czwartek, 29 września 2011

Wielkie zmiany i cisza na blogu

Cicho tutaj ostatnio, prawda...? Cicho będzie jeszcze czas jakiś. Wszystko przez wielkie zmiany, do których przygotowywaliśmy się od jakiegoś czasu, a które teraz powoli i mozolnie wprowadzamy w życie. Przeprowadzka! I choć nowe mieszkanko jest większe i zdecydowanie odpowiedniejsze dla trzech osób i psa, i bardzo, bardzo mi się podoba, przenoszenie wszystkiego to jednak ciężka praca jest... Co do niektórych rzeczy nie zdawałam sobie w ogóle sprawy, że znajdują się w moim posiadaniu! Jest mnóstwo rzeczy do zrobienia, do kupienia, i naprawdę nie wiem, kiedy uda mi się wrócić do kuchni. Internet powędruje z nami od poniedziałku, ale wątpię, żebym ja wróciła tak szybko. Mam jednak nadzieję, że nastąpi to raczej prędzej niż później, i że na mnie poczekacie. 

Tak więc: do napisania!

czwartek, 22 września 2011

Pierwszy powiew jesieni

Poczułam to wczoraj rano. Jesień. Choć zdaję sobie sprawę, że już od dłuższego czasu jest wszędzie w okół, to dopiero teraz poczułam ten zapach. Przyniesiony wiatrem, chłodnym, ale nie przeszywającym na wskroś. Obietnicę długich wieczorów w ulubionym fotelu, mglistych poranków, krótkich, szarych dni i deszczowych nocy. Obietnice pachnące ciepłą szarlotką i ciastem drożdżowym. Ciepłem domu, kiedy za oknem straszą jesienne duchy. I wiecie co...? Odpięłam kurtkę, pozwoliłam wiatrowi szarpać szalik, i słuchałam. Nie boję się jesieni, depresji, nieustającego deszczu. Czekam na spokojne chwile, które tylko jesień przynosi. I najlepsze - czekanie na Święta. Już powoli zaczynam myśleć o choince... Przecież to tak niedługo!

Póki co mój ogród odwleka te wizje, regularnie obdarowując mnie malinami. Znów uzbieraliśmy wiaderko, i trzeba je było jakoś przetworzyć. Ponieważ D. zasmakował w jabłkowym cieście z budyniem, postanowiłam przygotować coś podobnego z malinami. I wyszło... Trochę dziwnie. Za sprawą kwaśnej śmietany i braku jajek zapewne. Masa ma konsystencję nie tyle budyniową, co... Właściwie to nie mam pojęcia, jak to określić. Nie budyń, nie pianka, nie masa śmietanowa... Takie bardzo lekkie, dość słodkie coś. Po pierwszym zaskoczeniu naprawdę smaczne. Można zjeść kilka kawałków (rumieniec wstydu wypełza mi na policzki, kiedy to piszę...) i w ogóle się ich nie czuje! Bardzo delikatne ciasto. Lekko owocowe i kwaskowe za sprawą jesiennych malin. Najlepszemu Sąsiadowi też zasmakowało. Warto spróbować, choć zastanawiam się, jak smakowałoby z jajkami w masie...
Przepis znaleziony w gazetce Pieczenie jest proste nr 2/2007.

Kruche ciasto z malinami




Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

kruche ciasto:
  • 220 g mąki pszennej
  • 75 g cukru
  • 120 g zimnego masła
  • 1 żółtko

krem:
  • 1 opakowanie budyniu śmietankowego (40 g)
  • 400 ml mleka
  • 50 g cukru
  • 220 g kwaśnej śmietany (18%)
  • 275 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 250 g malin, świeżych lub mrożonych
  • 2 łyżki cukru pudru

Mąkę przesiać do miski. Wymieszać z cukrem. Dodać pokrojone masło, zagnieść kruszonkę. Wbić żółtko, szybko zagnieść jednolite ciasto. Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 60 minut.

Budyń rozprowadzić w 100 ml mleka. Resztę mleka zagotować z cukrem. Do wrzącego płynu wąskim strumieniem wlać rozrobiony budyń, cały czas mieszając. Chwilę pogotować, mieszając (uważać, żeby się nie przypaliło). Ostudzić.

Ciastem wylepić formę, formująć brzeg wysoki na 3 cm. Gęsto ponakłuwać widelcem spód i brzegi.

Podpiec w 200 st. C. przez 12-15 minut.
Przestudzić.

Zimny budyń wymieszać z kremówką i kwaśną śmietaną na gładką masę. Wylać na przestudzony spód, na wierzchu rozłożyć maliny.

Piec w 175 st. C. przez 50-60 minut.
Ostudzić i przed podaniem posypać cukrem pudrem.

Smacznego!

Tymczasem w domu coraz więcej kartonów, niedługo zamiast szafy też będą kartony. Pieczołowicie zawijam każdą szklankę w gazetę, ostrożnie układam jedną obok drugiej. Mam nadzieję, że obejdzie się bez ofiar... I choć nie przepadam za przeprowadzkami, czuję coraz większe podniecenie. Jeszcze tylko kilka dni!

środa, 21 września 2011

Bo dawno malin nie jedliśmy

Że niby jesień już wygoniła lato? Bo zimno, deszczowo i wietrznie? Też tak myślę, jednak mój ogródek się zbuntował. A właściwie jedna część ogródka, w której rosną krzaki malin. Mój malinowy chruśniak. A tam - czerwono! Co drugi dzień zbieram litrowe wiaderko. Za mało na przetwory, za dużo do jedzenia ot tak. W związku z tym - wymyślam, kombinuję, tworzę. W mojej kuchni pachnie malinami, nie jesienią (choć dynia w kącie cierpliwie czeka na swoją kolej). 

Ten serniczek jest już wspomnieniem. Niby łatwy, niby szybko, ale co ja z nim miałam... Zaczęło się od tego, że pokazałam Dużemu dwa zdjęcia i miał wybrać, które bardziej do niego przemawia. Wybór padł na różową piankę z Pani domu poleca: Ciasta i desery z owocami nr 6/2010. Przeczytałam przepis, i już wiedziałam, co zmienię. W oryginale w ogóle nie było serka, za to zdecydowanie większa ilość kremówki. I kwaśna śmietana, której oczywiście w lodówce brak. Dlatego to i owo odrzuciłam, coś od siebie dodałam - i jest. Delikatny, lekko kwaskowy, mocno owocowy serniczek na kruchym, słodkim, orzechowym spodzie. Rewelacja! Warstwy idealnie ze sobą współgrają, sprawiając podniebieniu prawdziwą rozkosz. A po nocy w lodówce, kiedy karmel nieco zmięknie, to już w ogóle bajka.

Co więc było nie tak...? Pierwsze podejście do karmelu okazało się niewypałem - zamiast złoto-brązowej masy, miałam ciemnobrązowego gniota pływającego w maśle. Do kosza. Nie wiem, co zrobiłam nie tak, bo drugie podejście, niczym nie różniące się od pierwszego, było idealne. Do tego orzechy, i już spód gotowy. Teraz dalej... Przecieranie malin przez sito: rzecz niby prosta. O ile w połowie komuś nie omsknie się rzeczone sito, i wszystkie pestki nie wpadną do przecieru. I od nowa... 
Całość zajęła mi mnóstwo czasu, wybrudziłam wszystkie plastikowe miski, i ogólnie byłam lekko załamana, wstawiając całość do lodówki. Nie spodziewałam się fajerwerków...
Pojechaliśmy z D. odwieźć Czarną na lotnisko, wróciliśmy, niepewnie zajrzałam do mojego tworka... Stwierdziwszy, że stężał, niewiele myśląc, ukroiłam na po kawałku. I w tym miejscu moje nastawienie uległo diametralnej zmianie - jednak warto było się męczyć... 
No i ten kolor - obłędny! Na zdjęciu w gazecie był lekko różowy - u mnie soczysty, intensywny kolor. Piękny! 

Jeśli zrobicie wszystko, jak w przepisie przykazano, z pewnością ominie Was wiele przygód i zaoszczędzicie sporo czasu. A serniczek polecam - jest naprawdę smaczny. Na pożegnanie sezonu malinowego jak znalazł.

Sernik malinowy na zimno



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)

spód:
  • 100 g mielonych orzechów laskowych
  • 100 g posiekanych orzechów laskowych
  • 80 g cukru
  • 125 g masła

masa:
  • 400 g serka kremowego
  • 225 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 90 g cukru pudru
  • 675 g malin, świeżych lub ze słoika
  • 2 białka
  • 6 łyżeczek żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 150 ml gorącej wody

Cukier z masłem włożyć do rondla. Podgrzewać na średnim ogniu, aż się skarmelizuje i będzie brązowo-złote. Wsypać orzechy, dokładnie wymieszać. Gorące rozprowadzić na dnie tortownicy, wyłożonej folią aluminiową i posmarowaną cienką warstwą masła. 

Ostudzić, po czym schłodzić w lodówce do całkowitego zastygnięcia.

Maliny zmiksować blenderem z cukrem pudrem. Przetrzeć przez gęste sitko, żeby pozbyć się pestek.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, po czym rozpuścić w gorącej i ostudzić.
Białka ubić na sztywną pianę. Kremówkę również ubić na sztwyno.
Serek ubić na puszystą masę z cukrem waniliowym. Dodać kremówkę, połączyć. Powoli wlewać żelatynę, cały czas mieszając, aż do uzyskania jednolitej masy. Dodać maliny, dokładnie połączyć. Na koniec delikatnie wmieszać łyżką białka.

Masę wyłożyć na schłodzony spód. Wstawić do lodówki na 4-5 godzin.

Smacznego!

Samolotem leciałam dwa razy - do Londynu, a później z Londynu do Aarhus. Bardzo przyjemne doświadczenie - nie boję się latać, sprawia mi to niezwykłą frajdę. D. jeszcze nie miał okazji szybować w przestworzach i na lotnisku doszliśmy do wniosku, że warto by było się gdzieś wybrać. Możemy Ptysię zostawić na weekend z Szanownym Bratem, i wybrać się do... Właśnie. Gdzie? Co polecacie jako cel weekendowej wyprawy? Co ciekawego można tam zobaczyć? Co pysznego zjeść? Z przyjemnością zapoznam się z Waszymi propozycjami, i może którąś uda mi się wcielić w życie.

wtorek, 20 września 2011

Tylko dla dorosłych

Nie mamy za bardzo czasu na filmy. I nie wiem w sumie, jak to się stało, że w weekend obejrzeliśmy aż trzy (i dodatkowo trzy odcinki jednego z moich seriali). Dwa z nich łączy osoba znanego chyba wszystkim Justina Timberlake'a, który jakoś nigdy nie zrobił na mnie wrażenia swoją muzyką (tak, tak, ma kilka niezłych kawałków... Ale tylko kilka!), za to w obu filmach zagrał naprawdę dobrze. Aż miło się na niego patrzyło (przynajmniej w jednym...)! 

Najpierw o tym, który zdecydowanie zrobił na mnie najlepsze wrażenie. Mianowicie - komedia romantyczna tylko dla dorosłych, z dużą dawką seksu, sprośnych tekstów i nagich ciał. 



Dylan to przystojny dyrektor artystyczny z Los Angeles. Jamie to śliczna dziewczyna, łowca głów z Nowego Jorku. Poznają się, kiedy ona stara się zwerbować go do pracy dla firmy w jej mieście. Zgodził się, a kilka biznesowych spotkań przerodziło się w przyjaźń. Oboje mają problemy z uczuciami - Jamie to niepoprawna romantyczka, marząca o miłości jak z filmu, Dylan szukając tej jedynej, dostaje kolejne kosze. Dochodzą do wniosku, że seks bez uczuć będzie dla nich idealnym rozwiązaniem. Każde dostanie to, czego szuka, bez zawirowań i niepotrzebnych przykrości. Jednak perfekcyjny układ nie trwa długo - bo czy seks bez uczuć jest możliwy...? 

To tylko seks obejrzałam z prawdziwą przyjemnością - jest śmieszny, ale też nie taki całkiem głupi. Bez rzewnych scen charakterystycznych dla komedii romantycznych, ale o poszukiwaniu prawdziwej miłości. Jest też wielki gest, po którym każda kobieta by uległa. Każda...? Jamie też...?
Polecam bardzo - komedia z jajem, przy której nie można się nudzić. A niektóre sceny, hmm... Bardzo przyjemne wizualnie.

To tylko seks
2011
reżyseria: Will Gluck
scenariusz: Will Gluck, Keith Merryman
Dylan: Justin Timberlake
Jamie: Mila Kunis

sobota, 17 września 2011

Krucho, bezowo, malinowo

Jakież było moje zdziwienie, kiedy ostatnio udało nam się uzbierać jeszcze dwa litry malin w ogródku! Krzaki wsadzaliśmy w tym roku, i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się po nich zbyt wiele. Ot, kilka słodkich owoców do pojedzenia przy okazji. Tymczasem okazało się, że kiedy my urlopowaliśmy się w Polsce, nasze krzaczki wzięły się za siebie i zaczęły owocować z całych sił. Mam nadzieję, że jeszcze kilka razy uda mi się nimi nacieszyć! Póki co postanowiłam zrobić coś z tym, co miałam. Część zjedliśmy, reszta wylądowała w cieście. Nic to nowego ani odkrywczego, ale mówię Wam - satysfakcja gwarantowana! Kruchutki, cienki spód, na tym gruba warstwa soczystych owoców, a na wierzchu chrupiąca, słodka beza. Moje maliny były dość kwaśne, ale taka równowaga smakowa między warstwami mi bardzo odpowiada. Zawsze jednak możecie swoje dosłodzić do smaku.

Odwiedził nas ostatnio Najlepszy Sąsiad (który aktualnie jest słomianym wdowcem), i osładzałam mu to samotne życie ciastami. I o ile D. stwierdził, że jabłka z budyniem są zdecydowanie lepsze, NS wybrał dzisiejszą tartę - nie była dla niego za kwaśna, tylko w sam raz. Każdy lubi co innego, i dlatego tak lubię szukać i wypróbowywać nowe połączenia - zawsze znajdzie się ktoś, komu zasmakuje.

Skąd przepis? Ha! Nie wiem. Poszłam do kuchni mając w głowie to, co chcę osiągnąć. Nie opierając się na żadnej konkretnej recepturze, po prostu wymieszałam i upiekłam. Efekt? Rewelacja! Cytryna delikatnie przebijająca się wśród reszty smaków idealnie dopełnia całości, warto więc ją dodać do spodu. Mimo wszystko całość to wolna amerykanka - jak kto lubi. Najważniejsze, żeby smakowało!

Tarta z malinami i bezą



Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 28 cm)

spód:
  • 200 g mąki pszennej
  • 50 g cukru
  • 130 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • skórka otarta z 1 cytryny

nadzienie:
  • 600 g malin
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej

beza:
  • 2 białka
  • 110 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka ekstraktu z cytryny

Mąkę przesiać do miski, wsypać cukier i zetrzeć skórkę z cytryny. Wymieszać. Dodać pokrojone w kostkę masło, wyrobić kruszonkę. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić przez 1-2 godziny w lodówce.

Schłodzonym ciastem wylepić formę do tarty i gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 180 st. C. przez 12-15 minut.
Ostudzić.

Maliny delikatnie wymieszać z mąką.

Białka ubić na szywną pianę, pod koniec partiami wsypując cukier wymieszany z cukrem waniliowym. Wlać ekstrakt, połączyć.

Na ostudzony spód równomiernie wyłożyć maliny, na wierzch panię z białek.

Piec 25-30 minut w 160 st. C.
Ostudzić.

Smacznego!



Jestem w lekkim szoku - ostatnie dni są słoneczne, choć chłodne. Mi to jednak nie przeszkadza, bo promyki słońca działają na mnie jak największa dawka witamin - chce mi się działać, coś robić, gdzieś pojechać... Dzisiaj co prawda od rana szaro i pochmurno, ale mam nadzieję, że w niedzielę nie będzie padało, to się z D. na jakąś wycieczkę wybierzmy. Bo później licho będzie z czasem... 

Tak czy inaczej, mam nadzieję, że u Was też słonko i złota polska jesień. Park, spacer, kasztany... Wiecie, że mam gdzieś zachomikowaną puszkę pure z kasztanów? Ciekawe, co dobrego da się z nich wyczarować...?

piątek, 16 września 2011

Z jabłkami. Inaczej

Jesień. Wciska się przez nieszczelne, drewniane ramy okienne. Złoci i czerwieni liście w parku. Pozwala nacieszyć się ostatnimi, kwaskowymi malinami. Wabi słońcem, żeby po chwili dmuchnąć prosto w twarz zimnym wiatrem. Szarpie szaliki i zrywa czapki z głów, zupełnie nie przejmując się, że tak nie przystoi. U Was też już jest? Nie daje o sobie zapomnieć ani na chwilę? 
Choć irytuje mnie oszukanym ciepłem i nie wiadomo skąd biorącym się deszczem, lubię ją. Bo jednak ma swój urok. Po spacerze, bez żadnych wyrzutów sumienia, można wtulić się w ulubiony koc, z gorącą herbatą w dłoni i patrzeć, jak za oknem chmury gonią nie wiadomo za czym, słuchać kropli stukających o parapet, wygrywających starą muzykę, stworzoną chyba wprost dla marzycieli.
Oj, wiele takich wieczorów przede mną...

Żeby poprawić nastrój nie tylko sobie, upiekłam ciasto. Wiedziałam, że musi być z jabłkami... Mam cały worek prosto z sadu Rodziców Dużego - twardych, kwaskowych, pysznych! Nie mogą się zmarnować. W gazecie Pieczenie jest proste nr 4/2010 zauroczyło mnie kruche ciasto z jabłkami i budyniem. Niby nic takiego, ale że nie próbowałam wcześniej takiego połączenia, nabrałam na nie ogromnej ochoty. Ciasto nie jest trudne, składniki nie są wymyślne, a efekt bardzo smakowity. Jedyny problem sprawiło mi ciasto, które nie bardzo chciało dać się rozwałkować, i było nieco lepkie... Jednak po upieczeniu nabrało odpowiedniej kruchości, a wylepianie formy aż tak niewdzięczne też przecież nie jest...
Kruchy spód, miękkie, ale nie rozbebłane jabłka, i delikatny, słodki budyń. Tak naprawdę nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać - bo to ciasto jest po prostu bardzo smaczne, i z pewnością jest świetną alternatywą dla tradycyjnej szarlotki, od której czasem warto odpocząć. Polecam!

Ciasto z jabłkami i kremem


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

kruche ciasto:
  • 250 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 100 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 120 g zimnego masła
  • 1 jajko
krem:
  • 2 opakowania budyniu waniliowego (po 40 g)
  • 500 ml mleka
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 125 g cukru
  • 2 jajka
  • 1 żółtko
  • 2 łyżki likieru Amaretto
dodatkowo:
  • 6 średniej wielkości jabłek
Mąkę przesiać z proszkiem do piczenia, wsypać cukier, cukier waniliowy i sól, wymieszać. Dodoać pokrojone na małe kawałki masło, połączyć z sypkimi składnikami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Uformować kulę, szczelnie zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Schłodzonym ciastem wylepić tortownicę, fomując dość wysoki, około 6 cm, rant. Gęsto ponakłuwać widelcem.

Podpiec w 200 st. C. 12-15 minut.
Ostudzić.

Proszek budyniowy dokładnie wymieszać z żółtkami i 150 ml mleka, żeby nie było grudek. Resztę mleka zagotować z cukrem i śmietaną. Wlewać rozrobiony budyń wąskim strumieniem, cały czas mieszając, wlać likier. Zagotować, zdjąć z ognia i wystudzić, od czasu do czasu mieszając.
Białka ubić na sztywną pianę.  Delikatnie wmieszać do ostudzonego budyniu.

Jabłka obrać, przekroić na połówki, wydrążyć gniazda nasienne.
Połówki owoców poukładać na wystudzonym spodzie, na wierzch wyłożyć krem, wyrównać powierzchnię.

Piec w 175 st. C. przez 30-40 minut.
Wystudzić.

Smacznego!


Mimo szarości mam ostatnio sporo energii - nawet chce mi się chodzić do pracy! I do szkoły też. Zupełnie nie jesienny nastrój... Mam nadzieję, że będzie mi towarzyszył przynajmniej do końca przeprowadzki - zdecydowanie lepiej się z niej cieszyć, niż na nią narzekać...

środa, 14 września 2011

Cappuccino

Oj, licho ostatnio z nowymi postami... Nie mam czasu na nic, powoli przygotowujemy się do przeprowadzki (jeszcze dwa i pół tygodnia, ale pewnie zleci raz dwa, a nie chcemy robić wszystkiego na ostatnią chwilę). Jedyne ciasto, które upiekłam po powrocie z Polski okazało się mega zakalcem (a piekłam je już kilka razy, więc zupełnie nie rozumiem, dlaczego). A jeszcze przed wyjazdem razem z Mamą robiłam sernik z brzoskwiniami i bezą, który już jest na blogu, i muszę powiedzieć, że obojętnie gdzie przyrządzany - jest pyszny!

Dzisiaj mam dla Was szybką i bardzo smaczną propozycję. Pijacie czasem cappuccino? A w domu, takie z paczki? Ja tak. Choć niezbyt często. Przeszkadza mi ten lekko chemiczny posmak - niby nic, a jednak. Swoją drogą, to chyba przez to, że nauczyłam się jeść domowo, i mi teraz te wszystkie polepszacze przeszkadzają (kiedyś nie zwracałam na nie uwagi zupełnie). Poza tym nie przepadam za zbyt słodkimi słodkościami (choć za kawałek dobrej bezy dałabym się pokroić...), więc kiedy znalazłam na Kuchennych fascynacjach domowe cappuccino, nie mogłam się oprzeć samodzielnemu przygotowaniu mieszanki. D. ją sobie dosładza, ale jego Mama bardzo chwaliła - właśnie za nieprzesłodzenie. Jest pyszne, lekko kakaowe, trochę mleczne. Mmm... Bajka.

Domowe cappuccino czekoladowe



Składniki:
(na około 300 g proszku)
  • 150 g mleka w proszku
  • 100 g cukru pudru
  • 25 g kakao
  • 40 g kawy rozpuszczalnej

Cukier puder przesiać z kakao i mlekiem w proszku. Osobno przez drobne sitko przesiać kawę (przetrzeć, jeśli jest grudkowata). Wszystko dokładnie wymieszać i przesiać jeszcze raz.
Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Parzyć wedle upodobań.

Smacznego!

W Danii jesień powoli wkracza w nasze życie. Jeszcze czasem zaświeci słonko, nie pada ciągle, ale wiatr szepcze do ucha o nadchodzących chłodnych dniach. W ogrodzie reszta malin czerwieni się na krzakach - muszę je oberwać, żeby żądna się nie zmarnowała. Są przecież takie pyszne! Ostatnie oznaki lata...

sobota, 10 września 2011

Dzień Marzyciela

Niedawno był Dzień Marzyciela, a jednocześnie Dzień Dobrych Wiadomości i Walki z Analfabetyzmem. A przy okazji moje małe święto... Właściwie już całkiem poważne. Z tej okazji mój Mężczyzna kupił mi kwiaty - najpiękniejsze, białe lilie. Dziękuję!


Powoli zaczynam się pakować, i jutro ruszamy. Witaj codzienności! 

środa, 7 września 2011

Czym się kończy niedobór pieczenia w organizmie

No i nie wytrzymałam... Siedziałam w domu z Tatą, plątałam się z kąta w kąt, aż w końcu stwierdziłam: dość! Nie zabrałam ze sobą książek, więc w sieci zaczęłam szukać inspiracji. Mama upiekła biszkopt, ciasta więc odpadały. Ale ciasteczka...? Takie małe, kruche, słodkie, na jeden kęs - dlaczego nie? Mogą dłużej poleżeć (choć po dwóch godzinach od upieczenia zostało ledwie sześć), do pogryzania od czasu do czasu. U Kaś znalazłam przepis idealny - niezbyt skomplikowany, ale też nie taki zupełnie oczywisty. Kruche ciasto, niesłodkie, za to bardzo delikatne, a jako kontrast słodziutka, chrupiąca beza. Mmm... Takie rzeczy to my lubimy... 

Do ciasta dałam dodatkowo cukier waniliowy, żeby jakoś wzbogacić jego smak, za to pominęłam kwaśną śmietanę z oryginalnego przepisu, gdyż po dodaniu żółtka miało już odpowiednią konsystencję (jeśli nie chciałoby się ładnie uformować, można dodać łyżeczkę właśnie śmietany, lub odrobinę zimnej wody). Na wierzch wyłożyłam grubą warstwę bezy, bo tak po prostu lubimy. Moje ciasteczka są dość duże, bo tylko takie foremki znalazłam u Mamy w szafie. Dlatego też nie wyszło ich za dużo. Poza tym robiłam z połowy porcji, bo tylko tyle masła znalazłam w lodówce, a nie chciało mi się specjalnie iść do sklepu.
Ciasto rozwałkowuje się dość dobrze, należy je jednak trochę podsypać mąką - nie będzie się wtedy kruszyć ani lepić do blatu. Jeśli zostanie Wam masy bezowej, można uformować po prostu kilka bezików - ja jednak nakładałam na ciastka na tyle dużo, że nie zostało prawie nic.

Przepis polecam - nie jest zbyt pracochłonny, a efekt zadziwia smakiem. A i wyglądają całkiem przyjemnie.

Kruche ciasteczka z bezą




Składniki:
(na 20 dużych sztuk)
  • 100 g zimnego masła
  • 180 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 żółtko

beza:
  • 1 białko
  • 100 g cukru

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia, wymieszać z cukrem waniliowym i wszystko posiekać z masłem. Wbić żółtko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

Gotowe ciasto rozwałkować na grubość około 2 mm, wycinać formą ciasteczka. 
Białko ubić na sztwyno, partiami wsypywać cukier. 

Ciasteczka ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, na wierzch wykładać łyżeczką warstwę bezy.

Piec w 170 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Urlop zaraz się kończy... Niewiarygodne, jak ten czas szybko zleciał! Pogoda póki co dopisuje, spokojnie robimy zakupy (moje ukochane tanie księgarnie pozamykano, nie wiem dlaczego, ale jestem tym faktem co najmniej zdegustowana...) i spacerujemy po mieście. Bardzo, bardzo jest przyjemnie! Ale wiadomo - wszystko, co dobre, szybko się kończy... Przed nami bardzo ekscytujący czas, pełen pracy, wyzwań, zmian. I wiecie co? Nie mogę się już doczekać!

wtorek, 6 września 2011

Babski wieczór

Urlop, jak to urlop. Przyjemności staramy przedkładać ponad obowiązki, czego owocem jest fakt, że nie mam nic, czym mogłabym pochwalić się na blogu. Od czasu sernika do kuchni nie weszłam (choć mam zamiar to zmienić). Za to usiadłam ostatnio z Mamą i obejrzałam film. Ona zmęczona po pracy, ja rozleniwiona odpoczywaniem, zdecydowałyśmy się na coś lekkiego i bardzo babskiego. Wojny ślubne wybrałyśmy właściwie przypadkiem, nieco zaniepokojone, czy aby na pewno warto, jednak zostałyśmy przyjemnie zaskoczone. Film jest zabawny, z ciekawą i spójną fabułą, wciągnął nas aż do ostatniej minuty.


Liv i Emma przyjaźnią się od najmłodszych lat. Jako małe dziewczynki były świadkami ślubu w hotelu Plaza i postanowiły, że kiedyś one wyprawią tą najważniejszą w życiu kobiety uroczystość właśnie tam. Zrządzeniem losu ich partnerzy - kilka lat później rzecz jasna - oświadczają im się w niemal tym samym czasie. Zachwycone dziewczyny umawiają się z najbardziej rozchwytywaną organizatorką wesel, która załatwia im dwa terminy w czerwcu. Sielanka się kończy, gdy okazuje się, że sekretarka popełniła błąd, i nasze bohaterki mają brać ślub tego samego dnia. Kiedy żadna nie chce odpuścić terminu, rozpoczyna się między nimi zimna wojna - której wesele będzie większe, który tort bardziej reprezentacyjny, która suknia piękniejsza? Z najlepszych przyjaciółek Liv i Emma zmieniają się w najzacieklejszych wrogów. Ich złośliwości przechodzą ludzkie pojęcie, a przy tym momentami bawią wręcz do łez.

Nam film się podobał - lekki, niewymagający skupienia, wciąga zabawnymi dialogami i sytuacjami. Oczywiście można by się czepiać, że fabuła nie jest specjalnie wymyślna (choć moim zdaniem całkiem oryginalna), a niejeden Pan z pewnością przymknąłby oko, jednak na babski wieczór w sam raz - ku radości i przestrodze. Polecam razem z Mamą!

Ślubne wojny
2009
reżyseria: Gary Winick
scenariusz: Greg DePaul, June Diane Raphael
Liv: Kate Hudson
Emma: Anne Hathaway
Marion St. Claire: Candice Bergen

poniedziałek, 5 września 2011

Polska, czyli kino

Tak już mamy - każdą wizytę w Polsce musi wieńczyć kino. Teraz przyjechaliśmy na całe dwa tygodnie, możliwe więc, że wybierzemy się raz jeszcze... Póki co obowiązkowy film zaliczony, i bardzo się cieszę, że dałam się namówić. D., jak tylko zobaczył zwiastun, oczka mu się zaświeciły i stwierdził, że musi. Mi do tej pory Conan kojarzył się z głupkowatym filmem ze Schwarzeneggerem, i ochoty aż tak wielkiej nie miałam. Mimo wszystko jednak w kinie lubię oglądać filmy, które robią wrażenie na dużym ekranie - pełne efektów, scen walki, akcji, gdzie mogę się właśnie tymi aspektami zachwycać. I cóż - Duży miał rację. Nowy Conan mnie nie zawiódł.



Głównego bohatera poznajemy jako młodego chłopca, który chcąc zrobić wrażenie na ojcu, wraz z innymi młodzieńcami z wioski, staje do wyścigu wokół wzgórza. Żeby nie było za łatwo, każdy z nich dostaje przepiórcze jajo, które musi donieść w całości. Kiedy zostają zaatakowani, wszyscy poza młodym Conanem zawracają. Ten jednak staje do walki, którą wygrywa, i pod nogi wodzowi wypluwa całe jajko (a przy okazji przynosi kilka głów). Niedługo po tym wioska Cymeryjczyków zostaje zaatakowana przez wojska Khalar Zyma, który w poszukiwaniu części magicznej maski morduje wszystkich mieszkańców. Conanowi udaje się przeżyć, i przysięga zemstę mordercy ojca. 
Kilka lat później Conan jest piratem, ma oddanych przyjaciół, i gdy spotyka Khalara, postanawia się zemścić. Przy okazji ratuje życie Tamarze - mniszce, której poszukuje Zym wraz z córką czarownicą. I tu zaczyna się walka o życie i zemstę.

Historię Conana zna każdy, dlatego nie jest ona zaskakująca. Za to ciekawie przedstawiona, z rewelacyjną oprawą graficzną. Film jest pełen akcji, walk, nie można ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu. Oglądało mi się naprawdę dobrze - bo to jest dokładnie to, czego oczekiwałam. 3D nie było tak spektakularne jak w Avatarze, ale kilka momentów zaparło mi dech w piersiach (szczególnie przepaść pod kołem, do którego przywiązali Tamarę). Polecam fanom tego typu filmów - nie będziecie rozczarowani!

Conan Barbarzyńca
2011
reżysera: Marcus Nispel
scenariusz: Thomas Dean Donnelly, Joshua Oppenheimer
Conan: Jason Momoa
Khalar Zym: Stephen Lang
Tamara: Rachel Nichols

Marique: Rose McGowan

piątek, 2 września 2011

Bomba. Kaloryczna...


Co za wstyd! Mama Chłopaków była u nas cały tydzień, a ja dla niej nic nie upiekłam! Poza tym, że pracowałam, ciągle byliśmy w rozjazdach, i jakoś tak nie było czasu na szaleństwa kuchenne. Chyba będę musiała to jakoś nadrobić przy innej okazji... A jeszcze pewnie niejedna się znajdzie.

Póki co, zrobiłam sernik dla mojej Rodziny. Kupiłam mascarpone, miałam też maliny od Mamy Dużego, w związku z czym w mojej głowie powstała wizja pięknego, różowego serniczka pełnego malin. Niestety, kiedy zabrałam się do dzieła, miałam tylko trochę owoców, i moja wizja legła w gruzach. Szczerze mówiąc, nie bardzo byłam na to przygotowana, improwizowałam więc na całego. A wiecie, jak takie działania wyglądają w nieswojej kuchni... Po pierwsze nie bardzo wiem, gdzie co Mama ma. Po drugie nie wiem też, co ma w ogóle. Tak więc grzebałam w szufladach, przetrząsnęłam lodówkę, pozaglądałam do szafek, wymieszałam, co zdobyłam - i jest! A właściwie to już nie ma, bo zjedliśmy dziś z Tatą resztę. 
No i muszę przyznać, że jak na tak mało zorganizowane działania, wyszło coś naprawdę smacznego. W serniku czuć kalorie, więc pewnie można by go mniej procentową śmietaną odchudzić, ale nam taki właśnie smakował bardzo. Kremowy, nie za sztywny, ale też nie rozpływający się, miękki i słodki, idealnie kontrastował z kwaskowymi malinami i orzeźwiającą galaretką, które sprawiły, że całość nie jest mdła. Mówię Wam - bajka! Ale dla odważnych, bo jak ktoś się boi kalorii, to niech lepiej dalej nie czyta... Choć jak wszyscy wiemy, maliny to samo zdrowie.

Sernik na zimno z malinami



Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

spód:
  • 120 g okrągłych biszkoptów

nasączenie:
  • 100 ml mocnej herbaty

masa serowa:
  • 500 g mascarpone
  • 500 ml śmietany kremówki (30%)
  • 170 g cukru
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • sok z 1/2 cytryny
  • 4 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki zimnej wody
  • 100 ml gorącej wody

wierzch:
  • 500 ml malin
  • 1 opakowanie galaretki wiśniowej
  • 400 ml gorącej wody

Spód formy wyłożyć folią aluminiową. Biszkopty zanurzać na sekundę w herbacie, po czym układać ciasno w tortownicy.

Mascarpone króko zmiksować. Wsypać cukier i cukier waniliowy, utrzeć. Wlewać śmietanę, cały czas ubijając. Dodać sok z cytryny, wymieszać. Masa powinna być gęsta, ale nie sztywna.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Wlać gorącą, wymieszać aż do całkowitego rozpuszczenia żelatyny. Ostudzić.
Wlewać żelatynę do masy serowej wąskim strumieniem, cały czas miksując.
Delikatnie wyłożyć na biszkopty, wyrównać powierzchnię. 
Poukładać na wierzchu maliny, delikatnie wciskając w masę.

Wstawić do lodówki na 1-2 godziny.

Galaretkę rozpuścić w gorącej wodzie. Ostudzić. 
Wylać delikatnie na wierzch sernika, wstawić do lodówki na 2-3 godziny, aż do całkowitego stężenia.

Smacznego!

Cztery dni urlopu uciekły nie wiem kiedy. Czas leci błyskawicznie, ale też ciekawie i przyjemnie. W najbliższym czasie na blogu będzie ciszej - zaraz po powrocie do Danii będziemy się pakować, przeprowadzać i rozpakowywać. Może to zająć dłuższą chwilę, ale mam nadzieję, że potem wrócę z nową energią w nowej kuchni!