wyszło dokładnie tak, jak chciałam - delikatny, kremowy, rozpuszczał się na języku. Gdybym serwowała go w domu, udekorowałabym go jeszcze bitą śmietaną, ale troszkę się bałam, że może mi po drodze popłynąć. Nic nie szkodzi - i tak smakował bajecznie. Polecam Wam go ogromnie - we dwie zjadłyśmy połowę na jedno posiedzenie... A to zdecydowanie o czymś świadczy.

Sernik cafe latte

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 1 łyżka kakao
  • 40 g masła

masa serowa:
  • 600 g serka kremowego
  • 200 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 4 jajka
  • 1,5 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 100 ml mocnej, ostudzonej kawy
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • czekoladowe ziarenka kawy

Ciastka drobno pokruszyć, wymieszać z kakao i rozpuszczonym masłem. 
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, a następnie ciasteczkową masą. Dobrze docisnąć. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Podpiec w 180 st. C. przez 12 minut.
Przestudzić.

Serek, mleko, śmietanę, jajka i mąkę zmiksować na gładką masę. Podzielić na pół - do jednej części dodać kawę, do drugiej ekstrakt, wymieszać.
Na spód wyłożyć masę kawową. 

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.

Wyjąć tortownicę z piekarnika, wylać na wierzch masę waniliową, delikatnie przemieszać widelcem.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec jeszcze 45 minut.
Ostudzić w zamkniętym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Przed podaniem udekorować czekoladowymi ziarenkami.

Smacznego!

A jutro znów do szkoły. Miło będzie wrócić po tygodniu nieobecności. 
W ogóle z lekkim przerażeniem zauważyłam, że został mi już tylko miesiąc. A przecież dopiero co zaczynałam! Jak ten czas pędzi, aż ciężko się w tym wszystkim połapać...

piątek, 8 maja 2015

Kopenhaga okiem przyszłego cukiernika, part 1

Witam Was serdecznie w ten cudownie słoneczny piątkowy poranek. Krótki zastój na blogu spowodowany był moją wycieczką do Kopenhagi, o której chciałabym Wam opowiedzieć. Mam nawet trochę zdjęć - robionych telefonem i średnio atrakcyjnych, ale zawsze coś, prawda? Zawsze przyjemniej czyta się o różnych miejscach i rzeczach, jeśli można choć ich cząstkę obejrzeć, choćby i na fotografiach.

Podróż do stolicy odbyła się zgodnie z planem - autobus, pociąg, dworzec główny w Kopenhadze. Następnie spacer do hotelu, a po chwili wytchnienia ruszyliśmy zwiedzać. Najpierw udaliśmy się do Hotel Chocolat, czyli czekoladziarni (choć mi się zdecydowanie bardziej podoba duńska nazwa: chokolatiere). Jest to brytyjska sieć, w 2012 otworzyli sklep również w Kopenhadze. Można się tu napić gorącej czekolady lub wybrać słodki, czekoladowy drobiazg. Wybór pralin i czekoladek przyprawia niemal o zawrót głowy! Co w tym sklepie jest specjalnego? Otóż sami robią czekoladę! Wszystko wykonywane jest za szybami, więc można się dokładnie przyjrzeć całemu procesowi. Na zdjęciu poniżej maszyna do konszowania czekolady - zamienia ziarna kakaowca w płynną, czekoladową masę, mmm... Wygląda to niesamowicie.

Przemiła dziewczyna opowiedziała nam całą historię, od ziarenka aż do gotowego produktu. Później mogliśmy się rozejrzeć po sklepie. Dla C. kupiłam cztery rodzaje czekoladek: mus truskawkowy w białej czekoladzie, sernik karmelowy, różane i urocze różowe kuleczki z szampanem. Wieczorem będziemy degustować.  Miejsce jest magiczne i zdecydowanie warte odwiedzenia - jeśli będziecie w Kopenhadze, polecam Wam ogromnie.


A tutaj jeszcze owoce kakaowca, z których na miejscu pozyskiwane są ziarna, a z nich wytwarzana jest czekolada. Czyż nie są zachwycające...?

Następnie spacerem udaliśmy się... Do rzeźnika! Mnie osobiście ten moment interesował nieco mniej, choć muszę przyznać, że rzeźnik z wielkim zapałem opowiadał o swojej pracy, o ekologicznym i najlepszym mięsie, jakie tylko można znaleźć. Mają tutaj surowe reguły, ale też dzięki nim mają stałych klientów, którzy wybierają towar tylko pierwszej jakości. 


Od samego patrzenia się człowiek głodny robił...

Następnie wybraliśmy się na Torvehallerne. Są to całkiem spore hale w centrum Kopenhagi, w których mieszczą się najrozmaitsze sklepiki i restauracje. Można więc znaleźć na przykład Grød, gdzie sprzedają wyłącznie owsiankę. Wybór, wbrew pozorom, jest naprawdę duży, a smakują podobno wyśmienicie (jak twierdził jeden z gości). 

Jest też kilka cukierni, w których można kupić prawdziwe cuda.


Był też sklepik z przyprawami z całego świata, prowadzony przez Anglika, który nawet za bardzo nie potrafił mówić po duńsku. Nie szkodzi - tutaj nikt przecież z angielskim problemów nie ma... Z zachwytem oglądałam wszystkie słoiczki, wąchałam ich zawartość i słuchałam o tym, skąd je sprowadzano.

Były też sklepy rybne, choć rybami czuć nie było niemal wcale. Za to można było powdychać zapach morskiej wody - co oznacza, że ryby są świeże i najlepszej jakości.

Było nawet akwarium ze świeżymi homarami!

Ogólnie miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie, mogłabym tam chodzić godzinami i się po prostu zachwycać. Zjeść można wszystko - od owsianki, przez naleśniki, hamburgery aż do sushi. Każdy znajdzie coś dla siebie. A jeśli akurat nie jesteś głodny - kup przyprawy, świeże zioła, mięso, ryby lub ciasteczka. Nikt nie wyjdzie stamtąd głodny, a i wyjście z pustym rękami graniczy z cudem.

Tak wyglądał nasz pierwszy dzień. Razem z koleżankami wybrałyśmy się na sushi - było naprawdę bardzo smaczne. Później wróciłyśmy do hotelu, i poszłyśmy wcześnie spać, żeby przygotować się na kolejny dzień. Tu bowiem zaczynała się prawdziwa zabawa - podzieleni na grupy, ruszyliśmy zwiedzać to, co nas najbardziej interesuje. Była więc największa fabryka chleba, jaką w życiu widziałam i hurtownia, w której każdy, kto interesuje się pieczeniem mógłby zamieszkać (ja bym mogła, w pokoju, w którym trzymają wanilię...). 
Ale o tym opowiem Wam innym razem.

piątek, 1 maja 2015

Wiosennie zielona zupa ze szpinaku i awokado

Wygląda na to, że duński maj (a przynajmniej pierwsza jego połowa) będzie bardziej deszczowy niż słoneczny. Troszkę mnie to martwi z uwagi na wycieczkę klasową, która odbędzie się pod znakiem chodzenia. A jeśli człowiek moknie i marznie, takie spacery są średnio przyjemne... Ale - czego się nie robi dla odwiedzenia kilku restauracji i cukierni...

Nie tak dawno temu jednak pogoda nas przez chwilę rozpieszczała (chwilę tę trzeba było później, o zgrozo,  odpracować przy porannym skrobaniu szyb); kiedy więc u Pomidorowej Ani zobaczyłam przepis na obłędnie zielony krem ze szpinaku i awokado, ochoczo zabrałam się za gotowanie.
Zupę przygotowuje się szybko i prosto, nawet za wiele kroić nie trzeba. Smakuje jak wiosna - szpinak z czosnkiem zawsze stanowią zgrany duet, awokado nadaje jej niezwykle kremowej konsystencji, a słodycz mango sprawia, że danie ma naprawdę wyjątkowy charakter. Ja się nie mogłam jej oprzeć, i mało brakowało, a zjadłabym też porcję C. Gwarantuję, że taki krem wprawi Was w doskonały, wiosenny humor - już sam, niezwykle intensywny kolor, zachwyca. A smak - moi drodzy, to po prostu niebo na podniebieniu!
Zupa wyszła mi bardzo gęsta - ja takie lubię, ale zawsze można dolać więcej bulionu, tak, żeby jej konsystencja Wam odpowiadała.

Krem ze szpinaku i awokado z mango

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 300 g szpinaku
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 cebula dymka
  • 1 łyżka masła
  • sok z 1/2 limonki
  • 2 łyżki serka mascarpone
  • 1 awokado
  • sól
  • pieprz
  • 200 ml bulionu

dodatkowo:
  • 1 mango
  • 2 łyżki serka mascarpone

Czosnek przecisnąć przez praskę, dymkę posiekać razem ze szczypiorem. Podsmażyć w garnku na maśle, dodać szpinak, podsmażać kilka minut. Dodać bulion, gotować na małym ogniu przez kilka minut. Zdjąć z palnika, dodać sok z limonki, mascarpone i pokrojone w kostkę awokado. Zmiksować wszystko na gładki krem, doprawić do smaku solą i pieprzem, ewentualnie dolać bulionu, jeśli zupa byłaby zbyt gęsta.

Podawać na ciepło lub zimno serkiem mascarpone i pokrojonym w kostkę mango.

Smacznego!

Oczywiście wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, i w całym miasteczku nie mogłam znaleźć ani jednego listka mięty. Zawiedziona, postanowiłam zupę ugotować tak czy siak - kusiła mnie bowiem niesamowicie. 
Nie wiem, jak smakowała z miętą, za to mogę Was zapewnić, że bez niej - wspaniale.