poniedziałek, 30 września 2013

Ach, te domowe przetwory...

Mmm... Uwielbiam własnoręcznie robione dżemy. Albo takie przygotowane rękami Babci czy Mamy... Pyszne są. Nie mdląco-słodkie, za to pełne kawałeczków owoców. 
Samej nie za bardzo mi się chce te dżemy robić - gotowanie przez ileś tam godzin jakoś mnie nie kręci. Tym razem jednak nie miałam wyjścia...

Kupiłam sobie kilogram nektarynek. Mniami, uwielbiam. Słodkie, soczyste, no i ten słoneczny kolor - idealny na jesienną chandrę. Okazało się jednak, że moje maleństwa nie spełniają wymogów - twarda skórka i jakieś takie dziwne wnętrze... Nie chciało nam się ich jeść. I tak sobie leżały w koszyczku czekając, aż ktoś się ulituje...
Dokupiłam więc jeszcze trochę, i zabrałam się za dżem. Nieco na skróty - bez obierania owoców, bez stania przez noc i puszczania soku. Za to z dodatkiem soku z pomarańczy i bosko pachnącej lawendy, która do nektarynek pasuje mi idealnie.

Inspirację - bardzo luźną - znalazłam w Dejlig marmelade, syltetøj og gele - tam były morele, obierane ze skórki, wszystko jak trzeba. A później okazało się, że bardzo podobny dżem już kiedyś robiłam, i nawet jest na blogu. Cóż, przypomnijmy więc sobie te pyszności...

Dżem nektarynkowo-pomarańczowy z lawendą

Składniki:
(na 600-700 ml dżemu)
  • 1,5 kg nektarynek
  • sok z 2 pomarańczy
  • sok z 1 cytryny
  • 500 g cukru
  • 2 łyżki suszonych kwiatów lawendy
  • 1 łyżka masła

Owoce umyć, przeciąć na pół, usunąć pestki. Pokroić na mniejsze kawałki. Włożyć do garnka z pozostałymi składnikami.
Zagotować, zmniejszyć ogień i gotować przez 1 godzinę.
Ostudzić.

Następnego dnia znó gotować przez 1 godzinę, ostudzić.

Trzeciego dnia gotować 30-60 minut, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji - im dłużej, tym dżem będzie gęstszy.
Przełożyć do słoików, dobrze zamknąć, ostudzić.

Smacznego!

Im dłużej będziecie gotować, tym dżem będzie gęstszy. Pamiętajcie też, że w ostatniej fazie trzeba dżem często mieszać, bo lubi robić psikusy i się przypalać. Cierpliwość i poświęcenie zostaną jednak wynagrodzone smakiem - gwarantuję.

sobota, 28 września 2013

Powrót do przeszłości, czyli sernik urodzinowy

Urodziny miałam już dawno, dawno temu, a jeszcze nie napisałam o wszystkich urodzinowych ciastach.
Pisałam za to, że mieliśmy cudownych gości. Postanowiłam, poza oczywiście tortem, przygotować coś jeszcze. Coś, co zaskoczy Duńczyków - sernik. Pieczony. Hmm...
Najpierw pomyślałam o takim z rodzynkami, ale C. stwierdził, że może lepiej nie... I ciężko go za to winić - sernik z rodzynkami jest ryzykowny nawet na spotkaniu Polaków, no chyba że komuś nie przeszkadza, jak jego goście dłubią w cieście i zastanawiają się, jak w elegancki sposób tych rodzynek się pozbyć. Szukałam więc dalej. W Najlepszych sernikach świata trafiłam na dwa, które mi się spodobały - cytrynowy i z malinami. Połączyłam je więc w jeden, i wyszło prawdziwe cudo.

Na twarogu, więc jest polski akcent, ale konsystencję ma raczej kremową i ciężką. Słodko-kwaśny za sprawą cytryn, niezwykle świeży dzięki malinom. Ja niestety nie mogłam znaleźć świeżych, ale z mrożonymi też był pyszny. Poza Mamą C. wszyscy konsumujący zgodnie stwierdzili, że jest pycha. Mi smakował bardziej od tortu, ale ja na punkcie serników mam jednak lekkiego hopla... Tak czy inaczej - polecam serdecznie. Naprawdę warto spróbować.

Cytrynowy sernik z malinami

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 120 g ciastek digestive
  • 60 g miękkiego masła

masa serowa:
  • 500 g twarogu 3krotnie mielonego
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • sok z 1 cytryny
  • 150 g cukru
  • 3 jajka
  • 300 g mrożonych malin

dodatkowo:
  • 15 g białej czekolady

Maliny rozmrozić na talerzu wyłożónym papierem kuchennym.

Ciastka dokładnie pokruszyć. Wymieszać z miękkim masłem, dokładnie ugnieść na dnie tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia.
Wstawić do lodówki na 30 minut.

Piec w 200 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.

Twaróg utrzeć z kremówką i cukrem. Dodać skórkę i sok z cytryny, wymieszać. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.

Na spód wyłożyć maliny, na nich równomiernie rozprowadzić masę serową.

Piec w 160 st. C. przez 40 minut.
Ostudzić w piekarniku, przy uchylonych drzwiczkach.
Przed podaniem wstawić do lodówki na całą noc.

Przed podaniem udekorować wierzch startą czekoladą.

Smacznego!

Jeszcze raptem jeden letni przepis, i obiecuję się poprawić w kwestii sezonowości - będą jabłka, śliwki, gruszki, dynie... I figi. Tak, figi będą z pewnością.

piątek, 27 września 2013

Najprostszy z najprostszych: chleb z formy

Najprostszy na świecie - chleb pszenny na drożdżach. Z formy, więc nic nigdzie nie ucieknie. Bez żadnych dodatków, więc jest idealną bazą do wszelkich modyfikacji. Pachnie pięknie, jest mięciutki i delikatny. Smakuje wyśmienicie ze wszelkimi możliwymi dodatkami. Nie da się go zepsuć, więc będzie idealny na pierwszy własnoręcznie upieczony chleb. 

Znalazłam go w niemalże pachnącej świeżym pieczywem książce, Bag brød. Potrzebowałam czegoś szybkiego, niewymagającego. Coś, co na pewno mi się uda. I co nie będzie bułkami, bo akurat mi się znudziły. Ten chleb jest naprawdę świetny.

Chleb pszenny z formy

Składniki:
(na keksówkę 22x11 cm)
  • 300 ml letniej wody
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka oliwy
  • 450 g mąki pszennej

Drożdże wkruszyć do dużej miski. Wlać kilka łyżek wody, dokładnie wymieszać. Kiedy drożdże całkowicie się rozpuszczą, dodać resztę wody, sól i oliwę. Połączyć. Partiami dodawać przesianą mąkę.
Ciasto dobrze wyrobić i odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie przełożyć do wysmarowanej masłem formy i odstawić na kolejne 30 minut.

Piec w 200 st. C. przez 40-50 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Coś jesień odbiera mi chęć na pisanie długich wstępów...

środa, 25 września 2013

Zupełnie wyjątkowa kolacja...

Mam ogromne wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że objadam się słodyczami (czego ostatnio, wbrew pozorom, nie robię), ale z powodu czytania. A właściwie to nieczytania... 
Nie wiem dlaczego, ale wakacje odbierają mi chęć zaglądania do książek. Jest tyle innych rzeczy do roboty, kiedy świeci słonko. Lepiej wyjść na dwór, pojechać nad morze czy jezioro, zrobić grilla czy spotkać się z kimś (koniecznie na świeżym powietrzu). Kiedy jednak w powietrzu czuć pierwsze podmuchy jesieni, chęć do czytania mi wraca. Ułożyć się wygodnie pod kocem z ciekawą lekturą i odpłynąć gdzieś bardzo, bardzo daleko... To jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej.

Jeszcze przed wakacjami zaczęłam czytać Kolację z Anną Kareniną. Skończyłam dopiero teraz, ale nie dajcie się zwieść - książka wcale nie jest nuda. To po prostu lato przerwało nasz romans...

Powieść Glorii Goldreich to historia sześciu kobiet, które połączyła pasja czytania. Spotykają się co pewien czas, dyskutując o przeczytanych książkach. Wyznaczają sobie lektury, które je fascynują, ciekawią, intrygują. Kiedy je poznajemy, omawiają akurat Annę Kareninę
Tak różne kobiety ciężko jest sobie wyobrazić jako przyjaciółki. Jen to łagodna, spokojna artystka, która wybrała sztukę użytkową. Mieszka z partnerem, wiecznym chłopcem, który nie widzi świata poza malowaniem i którego bardzo ciężko ściągnąć na ziemię. Jej siostra Elizabeth to zupełne przeciwieństwo Jen - chłodna, zdystansowana, tkwiąca w martwym już wydawałoby się małżeństwie. Dla chorego na autyzm synka poświęciła swoje szczęście, i nie potrafi przez to znieść radości innych. Rina to chyba najbardziej zwariowana spośród przyjaciółek - uwielbia fantazjować, i nawet najbliższe jej osoby gubią się w jej opowieściach. Samotna matka, starająca się jakoś związać koniec z końcem. Jej przyjaciółka ze studiów, Donna, nauczona dramatyczną przeszłością matki, stara się unikać zobowiązań. Dwóch kochanków to najlepszy dowód jej wyzwolenia. Trish, niezwykle inteligentna psycholog, nie potrafi wybaczyć mężowi zdrady, choć minęło od tego czasu już kilka lat. I wreszcie Cynthia - królowa balu. Ma wspaniałego męża, cudowne dzieci, wymarzoną pracę i piękny dom. Kiedy więc na spotkaniu klubu oświadcza, że rozstała się z mężem, pozostałe członkinie nie mogą w to uwierzyć. Zagadką pozostaje przyczyna decyzji Cynthii - i wokół tego snuje się całą opowieść. Przyjaciółki dociekają, spekulują i wymyślają najróżniejsze przyczyny rozpadu małżeństwa idealnego. Przez rok akcji powieści możemy obserwować, jak zmienia się ich życie, jak dorastają do pewnych rzeczy, wyzwalają się z pętających je konwenansów, zaczynają panować nad własnymi losami. Dla każdej oznaczać to będzie co innego - co? Przekonajcie się sami.

Jeśli lubicie powieści obyczajowe, książki kobiece, ale nie romanse, Kolacja z Anną Kareniną z pewnością przypadnie Wam do gustu.

Kolacja z Anną Kareniną
Gloria Goldreich
Świat Książki
Warszawa, 2008

wtorek, 24 września 2013

Figi, ach te figi...

Figi! Nareszcie. 
C. figi uwielbia. Ja jestem w stosunku do nich dość neutralna - chyba jeszcze nie znalazłam ideału - dania, w którym naprawdę by mnie oczarowały. Tym razem jednak było blisko.

Dusi znalazłam banalny przepis na smażone figi. Zmieniłam nieco proporcje, dodałam coś od siebie (pamiętając to i owo o figowych połączeniach smakowych), i wyszedł znakomity deser, a może przekąska...? Nie bardzo słodki, gdzie owoce grają zdecydowanie pierwszą rolę. Miód dodaje im słodyczy, ocet charakteru, rozmaryn wytrawnego rysu, a masło sprawia, że sos jest cudownie gęsty i przypomina toffi. Naprawdę smakowite te figi...

I jeszcze jedno - porcja z jednej figi jest wręcz mikroskopijna, więc szczerze polecam przygotować jednak dwie na osobę - ciężko się powstrzymać przed kilkoma dodatkowymi ćwiartkami... Najpyszniejsze z lodami waniliowymi.

Smażone figi w miodzie

Składniki:
(na 2 porcje)
  • 2 figi
  • 2 łyżki miodu
  • 1 łyżka octu balsamicznego
  • 1 łyżka masła
  • 1 gałązka rozmarynu

Figi pokroić na ćwiartki. Na gorącej patelni rozpuścić masło, dodać miód, ocet, rozmaryn i figi. Smażyć, aż sos stanie się gęsty, o głębokiej bursztynowej barwie.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

Macie jakieś inne pomysły? Robiliście ciasta z figami...? Bo ja mam ogromną ochotę, ale jakoś nie mogę znaleźć przepisu, który by mnie wystarczająco zmotywował...

niedziela, 22 września 2013

Ciotka Nina i bułeczki

Nie mam ciotki Niny. Właściwie nie mam żadnej ciotki, która piekłaby dla mnie bułeczki. Hmm... Poza sporadycznymi wyskokami C., w ogóle nie mam nikogo, kto by mi przygotowywał pieczywo. Muszę sobie radzić sama. Na szczęście - sprawia mi to ogromną przyjemność, i chociaż dzieciństwo wypełnione zapachem świeżego chleba w kuchni mamy, babci czy ciotki to wspaniała sprawa - nie narzekam. Moje pachniało inaczej.

Któregoś dnia w Ciastach za grosik, nr 7/2012 znalazłam przepis na kajzerki ciotki Niny. Hmm... Wygląda smakowicie. Spróbowałam, i się nie zawiodłam - pyszne, mięciutkie bułeczki z chrupiącą skórką - czego chcieć więcej w niedzielny poranek...?

Kajzerki ciotki Niny

Składniki:
(na 10 bułek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 300 ml letniej wody
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1,5 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 jajko
  • 45 g masła

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka

Mąkę przesiać do dużej miski. Do małej miseczki wkruszyć drożdże, rozetrzeć z cukrem i odrobiną wody. Dodać łyżkę mąki, wymieszać na gładką masę. Odstawić na 10 minut.
Zaczyn wlać do mąki, dodać sól, resztę wody, jajko i rozpuszczone i przestudzone masło. Zagnieść gładkie ciasto, odstawić na 10 minut. Jeszcze raz dobrze wyrobić, odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Po tym czasie z ciasta uformować 10 podłużnych bułek, ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić na 30-45 minut do wyrośnięcia.

Bułeczki posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, każdą naciąć wzdłuż ostrym nożem.

Piec w 225 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Jeśli też nie macie ciotki Niny, nie przejmujcie się - takie bułeczki można zrobić samemu bardzo szybko i prosto. A czyż perspektywa zostania taką ciotką nie jest równie kusząca...?

piątek, 20 września 2013

Cytrynowe bułeczki na wytrawnie

Dzisiaj piątek, pora więc na sobotnią propozycję śniadaniową. Tym razem naprawdę wyjątkowe bułeczki - przynajmniej ja jeszcze takich nie jadłam...

Kilka dni temu oglądałam australijską wersję Masterchefa, edycję z gwiazdami. Cóż, gwiazd nie znam, ale skoro ktoś coś gotuje, to znaczy, że można popatrzeć. I tak jedna z pań przygotowała rybę z australijskim nadzieniem świątecznym: cytryną, pietruszką i pistacjami. Hmm... Z naszymi polskimi Świętami nijak mi się to kojarzy, ale połączenie smaków przemówiło do mojej kulinarnej wyobraźni. Czym prędzej więc ruszyłam do kuchni wcielać plan w życie. A plan był prosty - wykorzystać takie nadzienie do bułeczek.

Muszę przyznać, że efekt bardzo pozytywnie mnie zaskoczył - smaki świetnie się uzupełniają i pasują do pieczywa. Świeża ostrość cytryny, chrupkie kawałeczki pistacji i dopełniająca całości pietruszka - koniecznie musicie tego spróbować.

Cytrynowe bułeczki z pistacjami i pietruszką

Składniki:
(na 10 bułek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 24 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml letniej wody
  • 2 jajka
  • 2 łyżki oliwy
  • 55 g solonych pistacji
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1/2 pęczka natki pietruszki

dodatkowo:
  • 3 łyżki mleka

Drożdże pokruszyć, dodać cukier, 3 łyżki wody i 2 łyżki mąki. Wymieszać. Odstawić na 15 minut.

Do mąki dodać wyrośnięty rozczyn, resztę płynów, sól i jajka. Zagnieść ciasto. Dodać posiekane pistacje, skórkę z cytryny i posiekaną pietruszkę, wlać oliwę. Wyrobić gładkie ciasto (może się lekko lepić).
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie z ciasta uformować okrągłe bułeczki, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie posmarować mlekiem, naciąć ostrym nożem. 

Piec w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

U mnie w sklepach nastąpił już wysyp dyń - wielkie i malutkie, pomarańczowe, zielone i żółte, o najróżniejszych, fantastycznych kształtach. Chyba trzeba będzie jakąś niedługo kupić...

czwartek, 19 września 2013

Błyskawiczny tort urodzinowy

Był Walle, musi być więc i tort...

Nie chciałam robić przyjęcia urodzinowego. Jakoś nie mam do takich rzeczy weny - komuś tak, jak najbardziej, ale sobie...? Nie wiem sama, jakoś tak po prostu... Nie.
Tym razem jednak zostałam postawiona pod ścianą - urodziny w Danii się obchodzi, my ciągle na jakieś jeździmy, więc moje też będziemy świętować. 
No dobra, niech już będzie...

Nie miałam zbyt wiele czasu na kombinowanie, a tort przecież musi być. Postawiłam więc na zawsze się udający biszkopt i nieco niestandardowe połączenie smaków, które zachwyciło mnie w zupełnie innym cieście (o którym napiszę, jak upiekę je znowu, bo nie zdążyłam zrobić zdjęć - takie było dobre). Nektarynki i marcepan to nieoczywista, ale bardzo zgrana para. Ona soczysta, on słodki, ona może być nieco charakterna, co idealnie współgra z jego w zbyt dużych ilościach przytłaczającym smakiem. Gościom smakowało, nam też. I to bardzo.
Najlepszy na drugi dzień - jak wszystko się ze sobą dobrze przegryzie...

Tort z nektarynkami i marcepanem

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

biszkopt:
  • 8 jajek
  • 300 g cukru
  • 185 g mąki pszennej
  • 70 g mąki ziemniaczanej

krem:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 300 g serka kremowego
  • 40 g cukru pudru
  • 2 łyżeczki ekstraktu z migdałów

poncz:
  • sok z 1 cytryny
  • 3 łyżki limoncello

krem na wierzch:
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 30 g cukru pudru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z migdałów

dodatkowo:
  • 220 g marcepanu
  • 700 g nektarynek
  • 20 g ciemnej czekolady (70%)

Biszkopt:
Białka ubić na sztywną pianę. Partiami dodawać cukier, nie przerywając miksowania. Po jednym dodawać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami wsypywać przesianą mąkę, miksując na najniższych obrotach.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia lub folią aluminiową. 
Masę wylać do formy.

Piec w 170 st. C. 60-70 minut, do tzw. suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 60 cm, po czym wystudzić w uchylonym piekarniku.
Zimny biszkopt przeciąć na trzy blaty, ułożyć na talerzu wierzchem do góry - ewentualna górka się wyrówna.

Nektarynki sparzyć, obrać ze skórki i pokroić na kawałki.

Serek utrzeć z cukrem pudrem i ekstraktem, dodać ubitą na sztywno kremówkę. Dokładnie wymieszać.

Sok z cytryny wymieszać z alkoholem.

Na paterze ułożyć pierwszy blat ciasta, skropić ponczem, zetrzeć połowę marcepany i wyłożyć połowę owoców. Na nektarynkach rozsmarować połowę kremu. Na to położyć drugi blat, nasączyć, zetrzeć resztę marcepanu, wyłożyć resztę owoców i kremu. Przykryć trzecim blatem, delikatnie docisnąć i wstawić na 1 godzinę do lodówki.

Po tym czasie ubić na sztywną pozostałą kremówkę z cukrem pudrem i ekstraktem. Wyłożyć na wierzch i boki tortu. 
Wstawić do lodówki.

Przed podaniem udekorować startą czekoladą.

Smacznego!

Do nasączenia można użyć Amaretto, żeby zintensyfikować migdałowy smak. Biszkopt też można upiec migdałowy - podoba mi się ta opcja bardzo. Kiedy jednak piekłam mój, jeszcze nie wiedziałam, co będzie się działo dalej, więc zostawiłam sobie pole manewru jego uniwersalnym smakiem. Polecam jednak poeksperymentować - tort może na tym tylko zyskać.

wtorek, 17 września 2013

Letnio, czereśniowo, lawendowo...

Bardzo, bardzo dawno zrobiłam naprawdę pyszny sernik. Na zimno, więc był wyjątkowo szybki w przygotowaniu. Tak cudownie delikatny, że rozpływał się w ustach. Pastelowo różowy, z lekkim aromatem lawendy. Jeny, jakie to było dobre...

Najpierw zobaczyłam go u Kasi - kolor mnie zafascynował, dodatek czereśni oczarował - to moje wspomnienie letnich, dziecięcych dni, spędzanych na dziadkowej działce, gdzie mogłam wdrapywać się na drzewa i zjadać wszystko, na co miałam ochotę. Czereśnia nie dałaby rady się ode mnie opędzić nawet, jakby próbowała...
Później zajrzałam na bloga Crummblle, która zainspirowała mnie swoimi zdjęciami - pomyślałam, że lawenda sprawdzi się tutaj dobrze nie tyko jako ozdoba. I, moi drodzy, miałam rację - połączenie czereśni z lawendą jest po prostu boskie. Te dwa smaki są dla siebie stworzone - delikatne, nieprzytłaczające, wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić sobie ogród pełen kwiatów w późne, letnie popołudnie, gdzie pszczoły pracowicie bzyczą, a dzieci beztrosko się śmieją... A do tego waniliowa nuta, która choć ulotna, to jednak ma znaczenie. Gwarantuję, że zakochacie się w tym serniku bez pamięci. Szkoda, że dopiero w przyszłym roku...

Sernik czereśniowy z lawendą i wanilią

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 120 g ciastek digestive
  • 2 łyżki kakao
  • 75 g masła

masa serowa:
  • 500 g czereśni
  • 70 g cukru
  • 1 laska wanilii
  • 2 łyżeczki suszonej lawendy
  • 8 listków żelatyny
  • 2 łyżki wody
  • 3 żółtka
  • 85 g cukru pudru
  • 400 g serka kremowego
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 250 g czereśni

Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z kakao. Masło rozpuścić, wymieszać z ciastkami.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Wsypać ciasteczka do formy, ugnieść na dnie łyżką lub dłonią.
Schłodzić w lodówce na czas przygotowania masy serowej.

Czereśnie, cukier i lawendę włożyć do garnka. Laskę wanilii przeciąć na pół, dodać do garnka wyskrobane ziarenka i strąk. Wlać wodę. Podgrzewać, aż wiśnie puszczą sok, następnie gotować przez 10 minut pod przykryciem.
Odcedzić sok, gorący wymieszać z namoczoną wcześniej w zimnej wodzie żelatyną. Ostudzić.

Żółtka ubić z cukrem pudrem na puszystą, jasną masę. Dodać serek, zmiksować. Powoli wlewać ostudzony sok, cały czas miksując.
Kremówkę ubić, partiami dodawać do masy serowej, delikatnie mieszając łyżką.

Masę przełożyć na schłodzony spód, wyrównać wierzch.
Schłodzić w lodówce przez noc.
Przed podaniem udekorować pozostałymi czereśniami.

Smacznego!

Muszę sobie przygotować coś, co znów przeniesie mnie do letniego ogrodu - za oknem bowiem rozszalała się już jesień... A ja jeszcze nie jestem na nią gotowa...

poniedziałek, 16 września 2013

Wakacje, Walle i powrót do trochę lepszej normalności

Wróciłam!
Już co prawda jakiś tydzień temu, ale dopiero teraz mam czas usiąść przed monitorem. Z racji pewnych sytuacji nie mam do tego (nadal, niestety) głowy, ale mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Póki co wpisy będą nieregularne, choć mam w zapasie kilka apetycznych, bardzo jeszcze letnich przepisów.

Póki co jednak kilka słów o wakacjach - najcudowniejszych, jakie do tej pory przeżyłam. Włochy są wspaniałe - Alpy, winnice na zboczach gór, Werona, Wenecja, Lago di Garda (największe i najczystsze jezioro we Włoszech, z lodowatą wodą - choć może akurat mieliśmy pecha...), Bardolino, Valeggio Sul Mincio, a później znów winnice i przytłaczające swym masywem Alpy... Tydzień minął niepostrzeżenie - ciepło, bardzo ciepło, a potem sztorm, który przyprawił naszego ulubionego barmana o zawrót głowy. Zachwytom nie było końca, oczy szeroko otwarte, mnóstwo pysznego jedzenia (czy wiecie, że Włosi nie mają nic przeciwko psom w restauracjach? Co o tym myślicie?), lody na deser każdego dnia. Do Danii przyjechały ze mną wenecka maska i ręcznie malowany zegar - prawdziwe cuda. 

Później tydzień w rodzinnym mieście, czyli te same rozrywki, co zwykle - kręgle, zakupy, kino, spacery po starówce i dla odmiany wizyta w parku pełnym dinozaurów (Mamunia odmówiła, bo jak nie żywe, to nudne). A potem tydzień w pięknym Gdańsku, wizyta na molo w Sopocie (gdzie dowiedziałam się, że mój sześciokilowy dewastator - tak, tak, Ptysię mam na myśli - na molo wejść nie może) i wieczory pełne gry w karty. I długa, dłuuuga podróż do domu...

A tam najwspanialsza urodzinowa niespodzianka, jaka mogła mnie spotkać: Walle.

Czyż nie jest piękny...? Dziękuję Ci, Kochanie, ogromnie - lepszego prezentu nie mogłabym sobie wymarzyć.

I tak teraz staramy się Walle'go  troszkę wykorzystać - zagniata ciasto na chleb, bułeczki i makaron, kręci biszkopty i serniki, ubija śmietanę i białka. Oj, będzie miał chłopak ciężkie życie... Co prawda C. stanowczo stwierdził, że najwyżej jedno ciasto na tydzień, ale zobaczymy, co z tego będzie. Walle przecież nie może się kurzyć...

Tak więc wróciłam, i już w następnym wpisie obiecuję coś pysznego, słodkiego, letniego... Wspomnienie z minionych wakacji.