poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Wstałam dzisiaj wcześnie. I choć wczoraj położyłam się późno, czuję się rześka i wypoczęta. Bardzo podekscytowana. Moje pierwsze Święta bez mojej Rodziny, za to w towarzystwie bliskich mojego C. Nasze pierwsze wspólne Boże Narodzenie. Zderzenie tak różnych tradycji będzie z pewnością ciekawym doświadczeniem. A ponieważ jego Rodzice są przemili, a Rodzeństwo bardzo ciepłe i przyjazne, denerwuję się tylko troszeczkę. Głównie jednak jestem ogromnie ciekawa, jak wyglądają duńskie Święta. Co będziemy jeść, o czym rozmawiać, jakie kolędy śpiewać. Wiem, że moja Mama będzie tęsknić, i mi też będzie jej brakowało, jednak zobaczymy się już wkrótce - obiecuję.

Korzystając z chwili ciszy przed pełnym emocji dniem chciałabym złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia pogodnych, wesołych Świąt, rodzinnej atmosfery, a jeśli - jak ja - jesteście daleko od swoich bliskich - siły, żeby mimo wszystko Wigilia była udana. Mocy prezentów i samych pyszności na stole (wiem, wiem, większość dań przygotowaliście sami - muszą być wspaniałe!), zapachu choinki, który będzie Wam umilał ten jedyny w roku wieczór. Uśmiechów, śmiechów i poczucia, że ten rok był dobry. 
I oczywiście szczęśliwego Nowego Roku - oby był jeszcze lepszy!


Chciałabym też Wam podziękować - za wszystkie życzenia, za to, że o mnie pamiętacie - jest mi ogromnie miło i cieszę się bardzo

Do napisania w przyszłym roku!

czwartek, 20 grudnia 2012

Migdałowe, z lekką rumową nutą. Ciasteczka, a jak!

I znów Maggie mnie skusiła. Kiedy pokazała mi przepis na serca z Bazylei wiedziałam, że będę musiała je upiec. I choć mój niemiecki jest bardzo, bardzo zardzewiały, zacisnęłam zęby i przetłumaczyłam przepis z Küchen götter. Łatwo nie było, ale czego się nie robi dla ciasteczek... W dodatku takich ciasteczek! Wyszły obłędne - serio. Choć C. nadal najbardziej lubi te z żurawinami, ja jestem rozdarta... Serduszka wyszły bardzo delikatne, kruche z wierzchu, mięciutkie i lekko ciągnące w środku, z wyraźnym smakiem migdałów i posmakiem rumu, który podkręca całość i sprawia, że ciężko się od nich oderwać. Pachną obłędnie - rumem właśnie, ale też goździkami i cynamonem. W dodatku prezentują się uroczo - malutkie serduszka, w sam raz na jeden kęs. 

Ciasteczka, choć proste w wykonaniu, wymagają czasu. Nie naszego, bo spokojnie leżakują same, bez nadzoru. Należy je jednak odstawić na dwanaście godzin w temperaturze pokojowej - szczerze mówiąc nie wiem, jak to wpływa na smak, ale wyszły pyszne, więc widocznie tak ma być. Można więc ciasto przygotować rano i upiec wieczorem, lub, tak jak ja, zagnieść wieczorem, a upiec rano następnego dnia. Zapach niejednego łasucha wyciągnie z łóżka...

W przepisie podano, że powinnam otrzymać czterdzieści pięć sztuk. Patrząc na ilość surowego ciasta, nie chciało mi się w to wierzyć. Sięgnęłam więc po najmniejszą foremkę, jaką miałam, i - o dziwo! - udało się. Dokładnie czterdzieści pięć serduszek najpierw wycięłam, później upiekłam, a jeszcze później... Cóż, znikają błyskawicznie w niewyjaśnionych okolicznościach. No dobrze, przyznam się bez bicia - głównie z moją pomocą. Ale cóż ja mogę na to poradzić...?
Oryginalna receptura przewiduje dekorowanie cukrem - mi się to nie udało, więc zostawiłam takie, jakie są. Bez lukru, bez cukru - i wiecie co? Uważam, że i tak są śliczne. Nadadzą się idealnie na świąteczny prezent - gwarantuję, nikt im się nie oprze.

Serca z Bazylei


Składniki:
(na 45 sztuk)
  • 100 g ciemnej czekolady (85%)
  • 250 g mielonych migdałów
  • 250 g cukru pudru
  • 1 łyżeczka kakao
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków
  • 2 białka
  • 1 łyżka rumu

Czekoladę rozpuścić i ostudzić.
Migdały uprażyć na suchej patelni, wystudzić. Wymieszać z przesianym cukrem pudrem, kakao, cynamonem i goździkami. 
Białka ubić na sztywną pianę, partiami wsypywać suche składniki. Na końcu wlać czekoladę i rum, zagnieść ciasto.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 1 cm, foremką wykrawać serca. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, ostawić na 12 godzin w temperaturze pokojowej.

Piec w 180 st. C. przez 6-8 minut.
Ciasteczka po wyjęciu z piekarnika powinny być jeszcze bardzo miękkie, stwardnieją w czasie stygnięcia.

Smacznego!


Jeszcze tylko jeden dzień w pracy, i będę wolnym człowiekiem przez kolejnych dwanaście dni. Perspektywa świątecznej przerwy napawa mnie ogromnym optymizmem - muszę w końcu troszkę odpocząć. A czy może być lepszy odpoczynek, niż na kanapie, z kubkiem gorącej kawy w dłoni, tuż przy choince...?

wtorek, 18 grudnia 2012

Ulubione ciasteczka mojego chłopaka

Zdecydowanie. 
To te wygrały konkurs na najlepsze świąteczne łakocie. Musiałam pochować je na dnie puszek, żeby nie wyjadł od razu wszystkich. Co jest ogromnym komplementem, bo C. słodycze lubi, ale za nimi nie szaleje. Dlatego dumna z nich jestem niesłychanie i polecam Wam upiec przed Świętami - choć wyglądają niepozornie, smakują rewelacyjnie. Po prostu nie można się w nich nie zakochać, i już.

Przepis to modyfikacja tego na czekoladowo-pomarańczowe ciasteczka. Patrząc na nie zastanawiałam się, jak by smakowały z białą czekoladą... Chyba zaczynam mieć na jej punkcie lekkiego hopla, bo pojawia się niemal w każdym przepisie. Ale jakoś tak ostatnio pasuje mi... Do wszystkiego.

Poza czekoladą dokonałam jeszcze paru zmian, żeby wszystko dobrze się ze sobą komponowało. Zmniejszyłam ilość cukru i zamiast białego dałam jasny brązowy - podkreśla lekko karmelowy smak białej czekolady, która jest też słodsza od gorzkiej. Dorzuciłam suszoną żurawinę - bo, jak już wszyscy wiedzą, zakochałam się w tym połączeniu bez pamięci. Nie dawałam kardamonu, bo co za dużo, to niezdrowo (choć biała czekolada z kardamonem też smakuje świetnie, i takie połączenie też niedługo u mnie zagości). Wyszły obłędnie smacznie. W dodatku robi się je błyskawicznie. I choć nie wyglądają imponująco, warto się na nie skusić, bo zaskakują swoim smakiem. 

Białoczekoladowo-pomarańczowe ciasteczka z żurawiną


Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 125 g białej czekolady
  • 100 g masła
  • 70 g jasnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 245 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku dopieczenia
  • skórka otarta z 2 pomarańczy
  • 50 g suszonej żurawiny

Czekoladę rozpuścić na parze z masłem i ostudzić. Jajko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać ze skórką pomarańczową.

Do ubitego z cukrem jajka wlać czekoladę, wymieszać łyżką. Partiami dodawać mąkę, połączyć. Wsypać żurawinę, dokładnie wymieszać łyżką. Masa powinna być zwarta, ale delikatnie lepka.

Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce 1-2 godziny.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, formować kuleczki wielkości orzecha włoskiego, lekko spłaszczać. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w odstępach - ciasteczka sporo rosną. Piec 12-15 minut w 180 st. C.
Przestudzić na kratce.

Smacznego!

Dziś kupujemy ostatnie prezenty, C. nuci pod nosem świąteczne melodie, i nawet psa w jakimś takim jakby bardziej podniosłym nastroju (pewnie planuje, co nam powiedzieć w Wigilię). Sama czuję niecierpliwe łaskotanie w żołądku - to już naprawdę za chwilę!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Wymagające ciasteczka

Dziś też nie za długi wpis... 
Wczorajsza impreza udała się naprawdę znakomicie - rozweseleni alkoholem Duńczycy są bardzo, hmm... Ciekawi. W związku z tym, że zawarliśmy z C. umowę o alkoholizacji (ja prowadziłam wczoraj, w piątek to on będzie kierowcą), wspomnienia mam bardzo, ekhm... Żywe. Poza tym, że pod koniec już mi się troszkę oczy kleiły (pobudka przed piątą rano dawała o sobie znać), to uważam wieczór za udany. Gdyby jeszcze tylko bardziej się postarali w kwestii jedzenia (szału nie było, że tak powiem), to w ogóle byłaby bajka. Teraz zaczynam być ciekawa piątkowej zabawy...

Co do ciasteczek - śliczne są, prawda...? Urocze serduszka, zatopione w białej czekoladzie i obsypane pistacjami. Bardzo, bardzo świąteczne, z wyraźnym smakiem imbiru (jeśli nie przepadacie za jego ostrym aromatem, radzę zmniejszyć ilość - jest tutaj bardzo wyczuwalny), złagodzonym przez czekoladę. W środku znajdziecie też czekoladę (według oryginalnego przepisu należy ją zetrzeć na tarce, ale... O ile roztapianie czy siekanie sprawia mi ogromną przyjemność, o tyle tarcie to męczarnia jakich mało. Drobno posiekana działa jednak bardzo dobrze) i rodzynki, które nadają tej specyficznej, smakowitej słodyczy. Podsumowując - wyszły naprawdę pierwszorzędnie! Ale ile się z nimi nerwów najadłam...

Zagniotłam ciasto - wyszło podejrzanie rzadkie. Siedziało kilka godzin w lodówce, później jeszcze jedną w zamrażarce - i nic. Lepiło się niemiłosiernie, wałkowanie to mordęga mimo, że wałkowałam pomiędzy dwoma arkuszami papieru do pieczenia. Wykrawanie okazało się niemożliwe. Koniec.
Patrzę na zdjęcie w książce - idealne serduszka, wszystko gra. Więcej mąki...? Bałam się, że przez to będą twarde i niedobre. W związku z tym upiekłam rozwałkowany placuszek, ostudziłam i dopiero wtedy powycinałam serduszka. Wyszły, jak już pisałam, naprawdę dobre. Potrzebują tylko trochę cierpliwości...
I żelaznych nerwów też.

Przepis z Småkager. Kræs for slikmunde - pierwszy, który okazał się być tak niedopracowany. Do tej pory zastanawiam się, jak oni te ciastka przed pieczeniem wycinali...

Imbirowe serca w białej czekoladzie


Składniki:
(na 15-20 sztuk)
  • 50 g rodzynek
  • 65 g ciemnej czekolady (50%)
  • 40 g świeżego imbiru
  • 1 jajko
  • 20 g miękkiego masła
  • 30 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 100 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • 120 g białej czekolady
  • 30 g niesolonych pistacji

Rodzynki i czekoladę drobno posiekać, imbir obrać i zetrzeć na tarce.
Masło zmiksować z cukrem i cukrem waniliowym na puszystą masę, wbić jajko, zmiksować do połączenia składników.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z rodzynkami, czekoladą i imbirem. Partiami dodawać do masy maślano-jajecznej.

Masę zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce 1-2 godziny.

Schłodzoną masę rozwałkować między dwoma kawałkami papieru do pieczenia na kwadrat o grubości 3-4 mm. Przełożyć na blachę razem z papierem na spodzie.

Piec w 180 st. C. 12-15 minut.
Ostudzić na kratce.

Całkowicie ostudzone ciasto pokroić w kwadraty lub wicinać foremką dowolne kształty.

Pistacje drobno posiekać.
Czekoladę rozpuścić.

Połowę ciastek zanurzać w czekoladzie, następnie brzegi w pistacjach. Odłożyć do zastygnięcia.

Smacznego!

Siedzę sobie z kubkiem gorącej herbaty i patrzę na choinkę - udała nam się w tym roku, nawet pachnie choinką. C. leży wyciągnięty na kanapie z psą wtuloną w ramię.
Dobrze jest.

niedziela, 16 grudnia 2012

Świąteczny deser na niedzielę

Dzisiaj króciutko, ale zapewniam, że to nie dlatego, że nie ma o czym pisać. Dopiero co wróciłam z pracy, szybki prysznic i trzeba upodobnić się do człowieka, bo niedługo wychodzimy z domu - w końcu, po trudach listopada i grudnia, nagroda - Julefrokost, czyli Xmas party. Mam nadzieję, że po pobudce przed piątą rano starczy mi sił na całonocne szaleństwa. 

Dlatego szybciutko opowiem Wam o chyba najlepszym deserze, jaki do tej pory pojawił się na blogu. Całkiem prosty i szybki w przygotowaniu, wygląda naprawdę ładnie, a smakuje bosko! Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, że wyszło aż tak dobrze. Po blondynce w czerwieni wiedziałam, że połączenie żurawiny i białej czekolady jest naprawdę genialne, dlatego stwierdziłam, że koniecznie muszę je wykorzystać jeszcze gdzie indziej. Znów natchnęła mnie Pomidorowa Ania. Na początku chciałam przygotować właśnie takie smarowidło, doszłam jednak do wniosku, że wolę deserek. Sięgnęłam więc do Złotej księgi czekolady, gdzie znalazłam przepis na mus z białej czekolady. Zmieniłam to i owo (dodałam białka, żeby całość była bardziej puszta i delikatnie zmieniłam proporcje), przygotowałam masę żurawinową też z małymi zmianami (nie chciałam otwierać całej butelki wina dla 50 mililitrów, dlatego użyłam soku pomarańczowego, bo akurat pomarańczy mam pod dostatkiem; dodałam też cynamon - bo to taka świąteczna przyprawa...), a następnie jedno z drugim poukładałam warstwami w kieliszkach. Wyszły mi trzy porcje jak na zdjęciu, jednak spokojnie można przygotować cztery nieco mniejsze.

C. był zachwycony - zajadał, aż mu się uszy trzęsły! Słodki i puszysty mus, delikatnie przełamany smakiem Amaretto rewelacyjnie komponuje się z kwaskową masą żurawinową. Całość smakuje świątecznie, a prezentuje się elegancko. Deser idealny na przedświąteczną niedzielę!

Mus z białej czekolady z żurawinową wkładką


Składniki:
(na 3-4 porcje)
  • 250 g świeżej żurawiny
  • 40 g cukru
  • sok z 2 pomarańczy
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżeczka żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 2 łyżki gorącej wody

mus czekoladowy:
  • 75 g białej czekolady
  • 2 jajka
  • 2 łyżki cukru
  • 1 łyżeczka żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody
  • 2 łyżki gorącej wody
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka likieru Amaretto

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie zalać gorącą i mieszać aż do całkowitego rozpuszczenia. 
Żurawinę umieścić w garnku z sokiem pomarańczowym i cynamonem. Gotować na średnim ogniu, aż żurawina popęka, a masa dość mocno odparuje. Zdjąć z ognia, przetrzeć przez sito. Wymieszać z żelatyną, odstawić do całkowitego ostudzenia.

Czekoladę rozpuścić i ostudzić. 
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, następnie zalać gorącą i mieszać aż do całkowitego rozpuszczenia. 
Żółtka ubić z 1 łyżką cukru na puszystą, jasną masę. Dodać czekoladę, żelatynę i Amaretto, zmiksować. Kremówkę ubić na sztywno, dodać do masy żółtkowej, delikatnie wymieszać łyżką. Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec dodając cukier. Delikatnie wmieszać łyżką do kremu. 

W szklankach układać warstwami na przemian mus czekoladowy i masę żurawinową, zaczynając i kończąc na musie i schładzając każdą warstwę przez pięć minut w lodówce przed nałożeniem kolejnej. Na wierzch wyłożyć po łyżeczce żurawin. 
Schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny przed podaniem.

Smacznego!


Udanej niedzieli Wam życzę.
I trzymajcie kciuki, żebym się w moich cudnych szpilkach nie połamała.

piątek, 14 grudnia 2012

Mak, powidła, biała czekolada...

Kiedy zobaczyłam te gwiazdki w Småkager. Kræs for slikmunde wiedziałam, że muszę je przygotować. Urocze maleństwa w czarne kropeczki, w dodatku przełożone powidłami śliwkowymi - mniam. Na zdjęciach udekorowane były mleczną czekoladą i lukrem, mi jednak bardziej pasowała tutaj biała. Ciasteczka same w sobie nie są zbyt słodkie, jednak w połączeniu z powidłami i odrobiną białej czekolady smakują wyśmienicie. W dodatku prezentują się naprawdę świątecznie. Nie trudne do wykonania, choć nieco czasochłonne. Mi ciasto, mimo usilnych starań, nie dawało się zagnieść - jednak po dodaniu śmietany wszystko poszło gładko. Wszystko zależy od wielkości jajka - dlatego warto najpierw spróbować połączyć wszystko bez dodatku śmietany, a dolać ją dopiero, jeśli pojawią się problemy.

Dziś udało mi się skorzystać z dziennego światłą, żeby zrobić zdjęcia - od razu widać różnicę. Niestety nie mogę sobie na ten luksus pozwalać częściej - zazwyczaj, kiedy jeszcze jest jasno, jestem w pracy. A po czternastej światło nie nadaje się już do niczego, niestety... I nawet moje skośne okno nie pomaga. Cóż, do lata przecież coraz bliżej...

Makowe gwiazdki z powidłami śliwkowymi


Składniki:
(na 30-35 złożonych ciasteczek)
  • 200 g mąki pszennej
  • 75 g zimnego masła
  • 25 g cukru
  • 1 jajko
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 100 g suchego maku
  • 2 łyżki śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 80 g białej czekolady
  • 130 g gęstych powideł śliwkowych

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem, makiem i skórką z cytryny. Dodać masło, całość posiekać. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Jeśli nie będzie chciało się skleić - dodać śmietanę.

Z ciasta uformować kulę, schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wyciąć gwiazdki lub inne kształty. Ułożyć ciasteczka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Przełożyć do woreczka cukierniczego z okrągłą końcówką, wycisnąć paseczki na połowę ciastek. Odstawić do zastygnięcia.

Na ciasteczka bez czekolady wykładać po pół łyżeczki (lub więcej, w zależności od wielkości ciastek) powideł, przykrywać gwiazdkami z czekoladą, lekko dociskając. 

Smacznego!


Wiecie, że już tylko dziesięć dni do Wigilii...? Odliczacie, czekacie? Prezenty już kupione? Menu ułożone? Czy w codziennym zabieganiu jeszcze nie do końca zdajecie sobie sprawę, że to prawie już...?

czwartek, 13 grudnia 2012

Migdałowe serduszka z ciekawym składnikiem i bardzo smakowita paczka

Mania pieczenia ciasteczek ma się dobrze, powiedziałabym nawet, że ewoluuje. Dzisiaj co prawda nic - po pobudce o czwartej trzydzieści, cichym buncie auta, które postanowiło nie ruszać się z wygodnego miejsca parkingowego, spóźnieniu się do pracy tylko (!) pół godziny, a później czekaniu na autobus do domu około godziny w warunkach, powiedzmy, niezbyt ciepłych (za to z dobrą książką w zamarzających nawet w rękawiczkach dłoniach), lekkim spoceniu się w autobusie i finalnie dotarciu do domu i zawinięciu się w koc - nie mam siły. Może później zbiorę się w sobie na tyle, żeby umoczyć inne serduszka i gwiazdki w białej czekoladzie. Na razie grzeję ręce gorącym kubkiem z jeszcze cieplejszą zawartością i pochrupuję gotowe już ciasteczka. 

Te słodkości znalazłam na  blogu Pomidorowej Ani - zachwyciły mnie nie od pierwszego wejrzenia (choć są urocze), ale od chwili kiedy wyczytałam, że w składzie znajdują się... Zmielone suszone morele! No tego to się w ciasteczkach nie spodziewałam... Musiałam wypróbować ten patent.
I cóż - okazał się świetny! Ciacha wyszły chrupiące, migdałowe, ze słodkim posmakiem moreli w tle. W dodatku prezentują się naprawdę wspaniale - nawet mi wyszły równiutkie jak spod igły, idealne. Zakochacie się w nich - gwarantuję.

Migdałowo-morelowe serduszka


Składniki:
(na 30 sztuk)
  • 100 g mielonych migdałów
  • 70 g cukru pudru
  • 15 g mąki ziemniaczanej
  • 80 g mąki pszennej
  • 65 g suszonych moreli
  • 2 łyżki mleka
  • 75 g miękkiego masła

dodatkowo:
  • 30 całych migdałów

Oba rodzaje mąki przesiać z cukrem pudrem, wymieszać z migdałami.
Morele zmielić z mlekiem blenderem na gładką masę. Razem z masłem dodać do sypkich składników, zagnieść ciasto.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez noc (lub w zamrażarce przez 45-60 minut).

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 7 mm, wycinać foremką serduszka. W każde ciasto wcisnąć cały migdał.
Ciasteczka ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 150 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


Poza ciasteczkami na jakość mojego popołudnia duży wpływ miały dwie paczki. Jednak leżała na stole od wczoraj, ale przy C. nie chciałam jej rozpakowywać (nie byłam pewna, co jest w środku), a drugą znalazłam... Na progu mieszkania! Nie wiedziałam, że listonosz może ot tak, zostawić przesyłkę, bez pokwitowania ani nic... Cóż... Ważne, że już ją mam, i mogę się cieszyć zawartością. Poza prezentami świątecznymi dla C. (World kitchen Ramsey'a, The Oxford companion to wine Jancis Robinson - wielka księga, mam nadzieję, że C. się ucieszy - i fartuchem z uroczym napisem don't mess with the chef) są też przedświąteczne prezenty dla mnie: dwa razy panna Dahl oraz Scandilicious baking Signe Johansen. Wertuję książki w te i z powrotem i nie mogę się nimi nacieszyć. Wspaniałe! 
Taka przesyłka zdecydowanie może uratować nawet czwartek trzynastego...

wtorek, 11 grudnia 2012

Kawa po zimowym spacerze

Wczoraj wieczorem piekłam ciasteczka. Kiedy już pozagniatałam wszystkie ciasta, włożyłam do lodówki, usiadłam na chwilę i stwierdziłam, że przydałby się jakiś deser. Ciasteczka i owszem, pyszne są, ale nagle nabrałam ochoty na coś delikatnego, kremowego... Z żurawiną - koniecznie! Żurawina jednak nie mnoży się w lodówce sama z siebie, trzeba więc było ruszyć do sklepu. A nadmienić muszę, że świeżą w mojej wiosce można kupić tylko w jednym sklepie, oddalonym od mojego cieplutkiego mieszkanka o całe dwa przystanki autobusowe (ciekawa miara odległości, nieprawdaż...?). Nic to - ubrałam dwa swetry, szczelnie owinęłam się szalem, naciągnęłam czapkę niemal na oczy i wyszłam z domu. Okazało się, nie jest tak strasznie, jak myślałam. Nie wiało, a śnieg prószył delikatnie. Sama przyjemność, taki spacer. 

Kiedy jednak wyszłam ze sklepu z całymi 250 gramami żurawiny (i czekoladą - a jak) okazało się, że śnieg prószy już mniej delikatnie, a i wiatr wziął się nie wiadomo skąd i sprawiał, że czułam go nawet pod moimi dwoma swetrami. Trudno się mówi - pomaszerowałam dzielnie do domu, a kiedy tylko przestąpiłam próg doznałam olśnienia - muszę sobie kawy zrobić! I to nie jakiejś zwykłej, tradycyjnej, ale z twistem. Sięgnęłam więc po En aromatisk nydelse: Kaffe - książkę, która mnie ostatnio zachwyciła, choć znajduje się w moim posiadaniu już jakiś czas. Upiekłam ciasteczka kawowe, teraz więc nadszedł czas na kawę. Miałam zaznaczonych wcześniej kilka przepisów, a jednym z nich okazała się receptura na kawę po meksykańsku. Hmpf... Czy ma ona cokolwiek z Meksykiem wspólnego - nie mam pojęcia. Ale kawa z czekoladą i bitą śmietaną nie może być niedobra, prawda...?

Oczywiście, że nie. Kawa - koniecznie gorąca! - jest naprawdę pyszna - słodycz czekolady cudownie łagodzi kawową gorycz, a śmietanka sprawia, że całość nabiera wyjątkowej delikatności i staje się pysznie kremowa. Smak podkręca odrobina gałki muszkatołowej.
Przy przygotowaniu tej kawy trzeba pamiętać tylko o jednym - kawę z czekoladą trzeba dobrze razem wymieszać - inaczej porobią się glutki, które mi osobiście przeszkadzają. Można też nie mieszać wcale, tylko na dno filiżanek wlać czekoladę, a na to kawę - wtedy będziemy czuli po kolei wszystkie smaki.

Kawa po meksykańsku



Składniki:
(na 2 porcje)
  • 300 ml mocnej kawy
  • 50 g ciemnej czekolady (60%)
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
Czekoladę rozpuścić, wymieszać dokłądnie z gorącą kawą. Przelać do filiżanek, udekorować ubitą na sztywno kremówką. Wierzch posypać gałką muszkatołową.

Smacznego!

Dzisiaj idziemy z C. na świąteczne zakupy - mamy całe mnóstwo prezentów do kupienia! Coś mi się wydaje, że w jedno popołudnie rady nie damy... Ale ciii, trzeba być optymistą, prawda...?

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Czekoladowe maleństwa

W niedzielę obudziłam się i z zachwytem patrzyłam przez okno przez kilkanaście minut. Chwilę później byłam już ubrana i niemal siłą wyciągałam C. z łóżka marudząc, że koniecznie musimy iść do parku teraz, zaraz. Natychmiast! Wszystko dlatego, że przez noc napadało całe mnóstwo śniegu! Mięciutki, puszysty, w dodatku idealny do lepienia śnieżek. Z Ptysią miałyśmy ogromną frajdę goniąc się - ja miałam śniegu po kostki, ona niemal w nim tonęła. I muszę powiedzieć, że wyglądała przezabawnie kicając bardziej jak zając niż chodząc jak na poważnego psa przystało. 
Dziś niestety śnieg jest już strasznie twardy - w ciągu dnia nieco się roztopił, w nocy znów zamarzł. Chodniki śliskie niemożliwie, więc spacer moją szalejącą psą do najbezpieczniejszych nie należał. Nic to. Ważne, że wszędzie jest biało - oby tak zostało aż do Świąt.
I tylko C. marudził, że wcale nie chce mu się jechać do pracy. W sumie, to się nie dziwię - też by mi się nie chciało...

W sobotę za to, kiedy C. był pół dnia poza domem, szalałam w kuchni z następną partią ciasteczek - tym razem upiekłam cztery rodzaje maleńkich pyszności. Przepis na pierwsze, które chcę Wam pokazać, pochodzi z książki Småkager. Kræs for slikmunde. Kupiłam ją już dość dawno, bo zachwyciła mnie objętością (prawie 200 stron formatu A4), ilością i różnorodnością przepisów, a także ślicznymi, kolorowymi zdjęciami. Nie jestem wielką fanką pieczenia ciasteczek - szczególnie tych, które trzeba wycinać i wykrawać - i miałam nadzieję, że taka pozycja na półce zmieni moje nastawienie. Cóż... Przed Świętami, kiedy ogarnął mnie ciasteczkowy szał, okazała się niezwykle przydatna. 
Te akurat pyszności robiłam już kilka razy wcześniej, jednak aromat pomarańczy i czekolady, delikatnie podkręcony kardamonem może być bardzo świąteczny. Poza tym ciacha są naprawdę świetne - robi się je błyskawicznie i bardzo łatwo, i choć nie wyglądają powalająco, zaskakują bogatym smakiem. Do puszki jak znalazł!

Czekoladowo-pomarańczowe całuski z nutą kardamonu


Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 125 g ciemnej czekolady (70%)
  • 100 g masła
  • 100 g cukru
  • 1 jajko
  • 200 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku dopieczenia
  • 1 łyżeczka kardamonu
  • 1 łyżka kakao
  • skórka otarta z 2 pomarańczy
dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru
Czekoladę rozpuścić na parze z masłem i ostudzić. Jajko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z kardamonem, kakao i skórką pomarańczową.

Do ubitego z cukrem jajka wlać czekoladę, wymieszać łyżką. Partiami dodawać mąkę, połączyć. Masa powinna być zwarta, ale delikatnie lepka.

Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce 1-2 godziny.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, formować kuleczki wielkości orzecha włoskiego, lekko spłaszczać. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w odstępach - ciasteczka sporo rosną. Piec 12-15 minut w 180 st. C.
Przestudzić na kratce.

Jeszcze ciepłe ciasteczka oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!


Mam nadzieję, że ciasteczka jeszcze Wam się nie znudziły - dziś piekę kolejne (jeszcze jedna puszka czeka na wkładkę).

piątek, 7 grudnia 2012

Słoneczny krem na rozgrzanie

Jeśli ktoś zagląda tu regularnie to wie, że uwielbiam zupy (jak nie wystarczy, że zajrzy do zakładki z zupami). Szczególnym uczuciem darzę kremy - gęste, sycące i rozgrzewające. Mam do nich sentyment szczególnie w okresie jesienno-zimowym, kiedy ciągle marznę, a dłonie przez większość czasu mam jak sople lodu. Miska takiej zupy od razu sprawia, że jest mi cieplej na ciele i duszy.

Moim ulubionym jest krem z marchewki - doprawdy nie wiem, jak to się stało, że jeszcze nie ma go na blogu! Robię go dość często - szybki, łatwy, z dostępnych i niedrogich składników. Tym razem chciałam jednak jakoś go urozmaicić, dlatego zaczęłam szukać inspiracji na znajomych blogach. Na blogu Moje pasje zobaczyłam krem z marchewki z mleczkiem kokosowym. Hmm... Słyszałam już o tym nie raz, ale nie mogłam się przekonać. Ale w końcu czasem trzeba zaryzykować, więc postanowiłam spróbować. Kiedy już kupiłam wszystko okazało się, że moja puszka mleka jest mniejsza, niż w oryginale. Stwierdziłam, że na początek to dobrze - przynajmniej nie dam za dużo. I muszę powiedzieć, że taka ilość akurat mi odpowiada - mleczko kokosowe jest delikatnie wyczuwalne w tle, zostawia na języku posmak kokosa, ale nie dominuje nad marchewką. Kolendra i imbir subtelnie wzbogacają smak - całość naprawdę przypadła mi do gustu i myślę, że jeszcze nie raz skorzystam z tego przepisu.

C. też zjadł i stwierdził, że za mało słona... Dobrze, że w tę stronę, bo dosypać soli to przecież żaden problem.

Krem z marchewki z imbirem i mleczkiem kokosowym



Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 łyżki masła
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 900 g marchewki
  • 2centymetrowy kawałek świeżego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonej kolendry
  • 2 łyżeczki curry
  • 1/4 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 2 łyżeczki soku z cytryny
  • 1,5 l bulionu
  • 165 ml mleczka kokosowego
  • sól
  • pieprz

W garnku podsmażyć na maśle pokrojoną w kostkę cebulę przez 2 minuty, dorzucić przeciśnięty przez praskę czosnek, starty na tarce imbir, kolendrę, curry i ziele angielskie. 
Kiedy cebula się zezłoci, dołożyć pokrojoną w plasterki marchewkę, chwilę smażyć. Całość zalać bulionem i gotować, aż marchewka zmięknie 30-40 minut.
Po tym czasie zdjąć z ognia, wlać sok z cytryny i mleczko, zmiksować zupę blenderem. 

Doprawić do smaku solą i pieprzem.

Smacznego!

Specjalnie do tej zupy kupiłam świeży imbir - i teraz zastanawiam się, do czego by go dodać... Uwielbiam jego smak, więc z pewnością się nie zmarnuje, tylko... Chcę czegoś nowego. Jakieś propozycje?

czwartek, 6 grudnia 2012

Dziwne poranki. I ciasteczka do ślicznej puszki

Miewamy czasem z C. dziwne poranki. Dziwne dlatego, że bywa to nasze jedyne wspólne kilkanaście minut w ciągu dnia. Dziwne dlatego, że on jest już po pracy, a ja dopiero szykuję się do wyjścia. Dziwne dlatego, że nie ma jeszcze nawet piątej...

Bywa, że C. ma wieczorno-nocne zmiany - po dwunastu godzinach na nogach wraca do domu w okolicach czwartej rano. Ja z kolei idę do pracy na szóstą, więc C. zamiast od razu położyć się spać uruchamia nasz ogromny ekspres i budzi mnie buziakiem i zapachem drażniącym nos. Zawijam się wtedy szczelnie w kołdrę i małymi kroczkami wędruję do drugiego pokoju, gdzie sadowię się wygodnie w rogu kanapy i czekam, aż C. postawi przede mną parujący kubek. I choć lekko parzy dłonie, wypijam zawartość z wielką przyjemnością - dzięki temu pierwsze godziny w pracy, przed tradycyjną kawą o dziewiątej z dziewczynami, będą znacznie łatwiejsze. 
Później ja wędruję do łazienki, a C. prosto do łóżka - kiedy wrócę do domu, jego już nie będzie - ach, praca, praca...

Lubię i nie lubię tych naszych dziwnych poranków. 
Lubię, bo przyjemnie się siedzi w takiej półsennej atmosferze, szczególnie zimą, kiedy okna zasypane są śniegiem, a ulubiona lampka daje ciepłe, czerwonawe światło. Bo jeszcze przez chwilę mogę nie myśleć o nadchodzącym dniu, i jeszcze przez pięć minut mogę udawać, że śpię.
Nie lubię, bo zamiast tego wolałabym się zwinąć w kłębek i spać dalej. Ale czasem nie można, a przecież lepiej zacząć dzień w przyjemny sposób.

Kiedy mamy szczęście, do przedporannej kawy mamy też jakieś ciacho lub ciasteczka. Ponieważ ogarnęła mnie świąteczna mania, tym razem drobiazgi ze ślicznej puszki, którą kupił mi C. Właściwie kupił mi trzy - ta jest najmniejsza, i już nie ma w niej tylu ciasteczek, co na zdjęciu. Bo raz ja, raz on podchodzimy, uchylamy wieczko i podkradamy po jednym maleństwie.
Kakaowe, z kawowym aromatem. Myślę, że byłby on bardziej wyczuwalny, gdyby do ciasta dodać sypką kawę rozpuszczalną, jednak robiłam je zgodnie z przepisem, który znalazłam w duńskiej książce En aromatisk nydelse: Kaffe. Oczarowały mnie na zdjęciach, więc musiałam je przygotować. Oczywiście perłowy cukier, który kupiłam, wcale taki perłowy nie jest. Z większymi kuleczkami będą prezentować się jeszcze bardziej atrakcyjnie. Polecam - i na Święta, i do przedporannej kawy.

Kawowo-kakaowe ciasteczka z cukrem perłowym


Składniki:
(na 35 sztuk)
  • 125 g masła
  • 100 g cukru
  • 1,5 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 3 łyżki ostudzonej, mocnej kawy
  • 200 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżka kakao
dodatkowo:
  • 10 g cukru perłowego
Masło utrzeć z cukrem, cukrem waniliowym i solą na puszystą masę. Wlać kawę, zmiksować.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z kakao. Partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.

Z masy uformować 35 małych kuleczek wielkości orzecha włoskiego. Każdą spłaszyczyć, schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasteczka przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Każdą posypać cukrem perłowym, delikatnie wciskając go w każde ciasteczko.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dziś Mikołajki - w Danii się ich nie obchodzi, ale w Polsce jak najbardziej. Może znacie łasucha, który ucieszyłby się z takiej puszeczki pełnej ciasteczek...?

środa, 5 grudnia 2012

Jeszcze inne biscotti

Tak, tak, wiem, nudna już jestem z tymi biscotkami. Obiecuję, że w tym tygodniu to już ostatnie.
Nie mogę się opanować - uwielbiam te chrupiące ciasteczka, a zamiłowanie C. do maczania ich w popołudniowej kawie tylko dodatkowo mnie nakręca. Zamiast piec inne drobiazgi - wszystkie smaki, które roją mi się w głowie zamieniam właśnie na biscotti. Z drugiej strony - skoro coś mi smakuje, to dlaczego sobie nie dogodzić? Za jakiś czas mi się znudzi, i znowu zacznę piec serniki...

Tym razem zapraszam Was na ciasteczka kawowe - bo, jak pewnie wiecie, uwielbiam wszystkie słodycze z dodatkiem kawy - lody, serniki, ciasteczka właśnie... Nie mogąc się więc zdecydować, które upiec najpierw  - zrobiłam i te, i z dodatkiem przyprawy do piernika. I teraz, po zjedzeniu kilku sztuk każdego rodzaju, nadal nie mogę się zdecydować, które smakują mi bardziej. W tych smak kawy jest mocno wyczuwalny, ciasteczka są nawet lekko gorzkawe. Słodyczy nadają suszone śliwki i rodzynki. Dzięki odrobinie kakao mają wspaniały, kawowy kolor. Ciężko nie sięgać do puszki po kolejne, oj ciężko...

Kawowe biscotti z migdałami, rodzynkami i suszonymi śliwkami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 30 g miękkiego masła
  • 70 g cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 110 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki kawy rozpuszczalnej
  • 1 łyżka kakao
  • 60 g obranych, całych migdałów
  • 50 g rodzynek
  • 50 g suszonych śliwek

Masło utrzeć z cukrem. Wbić jajko, dokładnie zmiksować. Wlać ekstrakt, połączyć.
Mąkę przesiać z kakao i proszkiem do pieczenia, wymieszać z kawą. Partiami wsypywać do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera.
Śliwki pokroić w kosteczkę, razem z rodzynkami i migdałami dodać do masy, dokładnie wymieszać łyżką.

Z ciasta uformować wałeczek, lekko spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Schłodzone ciasto odwinąć z folii, przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 20-30 minut. 

Wyjąć z piekarnika, przestudzić 10 minut. Pokroić ukośnie w 1centymetrowe kromki, ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Dziś C. ma wolne - planujemy później wybrać się na spacer do lasu - wszystko jest ośnieżone i lekko zamarznięte, więc wygląda zupełnie inaczej, niż kiedy byliśmy tam ostatnim razem. Ptysia z pewnością się ucieszy!

wtorek, 4 grudnia 2012

Zwiedziona na pokuszenie - bananowo-czekoladowe...

I znów Maggie mnie skusiła. Ja nie wiem, jak ta kobieta to robi - co podrzuci mi jakiś przepis, ślinianki zaczynają mi intensywniej pracować i nie mogę się oprzeć, żeby też nie upiec kolejnej pyszności.
Tym razem pokazał mi przepis Małgosi, i od razu przepadłam. Uwielbiam chlebki bananowe. W ogóle banany darzę ogromnym uczuciem - tak samo jak mój Tata (choć on preferuje je na surowo). Ja uwielbiam koktajle z ich dodatkiem, ciasta wszelakie to niebo w gębie, a z miski wyjadam w tempie błyskawicznym. 
W zasadzie miałam upiec to ciacho już w piątek, ale... Najpierw okazało się, że banany, które kupiłam, wymagają chwili leżakowania. W sobotę i niedzielę byłam tak zmęczona po pracy, że nie miałam sił nawet posta o ciasteczkach napisać, a gdzie tu ciasto piec... Dopiero wczoraj zebrałam się w sobie, i zabrałam się za pieczenie. I wiecie co? Żałuję, że tak późno, bo ten paskudny weekend z pewnością byłby lepszy, gdybym na śniadanie mogła zjeść kawałek takiego chlebka. Jest niesamowicie wilgotny - na zjdęciach wygląda nawet nieco zakalcowato, ale nie dajcie się zwieść - wszystko pod kontrolą, smakuje rewelacyjnie. Banany są wyczuwalne, ale zrównoważone przez czekoladę, a chrupiąca, orzechowo-cynamonowa kruszonka uzupełnia całość. No po prostu nie można przejść obok tego cuda obojętnie! I choć upiekłam całkiem sporą ilość, znika w zastraszającym tempie.

Co do formy - można użyć większej, ale nie mniejszej. Moje ciacho bardzo wyrosło, z mniejszej keksówki może się wylać.
Co do oryginalnego przepisu - dokonałam jedynie drobnych zmian z powodu braków w zaopatrzeniu. Orzechy macadamia zmieniłam na laskowe, a kakao pominęłam, bo wybyło przy pieczeniu ciasteczek... No i mąki takiej magicznej jak Gosia nie miałam. 
I tak wyszło pysznie!

Bananowo-czekoladowe ciasto z nutką cynamonowo-orzechową



Składniki:
(na keksówkę 27x8 cm)
  • 150 g miękkiego masła
  • 140 g cukru
  • 3 jajka
  • 160 g mąki pszennej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g ciemnej czekolady (70%)
  • 25 g mlecznej czekolady
  • 25 g białej czekolady
  • 4 banany

kruszonka:
  • 50 g miękkiego masła
  • 30 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 1 łyżka cynamonu
  • 65 g orzechów laskowych

Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, partiami dodawać do masy.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. Wmiksować do masy.
3 banany zmiksować blenderem na gładką masę. Dodać do ciasta.
Masę przełożyć do formy wyłożónej papierem do pieczenia.

Orzechy drobno posiekać. Wymieszać suche składniki na kruszonkę, dodać masło, rozetrzeć palcami.
Wyłożyć kruszonkę na ciasto. Ostatniego banana pokroić w plasterki, powciskać pionowo w ciasto.

Piec w 170 st. C. przez 45-60 minut.
Wystudzić przed krojeniem.

Smacznego!


Jak tam pogoda? U nas rano padał śnieg - gdy obudziłam się na dobre o godzinie wyjątkowo później (musiałam odespać ten straszliwy weekend w końcu) okna znowu był całe ośnieżone. Psica jest śniegiem zachwycona - wsadza nos gdzie popadnie, a potem fuka i prycha. I wcale jej się nie dziwię - wczoraj z Gosią rzucałyśmy się po pracy śnieżkami. Raz się żyje, prawda...?

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Zaśniegowanie. I biscotti o smaku piernika

Siódma czterdzieści. Budzik. Drzemka. I jeszcze pięć minut.
Otwieram oczy. Przecieram je ze zdziwieniem - w pokoju jest zupełnie ciemno. Owszem, zdążyłam się już przyzwyczaić, że wstając przed piątą niemal nie jestem w stanie zobaczyć drzwi do łazienki, jednak trzy godziny później spodziewałam się chociaż zalążka światła... Dopiero gdy uważniej przyjrzałam się szybie zauważyłam, że jest kompletnie zasypana śniegiem. Czym prędzej pobiegłam do drugiego pokoju żeby wyjrzeć przez nasze jedyne normalne okno. 
Biało. Wszędzie. 
Dachy sąsiednich domów zasypane, czerwone huśtawki w ogrodzie w ciągu godziny zostały przemalowane na biało. Z pewnym niepokojem wychodziłam z domu - chodniki ośnieżone, choinka na największym rondzie obsypana śniegiem wyglądała przecudnie. Lampki na ulicach już się świecą, wszystko nabiera świątecznego charakteru.

I ten zapach... Wiecie, jak pachnie śnieg? Mrozem i świeżością. Nic innego nie wprawia mnie w ten szczególny nastrój - wtedy chcę, żeby w domu zapachniało piernikiem i pomarańczą. Zapalam świeczki i cieszę się nastrojowymi cieniami na ścianach. A później zakopię się pod kołdrą i będę patrzeć w moje zasypane śniegiem okno. A jeszcze później C. wróci z pracy i ogrzeje mi zmarznięte stopy.

Aromat piernika unosi się u nas od piątku - wtedy zaczęłam piec ciasteczka. Zapełniłam już dwie puszki, ale wątpię, żeby w stanie nienaruszonym dotrwały do Świąt. To nic - mam mnóstwo pomysłów, co jeszcze mogę do nich schować.
Dzisiaj chciałabym pokazać kolejne biscotti - twarde, chrupiące ciasteczka. Zrobiłam je tak, jak pierwsze, które pojawił się na blogu, zmieniając tylko dodatki. Pojawiły się więc orzechy włoskie i suszone śliwki, do tego całe mnóstwo przyprawy do piernika i delikatny aromat pomarańczy w tle. Boskie! Dzięki dodatkowi kakao mają głęboki, zachwycający kolor. Mówię Wam - nie ma nic lepszego do kawy na pierwsze ośnieżone wieczory.

Piernikowe biscotti z orzechami włoskimi i suszonymi śliwkami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 30 g miękkiego masła
  • 90 g ciemnego brązowego cukru
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 2 łyżki złotego syropu
  • 110 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3 łyżki przyprawy do piernika
  • 2 łyżki kakao
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 75 g orzechów włoskich
  • 60 g suszonych śliwek
Masło utrzeć z cukrem. Wbić jajko, dokładnie zmiksować. Wlać ekstrakt i złoty syrop, połączyć.
Mąkę przesiać z kakao i proszkiem do pieczenia, wymieszać z przyprawą do piernika i skórką z pomarańczy. Partiami wsypywać do masy maślano-jajecznej, miksując na najniższych obrotach miksera.
Śliwki pokroić w kosteczkę, orzechy grubo posiekać. Dodać do masy, dokładnie wymieszać łyżką.

Z ciasta uformować wałeczek, lekko spłaszczyć, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Schłodzone ciasto odwinąć z folii, przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 20-30 minut. 

Wyjąć z piekarnika, przestudzić 10 minut. Pokroić ukośnie w 1centymetrowe kromki, ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Ostudzić na kratce.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!


W Polsce są Mikołajki. W Danii ich nie obchodzą, co jednak nie znaczy, że nie ma przedsmaku świątecznych prezentów. Powiem więcej - Duńczycy ewoluowali na wyższy poziom, bo dzieci dostają drobne prezenty codziennie od pierwszego grudnia aż do Wigilii, a dorośli obdarowują się drobiazgami w każdą niedzielę adwentową.
Miła tradycja, prawda...?

czwartek, 29 listopada 2012

Czas na brunetkę. Brownies

Jest kilka cudownych osób w blogosferze, które czasem pozwalają mi ze sobą piec. Wirtualnie rzecz jasna. Umawiamy się różnie - na konkretny składnik, typ ciasta, czasem ktoś podrzuca wyjątkowy przepis. Najczęściej piekę z Maggie - mamy podobny gust (nie tylko) kulinarny, i kiedy tylko przeczytam, że znów przygotowuje coś pysznego, biegnę do sklepu po potrzebne składniki i gotuję razem z nią. 
Tym razem jednak było inaczej...

Zastanawiałam się, do czego by zużyć resztę mojego cudownego curdu, którego nie wsunęłam prosto z miseczki. Ponieważ była już blondynka w czerwieni, tym razem padło na brunetkę - bardziej w różu, nie mniej smacznie. I kiedy ciasto siedziało w piekarniku pochwaliłam się Maggie, że piekę. Jakież było moje zdziwienie gdy oświadczyła, że u niej będzie czekoladowa tarta z cranberry curd! Nie umawiałyśmy się, nawet nie wiedziałam, że też przygotowała ten boski kremik. Stwierdziłyśmy więc zgodnie, że to zrządzenie losu, a nie przypadek, i przepisy musimy opublikować razem. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć jej ciacho!

Tymczasem kilka słów o tym, co ja wyjęłam z piekarnika. 
Przepis znalazłam w Biscuits, brownies and biscotti wydawnictwa The Australian women's weekly, jednak sporo w nim zmieniłam. Przede wszystkim podmieniłam masło orzechowe na curd, a mąki dałam tylko połowę, resztę zastępując zmielonymi orzechami laskowymi. Standardowo już zmniejszyłam ilość cukru. Efekt? Przeszedł moje oczekiwania. Uwielbiam ciężkie, lepkie brownies - i to właśnie takie jest. Najlepsze dwa dni po upieczeniu, bo staje się jeszcze bardziej gliniaste. Pełne czekolady - całe dwieście gram, co dla niektórych jest ilością zjadliwą w minimalnych ilościach - ja jednak bez problemu pochłaniam dwa kawałki. Niezbyt słodkie, raczej wytrawne, wspaniale przełamane słodko-kwaśnym smakiem curdu. Wszystko komponuje się idealnie - polecam serdecznie, zdecydowanie warto spróbować.

A najbardziej dumna jestem ze wzorków na wierzchu - zawsze ogromnie podobały mi się tak wykończone serniki, ale jakoś bałam się, że moje będą wyglądać glutowato... Okazało się, że nie taki diabeł straszny, i jak na pierwszy raz, wygląda - moim zdaniem - całkiem przyzwoicie. Już wiem, jak wykończę mój następny sernik...

Orzechowe brownies z cranberry curd



Składniki:
(na formę 25x25 cm)
  • 180 g masła
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 175 g cukru
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 60 g mąki pszennej
  • 60 g mielonych orzechów laskowych
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 25 g ciemnego kakao

dodatkowo:

Czekoladę posiekać.
150 g czekolady rozpuścić w niewielkim granku razem z masłem. Przestudzić.
Jajka ubić, pod koniec partiami dodając cukier i ekstrakt.
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i kakao, wymieszać z orzechami. Partiami dodawać do masy jajecznej. Następnie wlać rozpuszczoną czekoladę, zmiskować. Wsypać pozostałą czekoladę, połączyć.

Masę przełożyć do formy wyłożónej papierem do pieczenia. Na wierzch ponakładać niewielkie porcje curdu, czubkiem noża zrobić esy-floresy. 

Piec w 160 st. C. przez 40-50 minut.
Wystudzić.

Smacznego!

Ja tymczasem zaczynam wybierać konkretne przepisy na ciasteczka, które upiekę na Święta. C. kupił mi trzy przecudne puszeczki, mam jeszcze trzy inne, i choć część z nich muszę zapełnić smakołykami. Grudzień więc na Pożeraczce pełen będzie drobnych wypieków maści wszelakiej - być może któreś przypadną Wam do gustu na tyle, że zagoszczą nie tylko w mojej kuchni.

środa, 28 listopada 2012

Słodko-kwaśna

Przy okazji uroczej blondynki pisałam, że zakochałam się w świeżej żurawinie. Choć na surowo niezjadliwa, po upieczeniu staje się idealnym dodatkiem do słodkich ciast - kwaskowa, pyszna! W dodatku ten kolor... Sami powiedzcie, jak tu jej nie kochać...?

Po upieczeniu ciasta została mi odrobina, i zastanawiałam się, co z niej przygotować. Najprościej byłoby upiec kolejną blondynkę, ale... Chciałam poeksperymentować, poszukać nowej pary dla żurawiny. Z pomocą przyszła mi Kabamaiga - kiedy zobaczyłam cranberry curd na jej blogu od razu wiedziałam, że to jest to, czego mi potrzeba. Przygotowanie jest banalnie proste i nie zajmuje wcale dużo czasu - polecam jednak zrobić od razu w większej ilości, bo znika szybko w niewyjaśnionych okolicznościach... Co jest dla niego świetną rekomendacją.

Jak z pewnością zauważyliście, staram się tłumaczyć wszelkie nazwy. Jednak curd - przynajmniej dla mnie - jest nieprzetłumaczalny. Ma coś z budyniu, ale jednak jest delikatniejszy. Coś w rodzaju kremu, ale to jednak nie ta konsystencja. Curd jest świetny do naleśników, jako nadzienie do babeczek, idealny jako wykończenie sernika. Standardowo - kojarzy mi się z cytrynami, ewentualnie pomarańczami. Widziałam jednak na blogach, że dziewczyny eksperymentowały z nim na różne sposoby. Ten z żurawiny jest wyjątkowo udany - choć następnym razem zmniejszyłabym nieco ilość cukru, bo wyszedł jednak dość słodki. Nie za słodki, ale jak dla mnie powinien mieć bardziej wyczuwalną kwaśną nutę. 

A jutro pokażę Wam, co zrobiłam z tą częścią kremu, której nie wyjadłam prosto z miseczki...

Cranberry curd


Składniki:
(na 250 g)
  • 150 g świeżej żurawiny
  • 60 ml wody
  • 30 g masła
  • 110 g cukru
  • 2 jajka

Żurawinę umyć, przełożyć do garnka, zalać wodą i gotować, aż popęka - około 10 minut. Masę przetrzeć przez sitko. Z powrotem przełożyć do garnka, dodać cukier i masło. Podgrzewać, aż masło i cukier się rozpuszczą.
Jajka ubić, powoli dodawać do masy, cały czas mieszając. 
Gotować na średnim ogniu, aż masa zgęstnieje (około 10 minut), cały czas mieszając. 
Ostudzić.
Przechowywać w lodówce.

Smacznego!

Chciałabym się też pochwalić - na blogu u Marty udało mi się wygrać absolutnie przecudny kubek - nie mogę się doczekać, aż będę mogła wypić w nim herbatę... A w niej umoczyć ciasteczko. 
Dziękuję raz jeszcze!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Na chrupko. Z czekoladą

Pisałam już ostatnio, że uwielbiam biscotti. Do tej pory jednak nie pojawiały się na blogu, nie piekłam ich też tak często, jak bym chciała. Sama nie wiem, dlaczego... W każdym razie postanowiłam te karygodne zaległości nadrobić, i teraz będę Was tymi ciasteczkami katować. Może znajdziecie tu takie, które skuszą wystarczająco, żeby je upiec? 
Tym razem sięgnęłam do Saved by cake Marian Keyes - zobaczyłam je, gdy szukałam przepisu na ciasto z buraczkami. W oryginale z pistacjami - u mnie bardziej klasycznie, z migdałami (mam resztkę pistacji, dla których już znalazłam odpowiedni wypiek; wkrótce przygotuję i podzielę się przepisem). Robi się je inaczej niż poprzednie, które pojawiły się na blogu - zimne masło, osobno ubijane jajko - jednak efekt jest bardzo podobny. Te wyszły bardziej chrupiące, twardsze, choć piekłam tyle samo, co poprzednie - ale to akurat zasługa kakao. C. był nimi zachwycony chyba jeszcze bardziej niż ich poprzednikami - bardzo przypadło mu do gustu maczanie ciasteczek w kawie czy kakao (herbaty nie pija) i zjadanie takich lekko rozmiękłych, z chrupiącymi migdałami i rozpływającą się w ustach czekoladą. Muszę przyznać, że wyglądają uroczo - prawie czarne, z jasnymi plamami orzechów. I smakują naprawdę świetnie - polecam z pełną odpowiedzialnością.

I już wiem, jakie będą następne - z piernikową nutą, koniecznie! W końcu najwyższy czas, żeby i w mojej kuchni zapachniało Świętami...

Kakaowe biscotti z czekoladą i migdałami


Składniki:
(na 8-10 sztuk)
  • 120 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 4 łyżeczki ciemnego kakao
  • 70 g cukru
  • 50 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka oleju
  • 60 g całych migdałów bez skórki
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i kakao, wymieszać z cukrem. Masło posiekać z mąką, a następnie rozetrzeć palcami, aż masa będzie miała konsystencję mokrego piasku. 
Jajko ubić w osobnej misce, dodać do masy maślanej razem z olejem. Połączyć. 
Czekoladę posiekać niezbyt drobno, dodać do masy razem z migdałami. Dokładnie połączyć.

Z masy uformować wałeczek, następnie go spłaszczyć. Zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez około 1 godzinę.

Schłodzone ciasto odwinąć z folii, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec 30 minut w 180 st. C.
Wyjąć z piekarnika, ostudzić przez 10 minut.

Następnie pokroić po skosie w plastry grubości 1 cm. Ułożyć płasko na blasze.

Piec 20 minut w 180 st. C.
W połowie przewrócić na drugą stronę.
Całkowicie ostudzić.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!


Macie ochotę poczytać o książkach kulinarnych, z których korzystam i w których szukam inspiracji? O gazetach, które lubię kupować albo chociażby przejrzeć od czasu do czasu? Na wielu blogach pojawiają się recenzje, u mnie do tej pory tylko czytadeł niekulinarnych. Ostatnio pomyślałam, że może warto by to zmienić... Bylibyście zainteresowani?

piątek, 23 listopada 2012

Blondynka w czerwieni

Ostatnio wspomniałam o pewnych kuleczkach, które podbiły moje podniebienie od pierwszego kęsa. Broń Boże nie na surowo - tak kwaśne, że nawet zaawansowani cytrynożercy nie dadzą im rady. Po upieczeniu nabierają lekkiej słodyczy - choć nadal mocno kwaśne, wspaniale kontrastują ze słodkimi dodatkami. W dodatku mają cudny, rubinowy kolor. I jak tu się w świeżej żurawinie nie zakochać...? 

Do tej pory znałam tylko suszoną - używam jej chętnie, bo też jest lekko kwaskowa, i świetnie nadaje się jako dodatek do wielu ciast. Świeża kusiła mnie ogromnie, ale zawsze było nam jakoś nie po drodze... Aż w zeszłym tygodniu weszłam do sklepu i bez zastanowienia - kupiłam. A w domu zaczęłam dumać, co by z niej zrobić... Najpierw pomyślałam o brownie - miałam ochotę na czekoladę, no i potrzebowałam naprawdę słodkiej bazy. Później przyszły mi na myśl serniczki z żurawiną i białą czekoladą - na zdjęciach wyglądają tak kusząco... Ale przecież dopiero co upiekłam sernik! A wiadomo, że co za dużo, to niezdrowo... 
I wtedy mnie olśniło - a jakby to połączyć...? Biała czekolada plus ciężkie, słodkie ciasto - blondies jak nic! Najlepszy przepis znalazłam na Moich wypiekach - zamiast migdałów dałam żurawinę. I dobrze zrobiłam, bo ciasto wyszło mega słodkie! Ja zmniejszyłabym ilość cukru następnym razem, C. stwierdził, że jest idealne (faceci jednak mają wyższy próg odporności na słodkość...). Co do migdałów, nie mogę się zdecydować - z jednej strony z pewnością wzbogaciłyby strukturę ciasta - chrupiący kawałeczek od czasu do czasu ciekawie wpłynąłby na smak - jednak z drugiej strony mogłyby zakłócić idealną miękkość - blondies bowiem rozpływają się w ustach... Nie tak zbite i ciężkie jak ciemny kuzyn, jednak wciąż dość ciężkie i konkretne. Brązowy cukier z podpieczonymi kawałkami białej czekolady nadaje wspaniałego karmelowego posmaku - bajka, mówię Wam! I choć do tej pory zdecydowanie wolałam brownies, tym razem to blondynka podbiła moje serce - ciężko jej się oprzeć, w dodatku w tej kuszącej czerwieni...

Blondies ze świeżą żurawiną


Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 200 g białej czekolady
  • 80 g masła
  • 75 g jasnego brązowego cukru
  • 2 jajka
  • 130 g mąki pszennej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 100 g świeżej żurawiny

Czekoladę dość drobno posiekać.
Masło rozpuścić, do gorącego wrzucić 150 g czekolady, wymieszać aż do rozpuszczenia.
Do miski przesiać mąkę z proszkiem, wymieszać z cukrem i solą. Po jednym wbijać jajka, miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, zmiksować. Dodać jeszcze ciepłą czekoladę, dokładnie połączyć. Wsypać resztę czekolady i żurawinę, wymieszać łyżką.
Masę przelać do formy wyłożónej papierem do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 25-30 minut.
Wystudzić przed wyjęciem z formy.

Smacznego!


Jakie blogi najbardziej lubicie odwiedzać? Te skomercjalizowane, z dużą ilością konkursów i notatek na temat przeróżnych produktów czy raczej te mniejsze, bardziej osobiste, gdzie zdjęcia zachwycają tylko czasem, ale między wierszami można wyczytać skrawki osobowości blogera? Za co lubicie blogi kulinarne, wolicie je od książek czy gazet, ufacie im bardziej? 
Bo ja szukam wszędzie po trochu...

czwartek, 22 listopada 2012

Liebster Blog Award - dziękuję!

Dzisiaj będzie zupełnie niekulinarnie, za to trochę osobiście. 
Od jakiegoś czasu po blogach krąży Liebster Blog Award i tak się złożyło, że i ja zostałam wyróżniona. Na początku przez jedną osobę, później drugą i trzecią, aż uzbierało mi się tego całkiem sporo. Jestem naprawdę dumna i bardzo się cieszę, że lubicie mojego bloga na tyle, żeby go wyróżnić, a mnie chcecie poznać troszkę lepiej.
Jednak nagnę nieco zasady zabawy: nie będę wyróżniać kolejnych blogów, bo chyba już wszyscy odpowiadali na pytania. Po za tym - na Wasze pytania odpowiem selektywnie, bo 99 to jednak troszkę sporo... I kto by to chciał potem czytać...?

No to zaczynamy!


Po pierwsze serdecznie dziękuję MarcieMadleneAnecieEwelinkowiKolanu MuchyŁucjiGdy w Brzuchu burczyAdze i Oli - sprawiłyście mi ogromną przyjemność - pisząc tego posta nie mogę się nadziwić, że tyle osób uważa mój blog za... Coś ciekawego i wartego poświęcenia mu chwili czasu i uwagi. Dziękuję ogromnie!

1. Owoce morza i ślimaki czy schabowy i kapusta?
Ani jedno, ani drugie. Albo inaczej - i jedno, i drugie, ale od czasu do czasu, bo najbardziej to ja jednak lubię makaron...
2. Twój słodki sposób na rozgrzewkę.
Hmm... Gorąca czekolada. Najlepiej z alkoholową nutą. 
3. Najciekawsze połączenie kulinarne jakie jadłam...
Hmpf... C. swego czasu zaskoczył mnie ogromnie, kiedy do kiełbaski na talerzu dorzucił mi... Dżemik. Truskawkowy. Popatrzyłam na niego zdziwiona: ale dżemik? Deserek to później, na innym talerzu chyba... Okazało się, że to jednak nie deserek. Wtedy po jednym kęsie odpuściłam, teraz wcinam namiętnie za każdym razem, jak mi takie cudo zaserwuje.
4. Twój smak dzieciństwa...
Kilka: świąteczny piernik i makowiec mojej Babci, pieczone pierogi z pieczarkami, zupa mleczna z kluseczkami, kluski ziemniaczane mojego Dziadka... I pomidorowa Mamy.
5. Przelicznik na szklanki/łyżki/łyżeczki czy gramy/mililitry?
Zdecydowanie gramy i mililitry - są dokładniejsze, a ja zawsze lubiłam matematykę.
6. Pizza czy schabowy?
Raczej pizza. Choć czasem schabowy.
7. Książka, którą trzeba przeczytać?
Kraina Chichów Jonathana Carrolla - ukochana od pierwszego przeczytania, genialna.
8. Masz 20 minut na szybki obiad, co zrobisz?
Zasadniczo to C. gotuje obiady... Ale jakbym musiała się wspiąć na wyżyny, to krem z marchewki. Szybki, prosty, pyszny.
9. Moje ulubione miejsce na zakupy spożywcze?
Bo ja wiem...? Wszystko uzależnione jest od możliwości - w mojej wiosce Super Brugsen, bo miewają rabarbar, świeżą żurawinę i kurki. A kiedy mam możliwość, uwielbiam targ w Aarhus - najlepsze i najpiękniej pachnące warzywa i owoce w okolicy!

Od każdego po jednym pytaniu, mam nadzieję, że choć trochę Was usatysfakcjonowałam i że dowiedziałyście się o mnie choć odrobinę więcej.

Raz jeszcze serdecznie dziękuję za wyróżnienie - dla takich rzeczy warto pisać bloga.

PS Dostałam jeszcze jedno wyróżnienie, tym razem od Pepy - dziękuję.
Dziesiąte pytane jest Twoje:

10. Skąd czerpiesz najczęściej kulinarne inspiracje?
Z książek, gazet i innych blogów kulinarnych przede wszystkim. Czasem zdarza mi się, że mam ogromną ochotę na jakiś konkretny składnik (czekolada...), i wtedy staram się sama wykombinować, co do niej pasuje. Bywa też, że zjem coś pysznego, i wtedy staram się to odtworzyć w mojej kuchni.

PS 2 Trafiło się raz jeszcze - tym razem serdecznie dziękuję Małce.
Jedenaste pytanie od Ciebie:

11. Ile razy pomyślałaś co za kretyńska zabawa zanim się przełamałaś i zdecydowałaś wziąć udział?
Nie pomyślałam ani razu - to miłe, że ktoś czyta mojego bloga i uważa go za godnego uwagi. Ale zanim zebrałam się do napisania tego posta, minęła dłuższa chwila...

PS 3 I jeszcze jedna nominacja - tym razem bardzo dziękuję Eli.
Zaczynamy od nowa?

1. Uszka na Święta kupione czy robione?
Tylko robione, nigdy nie jadłam kupnych uszek. Jak jestem w Polsce, pomagam Babci przy robieniu, jeśli nie - tylko podjadam.

PS 4 I jeszcze bardzo ładnie chciałabym podziękować za nominację Ilonie - rozpieszczacie mnie.

2. Jakich narzędzi w kuchni Ci brakuje?
Hmm... Bo ja wiem? Chciałabym mieć taki ogromny mikser planetarny, ale i tak nie mam na niego miejsca, a wyrabianie ciasta drożdżowego rękami ma swój niesamowity urok... Mam nadzieję od Mikołaja dostać małą (16-18 cm średnicy) tortownicę - bo czasem chciałabym upiec tort dla dwóch osób, a nawet najmniejsza dwudziestka jest wtedy za duża. I bardzo by mi się przydał palnik - do creme brulee i bezy włoskiej. I porządna, głęboka patelnia - bardziej dla C. niż dla mnie, bo to on gotuje obiady. I taki malutki rondelek, do rozpuszczania masła na przykład.
A myślałam, że wszystko mam...

PS 5 I jeszcze dziewczyny z Siekierą po jajach uznały, że mój blog wart jest wyróżnienia. Dzięki wielkie! Trzecie pytanie od Was:

3. Czekolada białą, mleczna czy gorzka?
Zależy, do czego. Do pieczenia prawie zawsze ciemna, czasem biała, mleczna niezwykle rzadko. Do jedzenia - najlepiej mleczna, ewentualnie biała, ciemnej powyżej 65% nie daję rady...

PS 6 Tym razem wyróżniła mnie Julia - dziękuję bardzo.
Od Ciebie pytanie numer cztery:

4. Wytworne torty czy 20minutowe ciasteczka?
Zależy: od tego, ile mam czasu, od okazji, od nastroju, od chęci na konkretne słodkości. Mogą też być ciasteczka, które przygotowuje się dwa dni, albo tort w pół godziny. Wszystkie warte jest wypróbowania.

PS 7 I jeszcze jedna nominacja - tym razem od Katarzyny - dziękuję ogromnie.

5. Największa kulinarna wpadka.
Hmm... Nie wiem, nie pamiętam. Zdarzały mi się zakalce, ale nie jakieś spektakularne, nic mi nigdy nie wybuchło...
Chociaż: dawno, dawno temu, jak jeszcze byłam w liceum, jadłam z koleżanką śniadanie. Jakoś tak wyszło, że wysmarowałam dżemem cały talerz, a bułeczka nadal była sucha... Oj, długo się ze mnie śmiali.

PS 8 Troszkę już czasu minęło od ostatniej nominacji i wygląda na to, że Liebster Blog Award zaczyna zataczać koło. Tym razem pytanie od Bernadetty:

6. Noc czy dzień?
Hmpf... Nie wiem... Lubię jedno i drugie, w odpowiednich proporcjach.

Oraz kolejne od Agaty:

7. Czym jest dla Ciebie szczęście?
Przez ostatni rok - codziennością.

Dzięki Dziewczyny!

PS 9 Tym razem bardzo dziękuję za nominację autorce bloga Kulinarne rozterki. Bardzo mi przyjemnie.

8. Sposób na udany weekend?
Jeśli akurat nie muszę iść do pracy - to już jest połowa sukcesu. Jeśli C. jest w domu, to zasłużone wylegiwanie się w łóżku, długi spacer z Ptysią i przygotowywanie obiadu przez pół dnia. Jeśli jestem sama - książki. I ciasto.

PS 10 Niezwykle miłym zaskoczeniem jest wyróżnienie od Sosny:

9. Ulubiona bajka z dzieciństwa to...
Hmm... Miałam taką książkę, w czerwonej okładce, z bajkami z dalekiego wschodu. Uwielbiałam ją! Dziadek wyczytał mi ją na wszystkie możliwe strony. Nie pamiętam tytułu (co za wstyd!), ale jak będę u Babci, to poszukam (ona ma wszystkie moje książki z dzieciństwa).

PS 11 I jeszcze jedna nominacja, tym razem od Natt. Dziękuję ogromnie!

10. Chciałabyś wydać własną książkę kucharską?
No ba! Pewnie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z nierealności takiego obrotu sprawy, ale z pewnością byłoby to coś niesamowicie wspaniałego.

PS 12 Tym razem ogromnie dziękuję Ami - bardzo mi miło, że mnie zauważyłaś.

11. Pieczenie/gotowanie jest dla mnie...
Najpierw pieczenie stało się sposobem na nudę, później zamieniło się w prawdziwą pasję. Przy pieczeniu się relaksuję, ale lubię też podejmować wyzwania i uczyć się nowych rzeczy. Gotowanie to sposób na wspólne spędzanie czasu z moim chłopakiem - uwielbiamy wspólne godziny w kuchni.

PS 13 Ogromnie dziękuję autorce bloga Pyszne kaprysy za kolejną nominację.

1. Śniadanie na słono czy słodko?
Uwielbiam te na słodko, ale najczęściej jadam jednak słone. Może dlatego te słodkie zawsze są wyjątkowe.

PS 14 Tym razem czuję się wyjątkowo uhonorowana przez Polę.

2. Kiedy odkryłaś w sobie pasję gotowania?
Kiedy przyjechałam do Danii, przez pewien czas szukałam pracy. Umierając z nudów, zaczęłam trochę gotować, a potem piec. To drugie zajęcie wciągnęło mnie ogromnie, i od tamtej pory ciągle staram się udoskonalać swoje zdolności.

PS 15 Bardzo dziękuję za nominację autorce bloga Kipi kasza.

3. Czy da się dobrze i tanio?
Oczywiście. Moim zdaniem warto korzystać z produktów sezonowych - są dość tanie i bardzo dobrej jakości, i nie potrzebują wiele, żeby zabłysnąć na talerzu.