poniedziałek, 28 lutego 2011

O pewnych maleństwach słów kilka

W weekend mieliśmy gości. Postanowiłam przygotować coś specjalnego - coś, co wymaga nieco większego nakładu pracy i czasu (którego póki co mam pod dostatkiem). Mimo wszystko nie mogło to być nic, co nosiłoby w sobie chociaż nikłe prawdopodobieństwo porażki. Dlatego też wybór padł na kruche babeczki. Eleganckie maleństwa, które nie są trudne w przygotowaniu, a prezentują się fantastycznie. Kuszą swoimi rozmiarami obiecując chwile słodkiej rozkoszy. A przecież jeden taki drobiazg niczyjej diety nie zrujnuje! 
Pierwotnie chciałam je wypełnić po prostu bitą śmietaną, ale stwierdziłam, że jak szaleć, to na całego. Przygotowałam swój pierwszy w życiu creme patissiere, i muszę powiedzieć, że jestem z niego bardzo zadowolona. Przepis od dawna miałam zapisany na jakimś świstku papieru, i niestety, ale nie jestem w stanie znaleźć źródła. Wszystko przez to, że krem ten pojawia się na większości blogów i stron o tematyce kulinarnej! Tym bardziej zachęciło mnie to do jego przygotowania - skoro innym wychodzi i smakuje, u mnie też musi się sprawdzić. I to jak! Pyszny był. W połączeniu z cieniutkim spodem z kruchego ciasta i kwaskowymi owocami kiwi smakował wyśmienicie.
Czekoladę można zamienić na mleczną, ale uważam, że wtedy całość mogłaby wyjść zbyt słodka. Nie warto też jej pomijać, gdyż zdecydowanie wpływa na doznania smakowe, a dodatkowo izoluje ciasto, które nie mięknie tak szybko.
Przepis może wydawać się skomplikowany, ale wcale taki nie jest. Wystarczy dobrze rozłożyć pracę - spody można przygotować kilka dni wcześniej, krem poprzedniego wieczoru, a tylko połączyć wszystko w całość przed przyjściem gości - najsmaczniejsze są zaraz po przygotowaniu, gdyż mimo wszystko kruche ciasto wchłania wilgoć z kremu i po jakimś czasie mięknie.

Maleństwa wszystkim smakowały, prezentowały się świetnie i jestem z nich naprawdę bardzo zadowolona. Z pewnością jeszcze to powtórzę. 

Kruche babeczki z creme patissiere i kiwi



Składniki:
(na 20-25 sztuk)

ciasto:
  • 170 g mąki
  • 110 g zimnego masła
  • 30 g drobnego cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 2 żółtka

creme patissiere:
  • 275 ml mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 3 żółtka
  • 60 g cukru
  • 15 g mąki pszennej
  • 15 g skrobi ziemniaczanej

dodatkowo do kremu:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 2 łyżki gorącej wody

dodatkowo:
  • 4 owoce kiwi
  • 150 g ciemnej czekolady (70%)

Mąkę przesiać do miski. Dodać schłodzone masło, posiekać nożem. Dodać cukier, cukier waniliowy i żółtka, szybko zagnieść. 
Włożyć do lodówki na około 1 godzinę.

Mleko zagotować. Żółtka ubić z ukrem na puszystą, jasną masę. Wsypać przesiane mąki, dokładnie wymieszać.
Powoli wlewać gorące mleko do masy żółtkowej, cały czas ubijając. Przelać masę do garnka i gotować do zgęstnienia, cały czas mieszając.
Zdjąc z ognia, wlać ekstrakt, wymieszać. Ostudzić.

Żelatynę namoczyć w odrobinie zimnej wody. Wlać dwie łyżki gorącej, mieszać do rozpuszczenia.
Kremówkę ubić na sztywno z sokiem z cytryny i cukrem. Wlać żelatynę, dokładnie wymieszać.
Kremówkę dodać do zimnego kremu, wymieszać na jednolitą masę. Schłodzić w lodówce.

Ciasto wyjąć z lodówki, rozwałkować na cienki placek, wycinać koła o średnicy większej niż foremki. Wyłożyć foremki tak, żeby ciasto dobrze przylegało do ścianek. Ponakłuwać widelcem.
Piec w 200 st. C. 10 minut, żeby nabrały ładnego, złotego koloru. Ostrożnie wyjąć z foremek, ostudzić.

Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Cienko posmarować dna upieczonych babeczek. Wystudzić do stwardnienia czekolady.

Z pozostłej narysować wzorki na papierze do pieczenia - można wcześniej zaznaczyć kontury ołówkiem. Włożyć do lodówki do całkowitego stwardnienia czekolady, następnie delikatnie zdjąć z papieru, żeby ich nie połamać.

Kiwi obrać, pokroić na cząstki, zostawić kilka grubszych plastórw pokrojonych w ćwiartki do dekoracji.
Resztę poukładać na kruchym cieście. Na to wyłożyć krem za pomocą szprycy z ozdobną końcówką. W krem powkładać ćwiartki kiwi i udekorować ornamentami z czekolady.

Smacznego!



niedziela, 27 lutego 2011

W domu nad jeziorem

Niedziela. Już? Tak naprawdę w tej chwili wszystko mi jedno, jaki mamy dzień tygodnia. Wszystkie zimne, kończone gorącą herbatą z miodem, zaczynane spokojną kawą z mlekiem. Bez presji, kombinowania, czas przelatujący przez palce obserwuję z przyjemnością. Czegokolwiek bym nie robiła, skutek będzie taki sam, a to przynajmniej sprawia mi przyjemność. Stanie w kuchni i przyglądanie się zatopionemu pod śniegiem ogrodowi, w którym już niedługo - mam nadzieję - będą rosły marchewki i rzodkiewki, słoneczniki będą kłaniać się słońcu, a róże pachnieć oszałamiająco. W rogu posadzimy kwaskowy rabarbar, zaraz obok słodkich malin i truskawek. Ciekawe, ile wtedy będę miała czasu?



Ostatnio miałam możliwość obejrzenia pewnego filmu - po raz trzeci. Nie nudził mnie - wręcz przeciwnie. Znając zakończenie, emocjonowałam się historią. Zwolennicy ambitnego kina pokiwają teraz nade mną z politowaniem głowami, ale jestem kobietą i lubię filmy dla kobiet. Nie wszystkie, ale Dom nad jeziorem zdecydowanie kwalifikuje się do kategorii obejrzeć jeszcze raz z pewnością nie zaszkodzi. Dlaczego? Ha! Chyba tak po prostu - mi się podoba. Bo jest romantyczna miłość, trudna z powodu różnicy czasu, skradająca się małymi kroczkami, a w końcu pukająca do drzwi i nie dająca o sobie zapomnieć, mimo ukierunkowanych starań. 

Fabuła kręci się wokół tytułowego domu nad jeziorem, z którego Kate właśnie się wyprowadziła, a Alex wprowadził. Piszą do siebie listy, zostawiając je w skrzynce przy domu. Próbują się spotkać, jednak okazuje się, że to nie był ten właściwy moment. 
Moja ulubiona scena to ta, w której tańczą. Kiedy Alex próbuje powiedzieć dziewczynie, w której się zakochał, że ona też obdarzy go uczuciem. Jednak to też nie była ta chwila.

Tak, wiem, że związki przyczynowo-skutkowe w tym filmie właściwie nie istnieją. Że przeszłość nie ma na przyszłość takiego wypływu, jaki mieć powinna. Że scenarzyści prawdopodobnie sami nie wiedzieli, jak pewne rzeczy wyjaśnić, więc po prostu zostawili je takimi, jakie są. Widzu, może sam się domyślisz. Albo inaczej: może lepiej wcale się nad tym nie zastanawiaj? 
I choć analityczna część mojej duszy burzy się okropnie, za każdym razem oglądając Dom nad jeziorem uciszam ją i pozwalam się delektować tej wrażliwej, podatnej na sugestie i romantyczne gesty. Na film patrzy się po prostu przyjemnie, a tak naprawdę  która kobieta nie kryje w sobie marzeń o mężczyźnie, który jest w stanie czekać na nią tak długo? 


Dom nad jeziorem
2006
reżyseria: Alejandro Agresti
scenariusz: David Auburn
Kate: Sandra Bullock
Alex: Keanu Reeves

sobota, 26 lutego 2011

Karmelowo

Kiedy zobaczyłam to ciasto w Brulionie z przepisami wiedziałam, że muszę je upiec. Akurat miałam dylemat i zastanawiałam się głęboko, co by tu przygotować, a wszystkie składniki - zupełnie przypadkiem - miałam w domu; decyzja zapadła błyskawicznie. I absolutnie jej nie żałuję! Ani nikt z moich gości, którzy mieli okazję próbować tego cuda. Mimo sporej ilości cukru i białej czekolady nie jest mega słodkie, ale wspaniale karmelowe. Nawet K., który z reguły słodyczom mówi stanowcze nie, jest wybredny jak nie wiem co i jak chcę go nakarmić, to muszę się niesamowicie gimnastykować, tym razem zjadł z przyjemnością. Naprawdę!
Głównymi zaletami ciasta są jego wspaniały smak i aromat roznoszący się po domu w trakcie pieczenia. Dodatkowo jest dziecinnie wręcz proste, nie ma szansy, żeby się nie udało.I ten kolor... Dzięki ciemnemu cukrowi jest głęboko brązowy i bardzo apetyczny. Miękkie, lekko wilgotne, dobrze się przechowuje - świeże nawet następnego dnia. Bajka! 

Właściwie to nie wiem, co jeszcze napisać, bo cały czas jestem podekscytowana faktem, że coś tak prostego może zrobić furorę. Polecam - jest warte każdej minuty nad nim spędzonej.

Ciasto karmelowe




Składniki:
(tortownica o średnicy 22 cm)
  • 200 g masła
  • 200 g białej czekolady
  • 200 g ciemnego brązowego cukru
  • 180 ml gorącej wody
  • 1 łyżka złotego syropu
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2 jajka 
  • 300 g mąki
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia

polewa:
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 40 g masła
  • 50 g ciemnego brązowego cukru
  • 1/4 łyżeczki soli

W granku podgrzać połamaną czekoladę, pokrojone w kawałki masło, wodę, ekstrakt, cukier i złoty syrop. Trzymać na małym ogniu, aż się wszystko rozpuści i dokładnie połączy. Masa powinna mieć konsystencję płynnego, gęstego karmelu.
Wystudzić.
Do chłodnej masy wbić po kolei jajka, dokładnie ucierając mikserem po każdym dodaniu.
Następnie wsypać przesianą z proszkiem i sodą mąkę, wymieszać łyżką na gładką masę.

Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Wylać masę.

Piec w 160 st. C. 50-70 minut, do suchego patyczka. Przestudzić.

Polewa:
W garnuszku umieścić śmietanę masło, cukier i sól. Zagotować. Gotować przez około pięć minut, cały czas mieszając, aż polewa zgęstnieje.
Przestudzoną polać ciasto.

Smacznego!

Hmm... Jest jeszcze coś, na co czekam z utęsknieniem - słońce! Pomijając fakt, że chciałabym wychodząc z domu nie wkładać na siebie dwóch swetrów i najcieplejszych skarpet, to bardzo, bardzo chcę mieć możliwość robienia zdjęć przy naturalnym świetle. Bo teraz, choćbym nie wiem jak się starała, i tak wychodzą mocno takie sobie. Ale pewnie nie tylko ja mam z tym problem...

czwartek, 24 lutego 2011

Zajadanie smutków

Dzisiaj słonko wyjrzało zza chmur. Nadal zimno, śniegu po kolana, ale wesołe promyki jednak mają moc czynienia cudów - spacer z psem przestaje być uciążliwy, a wyjrzawszy za okno uśmiecham się, zamiast krzywić. Co prawa nie sprawiły, że wszystko wróciło na swoje miejsce, jednak jest lepiej. Naprawdę.

Poza tym jest sernik. I to nie byle jaki! Kiedy zobaczyłam go u Dorotki wiedziałam, że muszę go zrobić. Będąc w Polsce specjalnie dla niego kupiłam chałwę. Prosty w przygotowaniu, bez ubijania osobno białek (większe szanse, że nie opadnie), z pyszną polewą. Rewelacja! 
Chałwa ma bardzo charakterystyczny smak, więc żeby to ciasto smakowało, trzeba ją lubić. Kawałeczki w masie sernikowej, i oczywiście kwintesencja chałwowowści na wierzchu. My nie mogliśmy się mu oprzeć, i trzy czwarte zniknęło za jednym posiedzeniem.
Użyłam chałwy kakaowo-waniliowej do masy, i sezamowej w polewie. Oczywiście każdy powinien wybrać swój ulubiony smak. Naprawdę, warto spróbować.

Sernik chałwowy



Składniki:
(tortownica 24 cm)

spód:
  • 110 g ciastek digestive
  • 45 g masła
masa twarogowa:
  • 800 g twarogu zmielonego 2- lub 3krotnie
  • 100 g cukru
  • 4 duże jajka
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 250 g chałwy
polewa:
  • 150 g chałwy
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
Masło roztopić i przestudzić.
Ciasta dokładnie pokruszyć. Wymieszać z masłem. 
Tortownicę wyłożyć folią aluminiową. Na dnie ugnieść spód z ciasteczek.
Włożyć do lodówki na czas przygotowania masy serowej.

Twaróg zmiksować z cukrem na gładką masę. Po kolei wbijać jajka, dokłądnie miksując po każdym dodaniu. Wsypać mąkę, wlać śmietanę i ekstrakt, zmiksować do połączenia się składników.
Chałwę pokroić na dość spore kawałki, dodać do masy, delikatnie wymieszać łyżką.
Wylać na wcześniej przygotowany spód.

Piec 45-50 minut w 170 st. C. z parą wodną (obok tortownicy ustawić naczynie żaroodporne z gorącą wodą).

Wystudzić w lekko uchylonym piekarniku.

Polewa:
Śmietanę podgrzać z chałwą, mieszając, żeby masa się nie przypaliła. W ciepłej śmietance chałwa bez problemu się rozpuści - masa powinna być gładka. Kiedy zgęstnieje, zdjąć z palnika i przestudzić.
Chłodną polewę rozprowadzić na cieście. Wstawić do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na całą noc.

Smacznego!

Zajadanie smutków poszło naprawdę nieźle. Uwielbiam serniki, piec i jeść. Szybkie w przygotowaniu (miksowanie raz-dwa, a przy piekarniku stać przecież nie trzeba), nie miewają zakalca (jak na przykład moja pięta Achillesa - ciasta ucierane), smakują wyśmienicie niezależnie od rodzaju użytego twarogu, mogą być codzienne lub przy odrobinę większym nakładzie pracy - odświętne. I tak naprawdę chyba nie znam nikogo, kto nie lubiłby serników. Ten z pewnością jest jednym z lepszych, jakie przygotowałam. Ideał nadal poszukiwany. 

wtorek, 22 lutego 2011

Sposób na chandrę

Kiedy z jakiegoś powodu mam dołka, lubię iść do kuchni. Najlepiej z planem, ale nie do końca konkretnym. Ot, na przykład, z sernikiem w głowie. Lubię wtedy szukać, sprawdzać co ukryło się w szafkach lub na dnie pudełka z przyprawami. I nagle - żaróweczka! (Jak w kreskówkach, kiedy bohater wpadnie na genialny pomysł). Połączenie idealne objawia się nagle i niespodziewanie. I wiem już, że następnego dnia będziemy zajadać się cytrynowym sernikiem na imbirowym spodzie (albo może z imbirową polewą?) lub cudownie wiosenno-malinowym. Mieszanie uspokaja, a obserwowanie smakowitych wyników musi poprawić humor. Nie ma bata - musi.



Jednak są takie dni, dni jak dziś, kiedy nie pomaga przesiadywanie w kuchni. Kiedy strach się bać zabrać za coś skomplikowanego bardziej niż umycie jabłka. Kiedy nie wiadomo, co ze sobą zrobić, bo świat nagle staje się miejscem nie tylko nieprzyjaznym, ale wręcz wrogim. Kiedy przez kilka chwil nic nie ma znaczenia.
Tak naprawdę nie stało się nic, co by wstrząsnęło cywilizacją, ale mój mały prywatny światek zatrząsł się w posadach. I chociaż wiem, że jutro będzie lepiej, ogólnie wszystko będzie dobrze, że powinnam to potraktować jako szansę na zmianę życia, to jednak potrzebuję czasu. Znalazłam go dzisiaj w jabłkowo-cytrynowym crumble z żurawiną. Z lodami czekoladowymi. W towarzystwie zielonej herbaty aromatyzowanej skórką grejpfruta. Tak naprawdę bałam się zabrać za coś bardziej skomplikowanego, bo kolejna porażka by mnie chyba dobiła - nawet taka drobna, kuchenna, która normalnie nie miałaby znaczenia i byłaby częścią nauki. Kruszonkę miałam zamrożoną, tylko obrałam jabłka, wymieszałam z żurawiną, skórką i sokiem z cytryny, i wszystko razem zapiekłam. Zapach w domu - niesamowity. Uspokajający. Jest lepiej. Musi być.

sobota, 19 lutego 2011

Śnieg?

Chyba nie ma nikogo, kto przez ostatnie dni nie wyszedłby na dwór, albo chociaż nie wyjrzał przez okno. A tam? Śnieg. W zaskakująco dużej ilości. Nie, żebym miała już dość zimy...
Tak naprawdę uważam, że biały puch dookoła jest czarujący w grudniu i tydzień po Sylwestrze. Potem traci urok, a ja czekam na wiosnę. Dlatego kiedy w czwartek patrzyłam na spadające powoli płatki, niezbyt mnie to uradowało. Stękałam i marudziłam. Bo jak to tak? Przecież już wyciągnęłam trampki licząc na coraz cieplejsze dni. Ale wiecie co? Zmieniłam strategię.
Bo może jak się uśmiechnę na widok kolejnej zaspy, a do piekarnika wstawię wyrośnięte drożdżówki, to tegoroczna druga edycja zimy wcale nie będzie taka zła. Może uda się ulepić bałwana, albo porzucać śnieżkami? Wieczory pod kocem z kubkiem gorącej herbaty i książką lubi chyba każdy. A Tina tak radośnie fuka w śnieg, że po prostu nie można się nie rozchmurzyć. 

A na wiosnę przyjdzie czas. Jak zwykle - właściwy.

wtorek, 15 lutego 2011

Natchniona Świętem Murarzy

Postanowiłam o nim parę (no dobra, zdecydowanie więcej) słów napisać. Właściwie nie natchnęło mnie święto samo w sobie - jest w końcu co roku, i zawsze wygląda tak samo - tony serc i czerwień wymieszana z różem zalewające nas ze wszech stron (chociaż tym razem zadaję sobie pytanie, czy przypadkiem moje rodzinne miasto o Walentynkach nie zapomniało? Jakoś tak mało wszystkich tych plastikowych oznak miłości). I czytam też to samo - stanowcze nie. I zastanawiam się - dlaczego? Ale może od początku.

Przeglądam mnóstwo stron. Naprawdę. Wiem, że w wielu przypadkach jest to strata czasu (i chwała Bogu, jeśli tylko!). Jednak nie mogę się oprzeć. I tylko na kilku tych niekomercyjnych przeczytałam jakieś pozytywne słowa na temat Walentynek. A u pozostałych? Że to głupota, bo powinno się kochać cały rok. Że amerykanizacja, bo przecież mamy Noc Kupały. Że kiczowate, landrynkowe, różowo-serduszkowe. Że zalewają. Że nikt nie chce. Więc jakim, u licha, cudem, to się opłaca? Ktoś kupuje te wszystkie baloniki, kwiaciarnie mają obrót prawie jak w Dzień Kobiet, a w kawiarniach siedzą pary zaglądające sobie głęboko w oczy albo nieśmiało splatające dłonie. Ja nie mówię, że każdy ma lubić. Ale co daje całe to krytykanctwo? Czy ktoś poczuje się lepiej od napisania o tym, jakie to Walentynki są tandetne? No dobrze, może komuś to poprawi samopoczucie. O, właśnie tak, ja im powiem, że to głupie. Niech wiedzą. Może się opamiętają. 
I na przekór temu wszystkiemu - ja Walentynkom mówię tak! Bo owszem, kocham cały rok, ale uważam też, że każda okazja, żeby to uczcić, jest dobra. I nie przepadam za różowym, ale uwielbiam czerwień. A kicz na co dzień jest wszędzie w okół, więc pod tym względem czternasty najkrótszego miesiąca wyjątkowy, niestety, nie jest. 

Wczoraj też D. kupił mi w antykwariacie Kości księżyca Jonathana Carrolla, więc jestem absolutnie wniebowzięta. Poza tym kilka innych pozycji zawędrowało do mojej torby i Jego plecaka, zjedliśmy pyszne naleśniki i wypiliśmy przesłodką kawę mrożoną mimo oczywistego mrozu. Pomachałam Jego autobusowi i wróciłam do domu z szerokim uśmiechem. Idealny dzień. Różowy, słodki i niezapomniany.

No i wczoraj krówka powiedziała mi, że idealna z nas para. Więc jak tu się nie cieszyć Walentynkami?

Warto się cieszyć, kiedy są ku temu okazje, prawda?

środa, 9 lutego 2011

Na pomarańczowo i bezwietrznie

W końcu cisza. Nie, nie taka grobowa. Ale po dwóch nocach szaleńczych wiatrów (niewiele brakowało, żeby sztorm przeszedł w huragan), wybitych szyb u sąsiadów, połamanych gałęzi i podrapanych samochodów - cisza. Przestało. Uspokoiło się. Znów mogę wyjść z psem na spacer bez obaw, że ją wiatr porwie (sześć kilo to waga raczej piórkowa). 
Minusem jest fakt, że wraz z brakiem wiatru chmury przestały wędrować. I jest to o tyle nieprzyjemne, że nie ma już słonecznych minut. Bo kiedy obłoki szaleńczo pędziły po niebie, w jednej chwili padał deszcz, żeby zaraz zamienić się w prawdziwie wiosenne słońce. A dziś - szaro, buto, nieprzyjemnie... Więc żeby przypomnieć sobie słoneczne ciepło, upiekłam słoneczne ciasteczka. Na Durszlaku polecono mi ciasteczka z Kuchennych zapisków. Przepis nieskomplikowany, bez wałkowania, na które nie bardzo mam miejsce (i chęci), w oryginale z cudnymi czarnymi piegami, których nie mogłam sobie odpuścić. 
Moje maleństwa są konkretnych rozmiarów, bo mi się ciasto grubiej pocięło. Poza tym były dla mnie wielkim zaskoczeniem - spodziewałam się kruchych, a jeszcze ciepłe bardziej przypominały biszkopciki - mięciutkie i aromatyczne. W czasie stygnięcia kruszeją, ale i tak są przepyszne! Chyba się zakochałam... Przed Walentynkami jak najbardziej wskazane, nieprawdaż?

Piegowate ciasteczka pomarańczowe




Składniki:
(na około 35-40 sztuk)
  • 280 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g cukru
  • 140 g miękkiego masła
  • 1 jajko
  • 1 żółtko
  • 1 łyżeczka ekstraktu pomarańczowego
  • skórka otarta z 2 pomarańczy
  • 1,5 łyżki maku

Mąkę przeisać z proszkiem. Wymieszać z makiem i solą. 
Cukier wymieszać ze skórką pomarańczową, tworząc cukier pomarańczowy. 

Masło utrzeć na puszystą masę, dodać cukier cytrusowy, ubijać nadal. Wbić jajko, żółtko, utrzeć dokładnie. Wlać ekstrakt i wymieszać.
Zwolnić obroty miksera i partiami dodawać mąkę. 
Z gotowego ciasta uformować wałek o średnicy 5 cm, zawinąć w folię spożywczą i schować do lowdówki na 2 godziny.

Po tym czasie ciasto wyjąć, pokroić na 5milimetrowe plastry i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w sporych odstępach - ciasteczka mocno rosną.

Piec w 180 st. C. 10-12 minut do lekkiego zrumienienia.

Zaraz po upieczeniu są bardzo miękkie, ale w czasie stygnięcia stwardnieją.

Smacznego!



Teraz idę oglądać film. Wiem, wiem, późno już, ale jak się człowiek leni na zwolnieniu, to może poszaleć. 
A jak mi się spodoba, to Wam o nim opowiem.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Niedzielny chleb z powodu deszczu

Weekend przeciekł mi między palcami. Raz dwa, i znowu poniedziałek. Dla mnie różni się tylko tym, że w domu siedzę sama, a nie w towarzystwie. Jeszcze trzy tygodnie słodkiego lenistwa. Dzięki nie aż tak słodkiej operacji... Ale skupmy się na plusach.
Niedziela się ciągnęła, deszcz padał cały dzień, wiało nieprzyjemnie, więc propozycja spaceru odpadła w przedbiegach. D. usiadł przy laptopie i zabrał się za tłumaczenie książki. A kiedy mój Mężczyzna zajmuje się sobą, ja idę do kuchni. Tyle że tym razem ciasta wszelakie również się nie kwalifikowały do przygotowania - po napadzie na cukiernię mam cały worek słodyczy wszelakich. A piec się chce... Piekarnikowe ciepło w taki dzień jest przecież niezastąpione. Myślałam, kombinowałam, aż z pomocą przyszła mi Liska i jej chleb
Wiecie, że uwielbiam lawendę? Dla mnie nie pachnie antymolowymi kulkami z szafy, tylko ogrodem i ciepłem (szczególnie w szare godziny). Mam spory zapas suszonych kwiatków, miód znajdzie się zawsze, tak jak i pozostałe składniki... Oczywiście wprowadziłam nieco zamieszania z powodu braku koszyka, ale dzięki temu mogłam wykorzystać moją ulubioną keksówkę (rozsuwana od D.). Troszkę za bardzo ją rozciągnęłam i chleb wyszedł nieco plaskaty, ale pyszny, z delikatną nutą lawendy... Której nieświadomy jej obecności nie rozpozna, gdyż jest to woń nieuchwytna i delikatna. Moim zdaniem świetnie smakował z szynką, albo z samym masłem. 
Przepis z moimi modyfikacjami.

Pszenno-razowy chleb z miodem i lawendą



Składniki:
(na keksówkę 11x35 cm lub mniejszą)

  • 190 g mąki pszennej razowej
  • 310 g mąki pszennej
  • 10 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 350 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka suszonych kwiatów lawendy
  • 30 g płynnego miodu

Drożdże rozpuścić w kilku łyżkach letniej (nie gorącej!) wody i odstawić na 10 minut.
Połączyć z pozostałymi składnikami, wyrobić. Odstawić na 1/2 godziny do podwojenia objętości. Po tym czasie krótko wyrobić raz jeszcze i odstawić na 75-90 minut.
Ciasto przełożyć do formy, odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.


Wstawić do nagrzanego do 230 st. C. i naparowanego (na dno piekarnika wysypać pół szklanki lodu lub wstawić żaroodporne naczynie z wodą) piekarnika na 10 minut. Po tym czasie zmniejszyć temperaturę i dopiekać 40-60 minut (w zależności od wielkości formy). Upieczony chleb popukany od spodu powinien wydawać charakterystyczny, głuchy odgłos.


Wystudzić na kratce.


Smacznego!



Dziś pogoda nadal nie sprzyja spacerom i innym tego typu szaleństwom. Dlatego siedzimy w domu, pijemy herbatę z cytryną a ja się zastanawiam, czy jakbym jutro upiekła kolejny bochenek, to nie zostałoby to uznane za przesadę...?

piątek, 4 lutego 2011

Idzie luty, szykuj buty

Albo lepiej czapkę. I naciągnij ją na uszy jak najmocniej się da, bo wiatr postanowił pokazać, co potrafi. Szarpie szalikiem i biednym psem, zmusza drzewa do pokłonów. I przynosi zapach wiosny... Tym razem bez oszustw! (Poprzednio przed spacerem użyłam najsłodszych perfum, które mam i zastanawiałam się, co tak ślicznie wiosną pachnie...) Już nie jest tak lodowaty i przeszywający, i ma w sobie coś kuszącego... Aż chce się wyjść z domu.
Niestety wszelakie przysłowia próbują mnie przekonać, że jeśli w lutym pogoda będzie ładna, to w marcu lub maju można się spodziewać powrotu zimy. Mam jednak nadzieję, że to już naprawdę koniec mrozów... Mam ogromną ochotę zamiast zimowej kurtki włożyć czerwony płaszczyk i zieloną apaszkę, a kozaki zmienić na baleriny... I nawet perspektywa mglisto-deszczowa mnie nie przeraża. Wiosna, wiosna, wiosna ach to ty...

Abstrahując od najkrótszego miesiąca w roku - tortowe przygotowania w toku. Na dzisiejszy wieczór przewidziana jest degustacja dwóch - pomarańczowego i rumowego. Z czego ten drugi będzie porażką, bo ciasto nie urosło... Mimo wszystko poprzekładam je jak w przepisie podano (nie ma zakalca, po prostu jest niziutkie) i jak będzie smaczne, to użyję wypróbowanej bazy (nie mylić z bezą, bo tym razem jej nie będzie). W każdym razie D. i Najlepsi Sąsiedzi są już poinformowani i przygotowani na dużą dawkę cukru. 
Wczoraj zajadaliśmy się jabłkami (na Addio pomidory przeczytałam, że trzeci lutego jest dniem św. Błażeja, a zjedzenie jabłka właśnie w tym dniu uchroni przed chorobami gardła. Właśnie dlatego wzięłam wczoraj cztery jabłuszka i D., i poszliśmy do NS konsumować. Jednogłośnie uznaliśmy, że D. będzie najzdrowszy, bo z jego owocu nie zostało nic - podobno zachował się ogonek, ale nikt go nie widział...), więc dziś możemy pozwolić sobie na czekoladową ekstrawagancję. Oby coś nadawało się do postawienia na urodzinowym stole...


W lutym życie stało w miejscu.
Ptakom nie chciało się latać, a dusza
obijała się o kształt świata jak łódka
o pomost, do którego ją przycumowano.

Twarzą w twarz
Tomas Tranströmer

środa, 2 lutego 2011

Co ma tort do zdjęcia?

Uwielbiam oglądać zdjęcia. 
Czarno-białe z dzieciństwa, na których jestem małym brzdącem w ponoć różowej czapeczce albo dopiero lekkim zarysem pod sukienką Mamy. Te sprzed moich urodzin, ze ślubu Rodziców, z młodości Babci. 
Te sprzed poznania D., kiedy i tak był największy ze wszystkich. 
I zdjęcia jedzenia w książkach. Jeny! Mam kilka książek kucharskich, sporo gazet kupowanych przy każdej okazji kiedy jestem w Polsce. Ostatnio nawet się przemogłam i kupiłam duńskie Desserter (na marginesie chciałabym dodać, że nawet co nieco rozumiem i kilka co łatwiejszych przepisów mam zamiar wypróbować). Chodzi o to, że nie mogę oprzeć się zdjęciom! Kolorowe, czasem wręcz genialnie wystylizowane, z których dosłownie czuć niesamowity aromat. Bo czy jest coś wspanialszego niż zapach świeżych bułek w sobotni poranek? (Chodzę w soboty do szkoły. Na dziewiątą. W piątek wieczorem w lodówce lądują bułeczki, żebym następnego ranka mogła je tylko wrzucić do piekarnika. Mamy wtedy pyszne drugie śniadanie, a kiedy wchodzę do klasy, zauważam wzmożoną aktywność w okolicach narządów powonienia u moich kolegów. I naprawdę przestały mnie wzruszać dowcipy na temat mojego lancz boksa - pudełka po dwóch litrach lodów.)

Właśnie dlatego nie mogę się doczekać kolejnej wizyty w kraju. Żeby znowu nakupować książek, gazet, a potem spędzać długie godziny na wertowaniu, wybieraniu, a potem przygotowywaniu i w rezultacie pożeraniu w odpowiednim towarzystwie. Ach...

Skąd mi to przyszło do głowy? Zostałam obarczona ogromną odpowiedzialnością - przygotowania tortu urodzinowego dla Siostry mej. Ma być czekoladowy - jedyne wymaganie I. Więc przeglądam wszystkie dostępne źródła. I zachwycam się zdjęciami. I marzę o tym, żeby tort okazał się sukcesem...