wtorek, 31 marca 2015

Granola potrójnie czekoladowa na śnieżny poranek

Okazuje się, że bycie szefem wcale nie jest łatwe, a bycie dziewczyną szefa już w ogóle. Siódma rano - telefon. C. ma chociaż powód, żeby się budzić; ja mam ferie i wolałabym, żeby mojego snu nic nie zakłócało. Przewracając się na drugi bok otworzyłam (niepotrzebnie!) jedno oko. Po chwili otworzyłam drugie, pełna niedowierzania. Skośne okno nad łóżkiem było całkowicie zasypane śniegiem! Czym prędzej pobiegłam do drugiego pokoju sprawdzić, co się dzieje. Moim oczom ukazał się drobny śnieżek wirujący na wietrze i osiadający na dachach i drzewach. Westchnęłam zrezygnowana, pocieszając się myślą, że pewnie szybko się stopi. Ułożyłam się z powrotem wygodnie w łóżku i osunęłam w przyjemny, bezśnieżny sen...
Po godzinie znów obudził mnie natarczywy dźwięk telefonu (nie mojego!). Zerknęłam na okno nad łóżkiem - nadal białe. Popatrzyłam na świat za oknem - a tam wszystko otulone już było grubą warstwą białego puchu, płatki śniegu zrobiły się duże i spływały z nieba powoli, majestatycznie. Gdy wysłałam Tacie zdjęcie, skwitował je krótko: przynajmniej będziecie mieli białe Święta. Chociaż jedne w tym sezonie.
Fantastycznie...

Ubrałam się ciepło, i zabrałam Ptysię na spacer. Gdy tylko zobaczyła białą ulicę, szybko zawróciła. Musiałam ją dłuższą chwilę przekonywać, że jeśli teraz nie załatwi swoich potrzeb, to będzie czekać, dopóki śnieg nie stopnieje. 
Do domu wróciłyśmy mokre i nieszczęśliwe. Założyłam puchate, turkusowe skarpety, nalałam do kubka gorącej herbaty i usiadłam na kanapie zrezygnowana. Przecież Prima Aprilis to dopiero jutro... 

Na szczęście znalazłam pociechę w wielkim słoju z granolą. Słój jest piękny, ogromny i pokażę Wam go na zdjęciach przy okazji kolejnej granoli. Ta bowiem już się kończy, a przecież zrobiłam ją w weekend...
Od dawna planowałam przygotować domową granolę. Nie wydawała się skomplikowana, a naczytałam się tyyylu pochwał na jej temat - że zdrowa, chrupiąca, pyszna i w ogóle najlepsza. Przeczytałam dziesiątki przepisów, żeby w końcu przygotować własną wariację. Kierowałam się chęcią uprzyjemnienia życia C. - ma swoje ulubione kupne musli z trzema rodzajami czekolady. I właśnie takie przygotowałam. Wbrew pozorom, wcale nie jest za słodkie. Jest za to obłędnie chrupiące i intensywnie czekoladowe. Czysta rozkosz... Z mlekiem lub jogurtem, albo wyjadana prosto ze słoiczka - nie można się jej oprzeć! Od dzisiaj mogłabym już tylko ją jadać na śniadanie...

Granola potrójnie czekoladowa

Składniki:
(na 1,5 l granoli)
  • 300 g płatków owsianych
  • 100 g płatków jęczmiennych
  • 35 g kakao
  • 100 g miodu
  • 50 g cukru trzcinowego
  • 50 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 łyżki wody
  • 50 g białej czekolady
  • 50 g mlecznej czekolady
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)

Płatki wymieszać w misce.
Kakao, miód, cukier, olej, ekstrakt i wodę wymieszać w garnuszku. Podgrzewać mieszając, aż całość połączy się w gładką masę. Wlać do płatków, dokładnie wymieszać, aby masa oblepiła płatki.
Całość wyłożyć równomiernie na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 170 st. C. przez 30 minut, 3-4 razy przemieszać w czasie pieczenia.

Czekolady grubo posiekać. Wymieszać z letnią granolą, całkowicie wystudzić. Przechowywać w szczelnym pojemniku do 3 tygodni.

Smacznego!

Mam całe mnóstwo pomysłów na kolejne wariacje - ich ilość wydaje się nieskończona. W końcu ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia...

poniedziałek, 30 marca 2015

Babka z batatami

Tak, tak, wiem. Te moje babki powoli Wam już wychodzą uszami - ale nic na to nie poradzę! Uwielbiam je piec, szczególnie odkąd dorobiłam się silikonowej formy z kominem. Niby taka klasyczna, zwykła, a mi się ciasta z niej wychodzące podobają szalenie. Poza tym znikają błyskawicznie - oboje z C. je uwielbiamy, łatwo też można je ze sobą zabrać. Dzieci koleżanki się nimi zajadają z wielkim zapałem - są zdecydowanie łatwiejsze w konsumpcji niż ciasta z kremem, gdzie potrzeba łyżeczek. Tu wystarczą małe łapki, i kawałeczki babki znikają jeden po drugim w uradowanych pyszczkach. Już mam zamówienie na kolejną - jeszcze przed Świętami C. chciałby poczęstować ciastem nowych kolegów z pracy...

Dzisiaj mam dla Was bardzo ciekawy, oryginalny przepis. Rok temu furorę zrobiła u nas babka marchewkowa; w tym kuszą mnie bataty, więc postanowiłam sprawdzić, jak sprawdzą się w słodkim cieście. Ich smak wzbogaciłam nugatem, który cierpliwie czekał na wykorzystanie. Wierzch oblałam polewą kakaową - nie popełnijcie mojego błędu, dajcie cukrowi się dobrze rozpuścić! Kiedy robiłam moją, było już późno, ja byłam zmęczona, i starałam się wszystko przyspieszyć. Przez to polewa nie jest idealnie gładka i błyszcząca, choć nadal pyszna. Wierzch posypałam krokantem, którego kawałeczki przyjemnie chrupią. 
Babka wyszła odpowiednio wilgotna, słodka i lekko orzechowa. Wyjątkowo pyszna. Może skusicie się na taką...?

Propozycje na wielkanocne babki znajdziecie również u Lejdi i Mirabelki. Koniecznie do nich zajrzyjcie!

Babka orzechowa z batatami

Składniki:
(na formę do babki o pojemności 2,5 l z kominkiem)
  • 250 g batatów
  • 250 g miękkiego masła
  • 100 g nugatu
  • 100 g cukru
  • 4 jajka
  • 175 g mąki pszennej
  • 75 g mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 50 g mielonych orzechów laskowych
  • 1 łyżka rumu

polewa:
  • 125 g masła
  • 85 g cukru pudru
  • 25 g kakao
  • 1 listek żelatyny

dodatkowo:
  • 15 g krokantu orzechowego

Bataty obrać, zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, odcisnąć.
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem i orzechami.
Masło utrzeć z cukrem i nugatem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Partiami wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać rum i bataty, połączyć.

Masę przełożyć do formy wysmarowanej masłem i wyspanej mąką.

Piec w 180 st. C. przez 60-70 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie, następnie przełożyć na talerz.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Masło rozpuścić z cukrem pudrem i kakao. Gdy masa będzie zupełnie gładka, zdjąć garnuszek z palnika, dodać żelatynę i dokładnie wymieszać. Ostudzić.

Lekko ciepłą polewą polać zupełnie ostudzoną babkę. Posypać krokantem, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

W niedzielę jedziemy do siostry C. na wielkanocne śniadanie. Mam przygotować coś słodkiego, co wpisze się dobrze w duński posiłek. Mam pewien plan... Bardzo ambitny i czasochłonny (jak na mnie); jeśli się uda, opowiem Wam o nim już niedługo.

Babki Wielkanocne 2015

Przepis również bierze udział w Wielkanocnej akcji Mirabelki.

niedziela, 29 marca 2015

Idealna babka mojej Mamy. Z historią w tle

Wczoraj poranek przywitał nas zaskakująco słonecznie, aż się chciało wyjść na spacer. Razem z Ptysią obeszliśmy pół naszego miasteczka - oba parki, a z jednego do drugiego przeszliśmy bardzo okrężną drogą. Po drodze zahaczyliśmy o sklep, nabyliśmy pyszny chlebek na śniadanie, i w radosnym nastroju zaczęliśmy planować resztę dnia. Niestety - niebo szybko się zachmurzyło, a wraz z chmurami nadszedł deszcz. Zimny i ciężki, zmusił nas do zostania w domu. I dopiero o dwudziestej pierwszej C. wyszedł do pracy... Dziwnie. Ale jak mus, to mus.

A teraz już wróćmy do moich ulubionych wielkanocnych wypieków (serniki piekę i zjadam przez cały rok, więc się nie liczą). Tym razem zabrałam się za babkę mojej Mamy, która podobno miała nie wyjść, a udała się jak ta lala.
Z babką tą wiążę się cała długa historia. Otóż, jeszcze w podstawówce, Mama upiekła mi taką do szkoły. Z podwójnej porcji, żeby dla nikogo nie zabrakło. Okazało się, że mi nie udało się załapać - od momentu gdy wylądowała na stole, do chwili jej całkowitego zniknięcia nie minął kwadrans. Wszyscy się na nią rzucili - i koledzy, i nauczyciele; wszyscy się nią zachwycili. Miękka, puszysta, delikatnie cytrynowa i lekko wilgotna. Babka idealna, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Niestety, okazało się, że to były ostatnie wielkie chwile tejże babki. Od tamtej chwili ani razu się nie udała - a to zakalec, a to za sucha, a to w ogóle nie wiadomo co... Po kilkunastu próbach Mama porzuciła marzenia o babce idealnej, nawet nie zerkała w stronę przepisu przy wyborze ciasta. A my ciągle ją wspominaliśmy...
W końcu więc, po długich latach, poprosiłam Mamę o przepis. Zanotowałam go skrupulatnie na jakimś świstku, a gdy w końcu chciałam ją upiec, nie mogłam go znaleźć. Na prośbę o jego powtórzenie Tato przysłał mi smsa z przepisem i adnotacją, że Mama nie ma pojęcia, po co go chcę, skoro i tak nie wyjdzie, co tym bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że koniecznie muszę taką upiec.

Okazało się, że nie mam w domu kisielu cytrynowego, wybrałam więc wiśniowy. Pominęłam jedno jajko, dodałam nieco mniej tłuszczu, i, moi drodzy, wyszła mi babka jak ze wspomnień, idealna. Lekko wilgotna, intensywnie maślana, sypka, ale się nie kruszy. Delikatny wiśniowy aromat wzmocniłam dekoracją z suszonych wiśni (można użyć kandyzowanych - są ładniejsze, ale ja wolę smak suszonych). W dodatku ma śliczny, pastelowo-różowy kolor. Nas urzekła, zjedliśmy ją naprawdę szybko (o czym może nie powinnam głośno mówić).
Mama zarzeka się, że spróbuje znowu. Mam nadzieję, że i jej się uda. 

Wiśniowa babka kisielowa

Składniki:
(na formę z kominem o pojemności 2 l)
  • 4 jajka
  • 125 g cukru
  • 180 g mąki pszennej
  • 2 opakowania kisielu wiśniowego, proszek (o pojemności 38 g każde)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 125 g masła
lukier:
  • 125 g cukru pudru
  • 3 łyżki soku z cytryny
dodatkowo:
  • 15 g suszonych wiśni
Mąkę przesiać, wymieszać z kisielem i proszkiem.
masło rozpuścić, przestudzić.
Jajka z cukrem ubić na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu wąskim strumieniem wlać ostudzone masło.
Masę przelać do formy wysmarowanej masłem i wysypanej mąką.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Ostudzoną babkę wyjąć z formy, ozdobić lukrem z wymieszanego cukru pudru z sokiem z cytryny, ozdobić posiekanymi wiśniami.

Smacznego!

Skąd Mama ma przepis? Szczerze mówiąc, nie wiem... Był zapisany w zeszycie, odkąd pamiętam. W internecie można znaleźć całe mnóstwo przepisów na babki kisielowe, ale dla mnie ta i tak zawsze będzie najlepsza.

Babki Wielkanocne 2015

piątek, 27 marca 2015

Wielkanocne ciasteczka kawowe

Od dzisiaj, a właściwie od wczorajszego południa, mam ferie wielkanocne. Bardzo mnie to cieszy - ale czy jest ktoś, kto nie cieszy się z urlopu? Jak pewnie zdążyliście zauważyć, uwielbiam moją szkołę, jednak spanie nieco dłużej i odrobina więcej czasu, szczególnie przed nadchodzącymi Świętami, z pewnością się przyda. Ostatnio bowiem nie tylko nie za bardzo mam kiedy piec, ale brakuje również czasu na jedzenie... Tak, moi drodzy - z C. ledwo co się widujemy, a sama, nawet dobrego słodkiego, jeść nie lubię... Muszę więc wypieki dobrze planować, żeby nic się nie zmarnowało. Na szczęście zawsze można odwiedzić koleżankę i ją wraz z rodzinką poczęstować jakimiś smakołykami. 

Dzisiaj mam dla Was wyjątkowo urocze ciasteczka, które w dodatku smakują wyśmienicie. Gdy tylko zobaczyłam je na blogu Red and pale wiedziałam, że muszę je mieć. Takie ślimaczki mają w sobie coś wyjątkowo urzekającego. W momencie, kiedy zauważyłam, że w składnikach znajduje się kawa, przestałam wypiek planować - po prostu poszłam do kuchni i przystąpiłam do działania. Efekt? Obłędny! Ciasteczka są chrupiące, ale nie twarde, z intensywnym smakiem i aromatem kawy, z którym bajecznie komponuje się delikatnie wyczuwalna w tle nuta amaretto. No i wyglądają prześlicznie. Czy można chcieć od ciasteczek czegoś więcej...?

Kawowe ślimaczki z amaretto

Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 150 g miękkiego masła
  • 100 g cukru
  • 1 jajko
  • 300 g mąki pszennej
dodatkowo:
  • 2 łyżki mąki pszennej
  • 1 łyżka amaretto
  • 1 łyżka kakao
  • 1 łyżka kawy rozpuszczalnej (proszek)
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, zmiksować. Partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.
Ciasto podzielić na pół. Do jednej części dodać amaretto i mąkę, do drugiej kakao i kawę. Każdą z nich dobrze zagnieść, żeby składniki się połączyły.

Jasne i ciemne ciasto rozwałkować na kwadraty o grubości 3-4 mm. Na ciemnym ułożyć jasny, zwinąć w ciasny rulon. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez minimum 1 godzinę.

Schłodzone ciasto pokroić na plastry o grubości 5 mm. Ułożyć je płasko na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. 

Piec w 200 st. C. przez 12 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Ostatnio, gdy odwiedzałam wyżej wymienioną koleżankę, przyniosłam ze sobą tartę wielkanocną zrobioną w szkole. Całkiem ładna była, moim zdaniem. Mam do Was pytanie - bylibyście zainteresowani postem o moich szkolnych dokonaniach? Zdjęcia mam co prawda średnie, robione telefonem, ale moim zdaniem niektóre z ciast i dekoracji są naprawdę ciekawe. Chcielibyście pooglądać...?

czwartek, 26 marca 2015

Wiosna. I biscotti na wytrawnie

Wiosna. Wszystko powoli budzi się do życia - na drzewach i krzewach zielone pąki, na trawnikach fioletowe i żółte krokusy otoczone drobnymi przebiśniegami, na straganach wszyscy już chyba sprzedają żonkile. Słońce, jeszcze niezbyt gorące, ale jednak coraz cieplejsze, umila nam kolejne dni. Cudowne, jasne poranki, błyszczące krople rosy, w których odbija się błękit nieba. Rześkie powietrze, które nawet pachnie inaczej...
Niestety, to tylko marzenia. Tak naprawdę wieje i pada, a poranne mgły są tak gęste, że ledwo widać czubek własnego nosa. Ptysia patrzy na mnie z wyrzutem, gdy wyciągam ją na spacer, i czym prędzej stara się wrócić do domu. Nadal wypijam hektolitry gorącej herbaty, bo to chyba jedyne co sprawia, że nie dopadła mnie totalna frustracja. Tak naprawdę to chyba wolałam zimę - było zdecydowanie cieplej i przyjemniej...

Dobrze, dość narzekania. Przejdźmy do czegoś, co sprawdzi się nie tylko w szare i chłodne dni. Mam dla Was zupełnie wyjątkowe biscotti. Dlaczego wyjątkowe? Bo wytrawne.
Szczerze mówiąc, nie spotkałam się z tymi ciasteczkami w niesłodkiej wersji. I tak jakoś mnie naszło... Efekt przerósł moje oczekiwania - są chrupiące (wiadomo), takie coś pomiędzy sucharkiem, a krakersem, w dodatku wzbogacone smakiem oliwek, suszonych pomidorów i przypraw. Będą idealne jako przekąska do piwa albo ciasteczko na drogę. Gwarantuję - jeśli spróbujecie, na jednym się nie skończy...

Biscotti z oliwkami i suszonymi pomidorami

Składniki:
(na 10-12 sztuk)
  • 300 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżeczka suszonej bazylii
  • 1 łyżeczka suszonego rozmarynu
  • 100 g zimnego masła
  • 2 jajka
  • 50 g suszonych pomidorów
  • 50 g zielonych oliwek

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z proszkiem do pieczenia, solą, bazylią i rozmarynem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajka, szybko zagnieść ciasto. Dodać niezbyt drobno posiekane oliwki i pomidory, równomiernie rozprowadzić w cieście.

Z ciasta uformować gruby wałek, spłaszczyć, owinąć folią spożywczą. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 30 minut.
Wyjąć z piekarnika, przestudzić.

Przestudzone ciasto pokroić ostrym nożem z ząbkami na 1-1,5 cm plastry. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, w połowie pieczenia odwracając na drugą stronę.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

W maju jadę do Kopenhagi. Na całe cztery dni, na wycieczkę klasową. Już się nie mogę doczekać, tym bardziej, że te wycieczki co roku pełne są najróżniejszych atrakcji. Poza tym jestem pełna nadziei, że do tego czasu pogoda się poprawi, i wyjazd będzie dzięki temu jeszcze bardziej udany...

wtorek, 24 marca 2015

Najlepszy mazurek wielkanocny

Z mazurkami mam problem. Jako dziecko ich nie jadłam (a przynajmniej nie pamiętam), bo ani Mama, ani żadna z Babć ich nie robiły. W ogóle u mnie w domu na Wielkanoc to chyba tylko babki były, jeśli chodzi o tradycyjne wypieki. Mniejsza z tym.

Kiedyś zdarzyło mi się spróbować mazurka - obłędnie słodkiego, w wersji mini, który mnie totalnie zauroczył. Cudnie udekorowany, wyglądał jak małe dzieło sztuki. Zachęcona, spróbowałam zrobić swój - wyszedł niezbyt ładny i mega słodki. Nie był zły, ale... To zdecydowanie nie było to. Temat odpuściłam, skupiłam się na innych wielkanocnych pysznościach: babkach, sernikach, paschach, które mnie oczarowały. I tak mijały lata (dosłownie!), i mazurki na dobre opuściły moje myśli i kuchnię. Aż w tym roku dziewczyny stwierdziły, że wspólne pieczenie wielkanocnego mazurka to jest to, czego pragną. Świetnie - powstała okazja, żeby dać mu jeszcze jedną szansę. Przepis wybrałam po długim oglądaniu zdjęć i porównywaniu receptur. Na Moich wypiekach znalazłam połączenie moich ulubionych smaków: kawy, kajmaku, bezy i solonego karmelu, a to wszystko razem ułożone na delikatnym, kruchym cieście. Brzmi obłędnie słodko - ale już taka uroda mazurków, pomyślałam. 

Przygotowania nie zajmują dużo czasu, nie są też trudne, a całość dodatkowo ułatwi użycie gotowych bez. Masa kajmakowo-kawowa jest bardzo intensywna, i wcale nie tak słodka, jak można by sobie wyobrażać. Bezy cudownie chrupią, a solony karmel to kropka nad i. Całość smakuje obłędnie, a i wygląda naprawdę cudnie. I choć z zasady niski i niepozorny, ten mazurek jest naprawdę wyjątkowy. C. zakochał się w nim od pierwszego gryza, i domaga się powtórki. I na nic zdają się moje przekonywania, że to tylko próba była, bo takie ciasta robi się w Polsce tylko na Wielkanoc...

Jeśli lubicie mazurki - musicie go spróbować. Jeżeli nie - tym bardziej go przygotujcie. Zmiana zdania gwarantowana.

Koniecznie zajrzyjcie do Chantel i Panny Malwinny, żeby zobaczyć, jakie cudeńka one przygotowały.

Mazurek kawowy z bezami i solonym karmelem

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 175 g mąki pszennej
  • 50 g cukru pudru
  • 100 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • 1 łyżka zimnej wody
masa kawowa:
  • 200 g kajmaku z puszki
  • 80 g miękkiego masła
  • 2 łyżki mocnej, ostudzonej kawy
sos:
  • 55 g cukru
  • 2 łyżki śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżeczka masła
  • szczypta soli
dodatkowo:
Mąkę przesiać z cukrem pudrem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć w palcach. Wbić żółtko, zagnieść, w razie potrzeby dodać wodę.
Ciasto rozwałkować na okrąg o średnicy 26 cm. Formę wyłożyć papierem do pieczenia, na spodzie ułożyć ciasto.
Schłodzić w lodówce minimum 1 godzinę.

Kajmak zmiksować z masłem i kawą na gładką masę, tylko do połączenia składników.
Wstawić do lodówki do lekkiego stężenia.

Ciasto gęsto nakłuć widelcem.

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut, aż nabierze złoto-brązowego koloru.
Ostudzić.

Na ostudzonym spodzie rozsmarować masę kawową. Wstawić do lodówki do zastygnięcia.

Cukier skarmelizować w garnuszku. Dodać kremówkę i masło, wymieszać. Podgrzewać, aż masa nabierze gładkiej konsystencji. Dodać sól, wymieszać.
Przestudzić.

Na mazurek pokruszyć bezy, polać sosem.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

W tle na zdjęciach mój przeuroczy, wielkanocny kurczak. Był to zupełnie nieświadomy prezent z okazji Dnia Kobiet (w Danii się go nie obchodzi). C. cały zachwycony wyszedł ze sklepu i oświadczył, że coś dla mnie ma. Kurczaczek był w towarzystwie czterech niewyklutych jeszcze kolegów - ogromnie mi się ten komplecik spodobał. 
Tak sobie myślę, że właściwie to gdybym napisała, że dostałam taki prezent bez okazji, to C. wypadłby jeszcze lepiej...

piątek, 20 marca 2015

Kolejny Patrol Łukjanienki

Po Łukjanienkę sięgam w ciemno. Przeczytałam już tyle jego książek, że mam niemal sto procent pewności, że i na kolejnej się nie zawiodę. Tak było i tym razem - kontynuacja jego najsłynniejszej serii zdecydowanie stoi na poziomie.

Nowym Patrolu spotykamy starych znajomych (o poprzednich częściach możecie przeczytać tutaj), którzy trochę dojrzeli, wydorośleli. Anton nadal pracuje w Patrolu, mimo, że jego żona ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Ich córka, Nadia, czarodziejka absolutna, tym razem odegra jeszcze ważniejszą rolę...
Gdy podczas rutynowego patrolu na lotnisku Anton zauważa chłopca, który przewidział katastrofę samolotu, postanawia go uratować. Niestety, nie dostaje zezwolenia na tak dużą ingerencję - zamiast tego przekonuje matkę malca, że zostawiła w domu włączone żelazko, i koniecznie musi to sprawdzić przed odlotem. Nie byłoby w tym zupełnie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że samolot bezpiecznie ląduje w miejscu przeznaczenia. I to bez ingerencji Innych! O co chodzi? Tego właśnie dowiedzieć się muszą pracownicy Nocnego Patrolu. Okazuje się, że chłopak jest prorokiem - rzadkim typem Innego, który potrafi przepowiadać przyszłość. Jednocześnie budzi on bestię zrodzoną w Zmroku, która za wszelką cenę nie chce dopuścić do wygłoszenia pierwszego prawdziwego, najważniejszego proroctwa...
Anton, w poszukiwaniu rozwiązania kolejnych tajemnic, udaje się do Londynu na spotkanie z Erazmem Darwinem (tak, od tych Darwinów), któremu w młodości udało się oszukać Tygrysa. Zamiast jednak wyjaśnień, Anton znajduje kolejne pytania, a wraz z nimi pewną jasną czarodziejkę, która kiedyś była wiedźmą...

Dla tych, którzy nie znają świata stworzonego przez Łukjanienkę, opis z pewnością wyda się zagmatwany i nieczytelny. Ci jednak, którzy tak samo niecierpliwie jak ja wyczekują kolejnych części, powinni być zaciekawieni na tyle, żeby od razu wyruszyć do księgarni. Jak zwykle mamy do czynienia z tajemnicami i knowaniami nie tylko sił ciemności, ale również starego Hesera, A wszystko to osadzone jest w realiach współczesnej Moskwy. Ja nie umiem się oprzeć magii tych powieści - gdzie siły dobra i zła wcale nie są takie oczywiste, gdzie wiedźmy mogą być dobre, a w dodatku zdobywają serca jasnych magów, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje...
Jeśli lubicie Łukjanienkę - koniecznie sięgnijcie po kolejny tom serii. Jeżeli jeszcze go nie znacie - zapoznajcie się czym prędzej.

A już w wakacje w Polsce ukaże się kolejna część - Szósty Patrol. Już się nie mogę doczekać!

Nowy Patrol
Sergiej Łukjanienko
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2014

czwartek, 19 marca 2015

Lody cytrynowo-imbirowe, zaćmienie słońca i lekkie rozdwojenie jaźni

Czas mi ucieka. Ani się obejrzę, a będzie Wielkanoc - a razem z nią ferie, więc może w końcu jakoś się ogarnę. Bo póki co mam lekkie rozdwojenie osobowości, spowodowane klimatem. Otóż, gdy tylko pojawi się choć trochę słonka, mam ochotę zabrać Ptysię na długi spacer, poćwiczyć, posprzątać, w ogóle zająć się czymkolwiek - byle się ruszać. Słońce wyzwala we mnie pokłady uśpionej przez długie, zimne miesiące, energii. Mogłabym góry przenosić, i nic mi nie straszne. Nucę pod nosem ulubione melodie, a w aucie śpiewam na cały głos (nie martwcie się - okna mam szczelnie zamknięte, więc nikt mnie nie słyszy. Zresztą - na autostradzie wiatr i tak porwałby moje słowa). Nadchodząca wiosna przyspiesza mi krążenie krwi, nawet dłoni nie mam przeraźliwie zimnych, jak to zwykle bywa. 
Niestety, na zmianę z tymi pięknymi, słonecznymi dniami są i te pochmurne, gdzie wiatr przeszywa do szpiku kości, a w myślach wyznaczam sobie wielkie nagrody za zabranie z domu czapki. Gdzie po powrocie do domu mam ochotę tylko na gorącą herbatę, albo i kakao, a całe popołudnia najchętniej spędzałabym na kanapie, drzemiąc lub czytając. Nie chce mi się zupełnie nic, i ciężko jest mi się zmusić do czegokolwiek. Ledwo wierzę, że dzień wcześniej udało mi się odkurzyć mieszkanie! Największe, na co jestem w stanie się zdobyć, to upieczenie szybkiej szarlotki intensywnie pachnącej cynamonem. 
Hmm... I jak tu żyć? Nie umiem jeszcze w pełni przestawić się na wiosenne funkcjonowanie (możliwe, że zmiana czasu nieco pomoże, jak już ją porządnie odeśpię), ale nie mam ochoty tkwić w zimowym marazmie... Chyba po prostu muszę ten dziwny czas przeczekać - najchętniej uprzyjemniając go sobie domowymi lodami. Bo wiadomo, że domowe - najlepsze.

Tym razem miałam ochotę na coś lekkiego i orzeźwiającego, a jednocześnie pozwalającego mi zutylizować zalegające kłącza imbiru. Dodałam odrobinę do jakiegoś dania, reszta została i patrzyła na mnie wymownie... Stwierdziłam więc, że połączenie rozgrzewającego imbiru ze świeżością cytryny będzie idealne. Przepis znalazłam u Komarki, i zmieniłam tylko lekko sposób przygotowania. Efekt - intensywnie cytrynowe, zostawiające lekką ostrość imbiru na podniebieniu lody. Nawet C., który na imbir kręci nosem, zajadał się z nimi z apetytem. Z pierwszymi tegorocznymi truskawkami (tak, wiem, to jeszcze nie sezon, ale nie mogłam się powstrzymać, tak pięknie pachniały! A i smakowały całkiem nieźle - wygłodniała, doceniłam ten delikatny truskawkowy aromat, jednocześnie nie mogąc doczekać się tych prawdziwych, czerwcowych) smakowały wybornie. Koniecznie musicie sobie takie zrobić, może nawet skusicie nimi Wiosnę?

Lody imbirowo-cytrynowe

Składniki:
(na 1,4 l lodów)
  • 80 g świeżego imbiru
  • 1/8 łyżeczki soli
  • 250 ml mleka
  • 5 żółtek
  • 165 g cukru
  • skórka otarta 1 cytryny
  • sok z 1,5 cytryny
  • 500 ml śmietany kremówki

Imbir obrać, pokroić w plastry. Umieścić razem z mlekiem w garnuszku, zagotować. Zdjąć z palnika, dodać skórkę otartą z cytryny, odstawić na 30-60 minut. Przecedzić.

Żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. W tym czasie znów zagotować mleko. Gorące mleko powoli wlewać do żółtek, cały czas miksując. Przelać masę z powrotem do garnuszka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!).
Przecedzić, odstawić do całkowitego wystudzenia.

Do wystudzonej masy jajecznej dodać sok z cytryny i kremówkę, dokładnie wymieszać. Schłodzić w lodówce.

Schłodzoną masę przelać do maszyny do lodów, a gdy ta skończy pracę, do pojemnika na lody. Zamrozić.
Wyjąć z zamrażarki 15 minut przed podaniem.

Smacznego!

Pamiętajcie, że jutro zaćmienie słońca! Jeśli przed jedenastą nie będziecie zajęci sprawami niecierpiącymi zwłoki, wyjrzyjcie przez okno albo nawet wyjdźcie na dwór. Jestem pewna, że widok będzie wspaniały!

wtorek, 17 marca 2015

Sernik z musem bazyliowym dla Patryka i Zbigniewa

Po zdecydowanie za krótkiej niedzieli, znów wpadliśmy z C. w rytm mijania. Wracam ze szkoły, wręczam mu klucze do auta razem z szybkim całusem, i C. wychodzi do pracy. Nie więcej niż dziesięć minut. A niedługo i to zostanie nam odebrane, bo C. wczoraj właśnie podpisał nowy kontrakt. Wiąże się on z całą masą przywilejów, takich jak służbowe auto, telefon i laptop, własne biuro (z oknem!) i stałą miesięczną pensją. Razem z tym całym dobrem przychodzi również mnóstwo nowych obowiązków, szkolenia i kursy. Dla mnie w praktyce oznacza to, że będę miała auto tylko dla siebie (koniec z nerwowymi powrotami do domu, tudzież nużącymi podróżami pociągiem i autobusem), ale chyba będę musiała sobie zdjęcie C. wydrukować, żeby przypadkiem nie zacząć krzyczeć, gdy niespodziewanie wróci do domu, a ja będę przekonana, że to włamywacz.
No dobrze, trochę za bardzo narzekam. Tak naprawdę bardzo się cieszę, bo i C. się cieszy. Nowa praca, nowe wyzwania, coś ciekawszego i pasjonującego. Chłopak jest lekko nerwowy, ale jednocześnie bardzo podekscytowany - a skoro on jest zadowolony, to ja też. Poza tym wychodzi na to, że będzie miał wolne weekendy, więc będziemy mieli czas, żeby nadrobić cały tydzień sporadycznych tylko spotkań.

Dzisiaj natomiast mamy dzień św. Patryka, czyli irlandzkie święto narodowe. Na świecie znane jest z powodu swojej barwy - w tym dniu wszystko w Irlandii jest zielone. Razem z Lejdi, Martynosią i Mopsikiem postanowiłyśmy również, symbolicznie, to święto uhonorować. Z tego powodu w naszych kuchniach zagościły dzisiaj zielone dania - koniecznie sprawdźcie, co dobrego przygotowały dziewczyny.

Ja mam dla Was zielony, a właściwie lekko seledynowy sernik. Jego kolor mnie zachwycił, a gdy przeczytałam na Kwestii Smaku, że otrzymuje się go z pomocą bazylii wiedziałam, że będę musiała go zrobić. Długo się do tego zbierałam, ale w końcu jest - dzień świętego Patryka i nadchodząca Wielkanoc do doskonałe okazje. 
Sernik jest mocno cytrynowy, i nieco tłumi delikatny smak musu bazyliowego. Niemniej, nuta bazylii jest w smaku wyczuwalna, i sprawia, że ciasto staje się naprawdę wyjątkowe. No i ten kolor - mi się ogromnie podoba. Ten delikatny seledyn to zasługa tylko zmiksowanych listków bazylii - jeśli zależy Wam na intensywniejszej barwie, można dodać odrobinę barwnika.

Moim zdaniem ten sernik idealnie nada się również na wielkanocny stół - musicie przyznać, że wyglądem wprost zachwyca.

Sernik cytrynowy z musem bazyliowym

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 40 g masła

masa serowa:
  • 250 g twarogu 3krotnie zmielonego
  • 250 g serka mascarpone
  • 1,5 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 3 jajka
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny
  • 150 g cukru

mus bazyliowy:
  • 10 g (pęczek) listków bazylii
  • 250 ml śmietany kremówki (36%)
  • 2 łyżki cukru pudru

dodatkowo:
  • skórka otarta z 2 limonek
  • kilka listków bazylii

Masło rozpuścić, przestudzić.
Ciasteczka pokruszyć, wymieszać z masłem. 
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Ugnieść na spodzie ciasteczka, schłodzić.

Spód podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.

Twaróg, mascarpone, mąkę, jajka, skórkę i sok z cytryny krótko zmiksować, tylko do połączenia składników. Przelać masę na podpieczony spód.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 120 st. C. i piec jeszcze 45-60 minut, aż sernik się zetnie.
Wystudzić w piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Listki bazyli i 50 ml kremówki zmiksować na gładką masę, przecedzić.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie rozpuścić i ostudzić. Dodać do bazylii, wymieszać. Gdyby zrobiły się grudki, można całość lekko podgrzać.
Pozostałą kremówkę ubić z cukrem pudrem na sztywno, powoli wlewać ostudzoną śmietankę z bazylią. Mus przełożyć na sernik, wyrównać wierzch.

Schłodzić w lodówce przez noc.

Przed podaniem udekorować skórką z limonek i listkami bazylii. 

Smacznego!

Dzisiaj są również imieniny mojego Taty - Zbigniewa, pieszczotliwie zwanego Bibusiem (mam nadzieję, że nie wyjawiłam tu publicznie rodzinnej tajemnicy). Chciałabym więc życzyć mu wszystkiego, co najlepsze, i doradzić, aby zgodnie z irlandzką tradycją, koniecznie napił się dzisiaj whisky.
Gdybym mogła, poczęstowałabym go sernikiem - niestety, jest za daleko... Może za rok się uda?

poniedziałek, 16 marca 2015

Zasmutkowanie. I bananowo-czekoladowe rożki z ciasta filo

- Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość. 
NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.
- Więc co nas tam czeka?
JA.

Cytat pochodzi z Czarodzicielstwa Terry'ego Pratchetta.

Też jesteście zasmutkowani? Bo ja tak.

Ostatnio przygotowałam wyjątkowo źle wyglądający deser, smakował za to bajecznie. Bo czy połączenie bananów i czekolady w cudownie chrupiącym cieście może być niedobre...?

Zaczęło się od tego, że miałam trzy banany, które wymagały natychmiastowej interwencji. Nie było sensu robić całego ciasta, stwierdziłam więc, że znajdę jakiś prosty, szybki deser. W Czekoladzie Erica Lanlarda trafiłam na samosy czekoladowe z ciasta filo. To ostatnie jakiś czas temu kupiłam, i ciągle zastanawiałąm się, co z nim zrobić. Szybko więc zdecydowałam, że ten deser to bardzo dobry pomysł.

Okazało się, że nie umiem lepić samosów. A przynajmniej nie z bardzo delikatnego ciasta filo pokrojonego w kwadraty. W związku z tym szybko porzuciłam tę dziwną technikę, i zaczęłam lepić trójkąty - a właściwie trójkątopodobne ciasteczka. Usmażyłam je na patelni, choć już przed tym wiedziałam, że wyglądać za dobrze nie będą. Jednak gdy ich spróbowałam... Od razu przestałam się na wyglądzie skupiać. Smakują bowiem rewelacyjnie - jednak koniecznie na ciepło! Inaczej ciasto robi się miękkie i całość jest bardzo przeciętna.
Jeśli więc chcecie przygotować ich więcej, polecam zlepić ciasteczka i odstawić, a smażyć tuż przed podaniem. Gwarantuję, że ciężko będzie jakieś donieść na stół - u nas znikały prosto z patelni.

Chrupiące rożki bananowo-czekoladowe z ciasta filo

Składniki:
(na 8 sztuk)
  • 2 duże płaty ciasta filo
  • 20 g masła
  • 3 banany
  • 1 łyżka cukru trzcinowego
  • 25 g ciemnej czekolady (70%)
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu

Banany obrać, pokroić w plasterki. Na patelni rozpuścić masło, dodać cukier i owoce. Smażyć 4-5 minut, odwracając w połowie, aż całość ładnie się skarmelizuje. Wymieszać z cynamonem, odstawić.

Ciasto filo pokroić na mniejsze kwadraty. Na środku każdego ułożyć porcję bananowego nadzienia, posypać drobno startą czekoladą. Brzegi ciasta delikatnie posmarować wodą, złożyć na pół w kształt trójkąta i dokładnie zlepić brzegi.

Smażyć na patelni z odrobiną masła na złoto-brązowy kolor, około 2 minut z każdej strony.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

I znów poniedziałek... Czy tylko mi tak szybko czas ucieka, czy Wam również...?

sobota, 14 marca 2015

Marcowe przeziębienie i ślimaczki z serkiem

Marcowa pogoda powoli zaczynać zbierać żniwo. Niby ładnie, słonecznie, a jak człowiek wyjdzie na dwór, to go przeszywa lodowaty wiatr. Z jednej strony słonko bardzo przyjemnie przygrzewa, z drugiej - naprawdę ciężko rozstać się z czapką. I choć jeszcze nie podjęłam trudnej decyzji o zmianie płaszcza i szczelnie opatulam się szalem, to i tak kicham i prycham, a nos mam tak zatkany, że nie czuję zupełnie nic. Chyba będzie trzeba uzupełnić zapas czosnku, i się nim ratować. Bo choć tabletki łykam trzy razy dziennie, poprawy jakoś nie widać... Przypominam więc sobie zasadę, którą często powtarza mój Tato: katar leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni. W związku z tym nastawiam się optymistycznie - za pięć dni mój nos wróci do stanu pierwotnego, a ja z pewnością poczuję się lepiej. Póki co, skoro mamy weekend, zakopię się pod kołdrą i oddam nowej lekturze. Wczoraj zaczęłam Grę o tron - siedemset stron powinno zapewnić mi rozrywkę na nieco dłużej.

Tymczasem domowa produkcja pieczywa stanęła zupełnie. Ale sami powiedzcie - po co niby mam piec chleb, skoro znoszę do domu takie ilości, że i tak musimy rozdawać? W czwartek zaopatrzyłam nas w ciemny żytni chleb - C. jest zachwycony, a ja stwierdzam, że jak się przerzucimy w szkole na co innego, to będę musiała spróbować taki zrobić w domu. Bo tam poszło bardzo szybko, a efekt nawet mnie zachwycił (a zdecydowanie wolę białe pieczywo). 
Niemniej, na dysku znalazłam zdjęcia bułeczek, które zrobiłam w sierpniu zeszłego roku. Tak! Tak dawno. Aż mi wstyd... Nie mam pojęcia, jak one się tam zakamuflowały, w każdym razie zdecydowałam, że najwyższa już pora, aby ujrzały światło dzienne. Były bowiem naprawdę pyszne - skoro nadal pamiętam ich smak, to zdecydowanie dobrze o nich świadczy.

Tak naprawdę powstały przypadkiem - kupiłam serka kremowego na sernik, i kiedy go w domu otworzyłam, moim oczom ukazały się zielone farfocle... Nie, serek nie był zepsuty - z wielkim zdziwieniem zauważyłam informację na opakowaniu, że serek jest ze szczypiorkiem... Ech. Tak to jest, jak człowiek, skuszony promocją, bierze większą ilość i nie ogląda dokładnie każdego opakowania... Serek odłożyłam do lodówki, wyjęłam zwykły, upiekłam sernik i zaczęłam się zastanawiać, co zrobić z tą niespodzianką. Jakoś nie miałam na niego apetytu ot tak, na chlebie. Postanowiłam go więc w chleb zawinąć - upiekłam ślimaczki z serkiem kremowym. Wyszły pyszne - takie od razu gotowe kanapki. 
Skusicie się?

Ślimaczki z serkiem kremowym

Składniki:
(na 10 sztuk)
  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g mąki pszennej graham
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 50 g masła
nadzienie:
  • 300 g serka kremowego ze szczypiorkiem
  • 1/4 pęczka natki pietruszki
  • 1 jajko
dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka
  • 15 g sezamu
Mąki przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier, wlać 1/3 wody, odstawić na 15 minut.
Do wyrośniętego zaczynu dodać resztę wody i jajko, zagnieść ciasto.
Masło rozpuścić i przestudzić. Dodać do ciasta, dobrze wyrobić.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Pietruszkę drobno posiekać, utrzeć z serkiem i jajkiem na gładką masę.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na kwadrat o boku 40 cm. Posmarować nadzieniem, zwinąć w ciasny rulon, pokroić na 10 równych kawałków.
Bułeczki ułożyć płasko na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Jajko roztrzepać z mlekiem. Posmarować wyrośnięte bułeczki, posypać sezamem.

Piec w 180 st. C. przez 25 minut, aż się ładnie zrumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Kiedy będzie następny przepis na pieczywo? Nie ma pojęcia. Aktualnie z uporem maniaka piekę babki - chyba nadchodząca Wielkanoc rzuciła na mnie jakiś czar, bo co chwilę wymyślam nowe kombinacje, którym nie umiem się oprzeć...

czwartek, 12 marca 2015

O życiu na cmentarzu

Nikt Owens mógłby uchodzić za zwykłego chłopca z nieco tylko dziwnym imieniem, gdyby nie fakt, że jego domem był cmentarz, a opiekunami i przyjaciółmi duchy go zamieszkujące.
Jeśli to zdanie nie wzbudziło w Was ciekawości i nie zachęciło do sięgnięcia po Księgę cmentarną Neila Gaimana, to pewnie cały dalszy opis również Was nie skusi. Ja nie wiedziałam, o czym będzie ta książka - wystarczyło nazwisko na okładce, żeby przekonać mnie do kupna.

Księga cmentarna to historia dzieciństwa Nika (skrót od Nikt), który miał niezwykłe szczęście. W pewną noc do jego domu zakradł się mężczyzna o imieniu Jack, i długim, ostrym nożem zamordował jego rodziców i starszą siostrę. Chłopczykowi udało się wydostać z łóżeczka i uciec z domu, zupełnym przypadkiem trafił na cmentarz na wzgórzu. Tu wzbudził poruszenie wśród jego mieszkańców - wszelkiej maści duchów. Ochroniły go przed Jackiem, po czym zaczęły deliberować, co począć z małym, w dodatku żywym chłopcem. Po długich dyskusjach, w których szalę przeważyło zdanie Silasa, państwo Owensowie postanowili Nika adoptować. Tym sposobem chłopczyk stał się częścią tej co najmniej zaskakującej społeczności, jego rodzice są duchami, najlepszy przyjaciel - wampirem, a nauczycielka... Cóż, o pannie Lupescu najlepiej przeczytajcie sami.

Nikt przeżywa wiele różnych przygód - zaprzyjaźnią się z żywą dziewczynką i duchem prawdziwej czarownicy, przechodzi przez ghulową bramę i tylko cudem udaje mu się ujść z życiem; uczy się też różnych rzeczy, tak naprawdę niewiele mających wspólnego z typowymi zajęciami kilkulatków - znikanie i wędrówki we śnie to tylko niektóre z nich. Okazuje się jednak, że poza bezpiecznym cmentarzem, w szerokim i niebezpiecznym świecie, Jack ciągle szuka Nika. I nie spocznie, póki go nie zabije. Dlaczego? O tym też musicie przekonać się sami.

Książka jest rewelacyjna - posty, choć zupełnie niesamowity koncept Gaiman rozbudował w historię zabawną, fantastyczną, pełną niespodzianek i fenomenalnych charakterów. Dla nieznającego innego życia Nika niematerialni przyjaciele nie są niczym zaskakującym, nocne wędrówki po cmentarzu są pełne przygód, a nie strachu (no dobrze, to też - ale tylko czasami), a wyjście na pizzę z wampirem jest niemal rutynowym zajęciem. Dla czytelnika to wszystko jest nowe, zaskakujące i przyciąga uwagę tak, że ciężko się od książki oderwać.
Polecam ogromnie!

Księga cmentarna
Neil Gaiman
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2014

środa, 11 marca 2015

O ulubionych słowach. I babka z czerwonymi pomarańczami

Są takie słowa, czy w ojczystym, czy w obcym języku, które głęboko zapadają nam w pamięć. Czasem z uwagi na znaczenie, czasem na brzmienie, a czasami ot tak, po prostu - bo są pod jakimś względem wyjątkowe. Dla nas, bo dla postronnego obserwatora nie znaczą nic.
Moim absolutnie ulubionym duńskim słowem jest vovse-gebisset, co oznacza... Psią sztuczną szczękę. Usłyszałam to w duńskiej reklamie Pedigree (tej, gdzie psy, uśmiechając się, prezentują gwiazdorskie komplety uzębienia), i od razu wpadło mi w ucho. Uśmiecham się za każdym razem, gdy słyszę to słowo. Jego brzmienie totalnie mnie zauroczyło, choć znaczenie, no cóż... Nie to jest jednak najważniejsze.
Z kolei C., gdy Ptysia ma nieco dłuższe futro, nie nazywa jej inaczej niż kula futra. Nie mam pojęcia, co jemu się tak w tym zlepku podoba, ale zachwycił go od pierwszego razu, i używa z lubością, śmiejąc się przy tym do rozpuku.

A Wy? Macie swoje ulubione słowa? Zdarza Wam się w kółko powtarzać jeden wyraz, aż nabierze zupełnie innego charakteru? Rozbieracie słowa na części pierwsze? Mi się zdarza - dzięki temu często zapamiętuje słowa, które sprawiają mi problem. Albo takie, którymi lubię się delektować - ich dźwięk sprawia mi czystą przyjemność. Też tak macie?

Przechodząc do spraw bardziej przyziemnych, chciałabym zaprezentować Wam ciasto z czerwonymi pomarańczami. W zasadzie już te dwa słowa - czerwone pomarańcze - sprawiają, że aż drżę w środku. Uwielbiam je! Niby nie różnią się aż tak bardzo od zwykłych (i jeśli nie macie do nich dostępu, śmiało użyjcie właśnie pomarańczowych pomarańczy do tego ciasta), ale jednak w niuansach tkwi ogromna różnica. Ich kolor za każdym razem od nowa mnie oczarowuje, a smak, nieco słodszy od zwykłych, urzeka. Nie umiem się im oprzeć, i kupuję najczęściej, jak mogę (co niestety zdarza się rzadko, bo ciężko je dostać). Tym razem udało mi się nabyć kilka kilogramów, przygotowałam więc ciasto, a z reszty konfiturę, o której opowiem Wam niebawem.
Jeśli o babkę chodzi, znalazłam ją u Klaudyny, i nie potrafiłam się jej oprzeć. Pomarańcze są bowiem w cieście, w syropie, którym rzeczone ciasto nasączamy, oraz w lukrze. Całość smakuje intensywnie pomarańczowo, z lekką nutą rozmarynu w tle. Naprawdę wyjątkowe, i jednocześnie wyborne połączenie. Nieoczywiste i kuszące. Może taką niecodzienną babkę zafundujecie swoim bliskim na Wielkanoc...?

Babka potrójnie pomarańczowa z rozmarynem

Składniki:
(na formę do babki z kominkiem o pojemności 2,5 l)
  • 200 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 3 jajka
  • 2 czerwone pomarańcze
  • 2 łyżeczki cointreau
  • 275 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia

syrop:
  • sok z 3 czerwonych pomarańczy
  • 1 łyżka cukru
  • 3 gałązki rozmarynu

lukier:
  • 130 g cukru pudru
  • 2 łyżki syropu
  • 2 łyżki gorącej wody

Pomarańcze na ciasto wyfiletować, wycisnąć sok z pozostałych błonek i wszystko razem zmiksować blenderem.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Cały czas miksując, wlewać sok z cointreau, a następnie partiami dodawać przesianą z proszkiem do pieczenia mąkę.

Ciasto przełożyć do formy wysmarowanej masłem.

Piec w 180 st. C. 40-45 minut, aż do suchego patyczka.

W czasie pieczenia przygotować syrop:
Sok przecedzić, wlać do garnuszka, dodać cukier i całe gałązki rozmarynu. Gotować na średnim ogniu, aż 1/3 płyny odparuje. 

Ciasto wyjąć z piekarnika, przestudzić w formie 15 minut, wyjąć na kratkę i odstawić na kolejne 15-20 minut. Po tym czasie podgrzać syrop, a w cieście wykałaczką zrobić dziurki. Polać syropem (2 łyżki odłożyć na lukier), odstawić do całkowitego ostudzenia.

Gdy ciasto wystygnie, resztę syropu wymieszać z gorącą wodą, a następnie z przesianym cukrem pudrem. Polać lukrem ciasto, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Tak, wiem, postów jest mało, w dodatku karygodnie zaniedbałam odwiedzanie moich ulubionych blogów. Ostatnio jednak mam mało czasu, ciągle gdzieś gonię, a jak już jestem w domu, to mam ochotę leżeć na kanapie i nic nie robić... Nawet za ulubionymi serialami ostatnio nie nadążam! 
Nie obiecuję poprawy, bo nie wiem, kiedy w końcu uda mi się ogarnąć... Mam nadzieję jednak, że wykażecie się zrozumieniem.

Babki Wielkanocne 2015

poniedziałek, 9 marca 2015

Sernik czekoladowo-cytrynowy z kruszonką

Dziś, choć nieco śpiąca, jestem w wyśmienitym wręcz nastroju. Po pierwsze udało mi się zabłysnąć wiedzą na temat poolish, a po drugie pogoda jest dzisiaj cudownie wiosenna. Ponad dziesięć stopni, słoneczko przygrzewa ciepłymi promykami, wiatru nie ma - nic, tylko się cieszyć. Ptysia z nieukrywaną radością wybrała się ze mną na spacer, i w sumie nas obie energia wręcz rozpiera. Ale jak tu się oprzeć pierwszemu prawdziwie wiosennemu dniu? Nie da się, i już.
Na myśl od razu przychodzą mi zielono-różowe łodygi rabarbaru, pierwsze czerwcowe, słodkie truskawki. Nie mogę się już tego wszystkiego doczekać!

Póki co jednak, mam dla Was sernik, który stanowi połączenie zimowo-wiosennych smaków. Jest więc kakaowy, chrupiący spód, a na nim intensywnie czekoladowa masa serowa. Na niej druga warstwa, tym razem świeżo-cytrynowa, a całość pod wyśmienitą, cytrynowo-migdałową kruszonką, którą podpatrzyłam u Erica Lanlarda w jego Czekoladzie.
Muszę przyznać, że dość długo myślałam nad tym sernikiem. Musiałam wykorzystać serek przed wyjazdem, pomyślałam więc, że przygotuję dla mojej Rodziny sernik (po przyjeździe okazało się, że Mama również jeden przygotowała - na szczęście na zimno, więc nie było najmniejszego problemu z pochłonięciem obu). Najpierw chciałam upiec taki typowo zimowy, ciężki, koniecznie czekoladowy. Później pomyślałam, że przydałoby się, choćby i najlżejsze, tchnienie wiosny. I wtedy przypomniałam sobie o wyśmienitych, czekoladowo-cytrynowych finansjerkach z wyżej wymienionej książki. To połączenie smaków jest naprawdę wyjątkowo pyszne, postanowiłam więc znów je wykorzystać. Efekt? Cudownie kremowy sernik, któremu ciężko się oprzeć. Nawet moja młodsza, wybredna Siostra pochwaliła, więc coś musi w nim być.

Wydaje mi się, że idealnie sprawdzi się na wielkanocnym stole - wygląda bardzo ładnie, a smakuje wyjątkowo. Goście z pewnością nie będą rozczarowani.

Sernik czekoladowo-cytrynowy z cytrynowo-migdałową kruszonką

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 45 g masła
  • 1 łyżka kakao
masa serowa:
  • 700 g serka kremowego
  • 200 g cukru
  • 4 jajka
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • sok z 1 cytryny
kruszonka:
  • 25 g zimnego masła
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 25 g mąki pszennej
  • 25 g cukru
  • 50 g mielonych migdałów
Ciastka na spód dokładnie pokruszyć, wymieszać z kakao. Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z ciastkami. 
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Na dnie ugnieść, dłonią lub łyżką, masę ciasteczkową.
Schłodzić w lodówce w czasie przygotowania masy serowej.

Przygotować kruszonkę:
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem, migdałami i skórką z cytryny. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Odstawić.

Serek zmiksować z cukrem, jajkami i śmietaną na gładką masę. Połowę odlać do inne miski.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. Dodać do połowy ciasta, wymieszać. Do pozostałej masy wlać sok z cytryny, wymieszać.

Na schłodzony spód wylać masę czekoladową, na wierzch delikatnie, żeby się nie wymieszały, cytrynową. Wierzch posypać kruszonką.

Piec w 160 st. C. przez 60-70 minut, aż masa serowa się zetnie.
Na koniec podnieść temperaturę do 200 st. C. i podpiekać 5-10 minut, aż kruszonka się zrumieni.

Sernik ostudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Smacznego!

Wczoraj moja Mamunia miała urodziny, chciałabym jej więc życzyć wszystkiego, co najlepsze, dużo zdrowia i mnóstwa powodów do uśmiechu, no i oczywiście - pociechy z nieznośnych dzieci. Najlepszego!

piątek, 6 marca 2015

Idealne masło orzechowe

Chyba mnie w tym tygodniu dopadło wiosenne przesilenie (jest w ogóle coś takiego?). Ile bym nie spałam, ciągle ziewam. Po powrocie do domu z ulgą zwijam się na kanapie, zaczynam czytać książkę i odpływam sama nie wiem kiedy, o ile jakaś siła mnie przed tym nie powstrzyma (na przykład psa intensywnie domagająca się spaceru). Macie jakieś sprawdzone sposoby na taki stan ducha (i ciała zresztą też)? 
W każdym razie, mam nadzieję, że po długim weekendzie (długim dlatego, że już nie pamiętam, kiedy ostatnio oboje mieliśmy wolne od piątku popołudnia aż do niedzieli wieczorem) w końcu odzyskam nadwątlone siły. W planie jest porządnie się wyspać, jeśli pogoda dopisze - udać się na spacer, a także upiec pierwszy z serników na Wielkanoc. Od przyszłego tygodnia bowiem mam zamiar wkroczyć w iście wielkanocny nastrój, sprawdzić, jak się mają moje jajka (porcelanowe), może kupić jakiegoś nowego kurczaczka...? No i napiec całe mnóstwo ciast w temacie. Będą przynajmniej dwie babki, mazurek, serniki i pascha. Chyba. Bo nie wiem, czy czasu mi starczy, i czy będzie komu jeść. Ostatnio sporo smakołyków przynoszę też ze szkoły, i choć robię C. duże paczki do pracy, ku uciesze jego kolegów, to i tak mamy więcej, niż dajemy radę zjeść. Nie wypada więc piec czegoś więcej...

A dzisiaj, w temacie jeszcze z Wielkanocą niezwiązanym, mam dla Was przepis na idealne masło orzechowe.
Na początku muszę zaznaczyć, że wielką miłośniczką masła orzechowego nie jestem. Owszem, od czasu do czasu mogę zjeść, ale raczej nie kupuję. Jakoś tak... Nie rozumiem, za co tak wielu ludzi je kocha. W każdym razie ostatnio okazało się niezbędnym składnikiem zupy, a w sklepie, jak na złość, akurat nie było. Stwierdziłam więc, że zrobię je sama - w końcu to żadna filozofia, prawda? Wystarczy wszystko wrzucić do blendera i poczekać, aż stanie się magia. Nie wiedziałam, czy lepiej użyć orzeszków solonych czy nie, więc kupiłam oba rodzaje. W efekcie głębokich przemyśleń i dogłębnej lektury wrzuciłam je do miski pół na pół, i muszę powiedzieć, że to było bardzo dobre posunięcie. Masło bowiem wyszło idealne - cudownie kremowe, delikatne, z perfekcyjnie wyważonym dodatkiem soli. Nawet C. zajadał z nim kanapki na śniadanie, a on już w ogóle masła orzechowego nie lubi. Polecam więc Wam ogromnie - kilka minut roboty, a efekt zbija z nóg.

Masło orzechowe

Składniki:
(na 250 g)
  • 125 g niesolonych orzeszków ziemnych
  • 125 g solonych orzeszków ziemnych

Orzechy wsypać do malaksera, miksować przez 5-10 minut, aż do otrzymania gładkiej, jednolitej masy. 

Przechowywać w zamkniętym słoiczku w lodówce do miesiąca.

Smacznego!

W ten sam sposób można przygotować masło z dowolnych orzechów. Można też pokusić się o różne dodatki - odrobina miodu, posiekane orzeszki, żeby przyjemnie chrupało, jakieś przyprawy... Tylko wyobraźnia Was ogranicza.

czwartek, 5 marca 2015

O marcowej pogodzie i czekoladowym chlebku bananowym słów kilka

Ja wiem, że w marcu jak w garncu, ale bez przesady! Rano wychodzę z domu - cud, miód i orzeszki. Niebo w zachwycających odcieniach błękitu, różu i złota, kilka puchatych obłoczków przesłania wschodzące słońce. Uśmiech sam mi wykwitł na twarzy, i nie schodził, póki nie dojechałam do szkoły. Bo tu powitał mnie deszcz, który ciął w szyby równomiernie przez cztery godziny. Gdy skończyłam zajęcia, zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo miejsce wody zajęły lodowe kulki, wśród których przemykałam niczym czerwona pantera. W drodze powrotnej zrobiłam sobie mały przystanek na zakupy, i po piętnastu minutach, gdy wyszłam ze sklepu, całą okolicę, łącznie z moim autkiem, zdążyła pokryć cienka warstwa białego puchu. Wielkie płatki powoli wirowały, lądując na zaskoczonych twarzach. 
Do wieczora jednak wszystko się stopiło, a później zamarzło, co zaowocowało moją poranną przegraną walką z drzwiami do samochodu. W efekcie musiałam się gramolić przez siedzenie pasażera, co wcale nie poprawiło i tak nadszarpniętego perspektywą nudnych zajęć samopoczucia. (Tak, nawet w mojej bajecznej szkole zdarzają się nudne zajęcia - jeśli ktoś nie próbował wypełniać arkuszy kalkulacyjnych nużącymi danymi przez trzy godziny, nie zrozumie, jakie to potrafi być frustrujące.)

Pogoda szaleje na całego, i ciężko przewidzieć nie tylko, co spotka nas następnego dnia, ale nawet co zdarzy się za godzinę. Najlepszy na to sposób - zawinąć się w koc na kanapie, w zasięgu dłoni mieć książkę, herbatkę, psa do głaskania i ciasto. Jakie? Dzisiaj proponuję Wam kolejny chlebek bananowy, tym razem znaleziony u Mateusza. Fantastyczne połączenie gęstego ciasta bananowego z odrobiną kakao, chrupiącymi orzeszkami ziemnymi, ciągnącymi krówkami i aromatyczną czekoladą. Czy ktoś mógłby się temu oprzeć...? Wątpię, szczególnie, że wykonanie nie nastręcza najmniejszych problemów, wystarczy wszystko zamieszać łyżką. Potem już tylko pozostaje niecierpliwie dreptać przy piekarniku, bo zapach się z niego wydobywający nie pozwoli oddalić się zbytnio. Później zostaje już tylko degustacja - i gwarantuję, że na jednym kawałku się nie skończy. Bo to połączenie smaków jest wprost obłędne! Koniecznie musicie spróbować.

Czekoladowy chlebek bananowy z orzeszkami i krówkami

Składniki:
(na keksówkę 30x10 cm)
  • 300 g mąki pszennej
  • 25 g kakao
  • 120 g cukru
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia 
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 115 g masła
  • 2 jajka
  • 100 ml mleka
  • 2 banany
  • 80 g krówek
  • 50 g solonych orzeszków ziemnych
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)

dodatkowo:
  • 30 g solonych orzeszków ziemnych

Masło rozpuścić, przestudzić.
Krówki, czekoladę i orzeszki posiekać.

Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z cukrem, proszkiem i sodą.
Jajka roztrzepać. Dodać przestudzone masło i mleko, wymieszać. Banany rozgnieść widelcem, dodać do mokrych składników, połączyć.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia. Dodać posiekane krówki, orzechy i czekoladę, połączyć.

Masę przełożyć do keksówki wysmarowanej masłem bądź wyłożonej papierem do pieczenia.
Wierzch posypać pozostałymi orzeszkami.

Piec w 180 st. C. przez 45 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić w formie.

Smacznego!

Niecierpliwie czekam na wiosnę. Dłuższe dni dodają mi skrzydeł, a że pogoda jeszcze niezbyt sprzyja dłuższym spacerom, planuję wielkanocne menu. Jest tyle różnych ciast, tyle przepisów, a tak mało czasu... Interesują Was może jakieś konkretne przepisy? Albo macie jakieś sprawdzone pyszności? Bo już zawrotów głowy dostaję, a nic konkretnego wymyślić nie mogę...

wtorek, 3 marca 2015

Praktyki w piekarni. I kojąca szarlotka

Uff... Pracowicie mi ostatnio czas mija. Praktyki, szkoła, praca... W domu najchętniej bym tylko spała. Na szczęście dzisiaj w końcu trafiło się wolne popołudnie, i zamiast na spanie, postanowiłam przeznaczyć je na napisanie zaległego posta. Wyśpię się po śmierci, czy jakoś tak...

Do rzeczy więc: na praktyki wybrałam niedużą piekarnię po drugiej stronie ulicy. Przyznam się bez bicia, że elementem decydującym była lokalizacja - nie wiedziałam, na którą będę miała chodzić, a nie uśmiechała mi się godzinna podróż w okolicach drugiej nad ranem... Na szczęście okazało się, że wpół do szóstej jest godziną satysfakcjonującą dla właściciela, co oznacza, że otwierać oczęta musiałam raptem chwilę przed piątą. Mam w tym niejakie doświadczenie, więc choć łatwo nie było, dałam radę.
Piekarnia nie jest duża - raptem trzech piekarzy przygotowujących chleb i ciasta do dwóch sklepów. W zeszłym roku Erik odkupił sklep, gdyż poprzednia właścicielka po trzydziestu latach postanowiła udać się na zasłużoną emeryturę. Piekarnia jest jednak jeszcze starsza - nie mogłam ustalić dokładniej daty otwarcia, ale nastąpiło to około pięćdziesięciu lat temu. Wtedy do kompletu była jeszcze mleczarnia, która niestety nie wytrzymała konkurencji z dużymi dostawcami i trzeba ją było zamknąć.

Pracowałam z Lone, która skończyła tę samą szkołę, w której ja się teraz uczę. Opowiadała mi trochę o nauczycielach, rozmawiałyśmy o tym, co się zmieniło. Co najważniejsze jednak, zrobiłyśmy razem całe mnóstwo ciast. 
Plan dnia wyglądał mniej więcej tak samo - najpierw przygotowanie ciast do sklepu - wyjęcie z lodówek tego, co zostało z dnia poprzedniego, ułożenie na nowych tacach, uzupełnienie ciastami z zamrażarki. Gdy butik kusił już wszelkiego rodzaju słodkościami, pomagałam przy robieniu chleba - nauczyłam się składać bochenki, formować bułeczki, układać je ekonomicznie na blachach. Na końcu przygotowywałyśmy ciasta na zapas, czyli na przykład biszkopt i kremy do dziewięćdziesięciu tortów Othello (duńska klasyka - dwa biszkopty przełożone bitą śmietaną i kremem budyniowym oraz obłożone marcepanem; w naszej wariacji występował jeszcze dżem malinowy i pokruszone ciasteczka amaretti oraz kawałki ananasa jako dekoracja), na które była przecena w piątek. 

Muszę przyznać, że moje praktyki oceniam bardzo pozytywnie. Owszem, to naprawdę ciężka praca, ale również bardzo satysfakcjonująca. Choć to nie do końca to, co najbardziej mnie kręci, to mam już jakiś przedsmak i wiem, gdzie powinnam szukać stałych praktyk. Tutaj zniechęciła mnie powtarzalność i klasyczność - nie ma miejsca na nic innego, nowego. Poza tym większość kremów i ciast przygotowuje się z gotowych miksów, i rezultat jest taki, że ciasta są słodkie, ale ciężko wyczuć w nich jakikolwiek smak... Nudne są po prostu, niestety. 
Ludzie natomiast są wspaniali - Lone i panie z butiku mnie rozpieszczały jak mogły, nikt mnie nie stresował, nie denerwował się, gdy zrobiłam coś nie tak. Chwalono za to za najmniejsze drobiazgi, więc codziennie szłam tam z dużą dawką optymizmu. Na koniec nawet dostałam małego, czerwonego Hoptymistę - ludzika na sprężynie, którego Duńczycy wprost uwielbiają. Aż mi się łezka w oku zakręciła ostatniego dnia. A to przecież był tylko tydzień!

W domu w tym czasie piekłam niewiele - za dużo smakołyków przynosiłam ze sobą. Chciałabym się jednak podzielić przepisem na wyjątkowo pyszną szarlotkę, która umilała nam popołudnia jeszcze przed moimi praktykami.
Połączyłam w niej słodkie, orzechowe ciasto z pyszną masą jabłkową z nutą mandarynki (można użyć soku z pomarańczy). Całość wyszła słodziutka i obłędnie pyszna, szczególnie podawana na ciepło z gałką ulubionych lodów. To taki idealny comfort food, gdy pogoda robi nas w balona, obiecując wiosnę, a za chwilę sypiąc gradem; gdy ciągle chce się spać, a tyle jest do zrobienia; albo po prostu gdy mamy ochotę na coś słodkiego i pachnącego domem. 

Bazę do przepisu znalazłam u Doroty, ale sporo tam zmieniłam.

Orzechowo-mandarynkowa szarlotka

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 100 g mielonych orzechów laskowych
  • 130 g cukru trzcinowego
  • 230 g zimnego masła

masa jabłkowa:
  • 1 kg jabłek
  • 100 g cukru
  • 100 ml soku z mandarynek
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej

dodatkowo:
  • 3 łyżki bułki tartej
  • 2 łyżki cukru pudru

Jabłka obrać, pokroić w ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Pokroić kawałki jabłek w cienkie plasterki. Umieścić je w garnku z cukrem i połową soku z mandarynek. Podgrzewać, aż owoce zmiękną.
Mąkę rozrobić w pozostałym soku, dodać do jabłek, dobrze wymieszać, zagotować. Zdjąć z palnika, przestudzić.

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z proszkiem, orzechami i cukrem. Dodać masło, posiekać nożem, a następnie szybko zagnieść. Podzielić ciasto na pół, każdą część rozwałkować na wielkość formy. Jeden z okręgów zawinąć w folię spożywczą i schować do lodówki, drugi wyłożyć na spód tortownicy wysmarowanej masłem.

Spód podpiec w 180 st. C. przez 20 minut.

Następnie posypać go bułką tartą, wyłożyć jabłka, a wierzch przykryć pozostałym ciastem.

Piec w 180 st. C. przez 40-45 minut.
Ostudzić.

Przed podanie posypać cukrem pudrem.

Smacznego!

Jeśli czegoś Wam w tym wpisie brakowało - koniecznie dajcie znać. Z przyjemnością uzupełnię informację i odpowiem na Wasze pytania.